Pierwszy
dzień sierpnia.
Dzisiaj, jak do wielu lat, myślę o Powstaniu Warszawskim.
To jedna z niewielu pamiętanych przeze mnie rocznic, co dziwi mnie bardzo, bo
niby dlaczego akurat ta rocznica, skoro mam kłopoty z zapamiętaniem wielu
innych, bliższych mi dat?
Nie
wiem, chociaż wydaje mi się, że może to mieć związek z pewną moją minioną
fascynacją.
Jeszcze
niedawno powiedziałbym, że trwa w nas ślad miłości do niegdyś kochanej osoby,
ale teraz, po wielu swoich przemyśleniach, a zwłaszcza po lekturze dzieła Prousta,
nie jestem tego pewny. Możliwe, że ów ślad pozbawiony już jest adresata, że ku
tej osobie nie prowadzi już żadna ścieżka, a to, co pozostaje i co jest w nas
wieczne, to pamięć cząstki naszego życia duchowego, a więc życia
najważniejszego, bo prawdziwie naszego. Ale, niejako z drugiej strony, myśli
takie kojarzą się mi z obrazem miłości nakreślonym przez Sokratesa w Uczcie –
właśnie przez wspólny im brak adresata, bo miłość, o której mówił tam Sokrates,
obywała się bez drugiej osoby – i zapewne z tego powodu nie bardzo potrafię w
pełni przyjąć ich za swoje. Buntując się, przywołuję twarze bliskich mi kiedyś
osób, szukam w sobie śladów owych bliskości i znajduję je. Chwytam się tych
śladów odganiając od siebie wątpliwości, które zaraz zlatują się by mnie
dręczyć, i mówię sobie, iż nie ma uczuć mijających bez śladu. Wszystkie, także
najdawniejsze i najkrótsze, na co dzień niepamiętane i niewspominane, w swojej
najbardziej cennej, może najwznioślejszej, może najsilniej przeżytej, cząstce
trwają w nas nadal, zajmując w naszej pamięci miejsce wyróżnione naszym
pragnieniem i tęsknotą.
Dzisiaj
przez moment byłem zdziwiony widokiem jaskółek: to one jeszcze są tutaj? Jakby
ten cały szereg ostatnich dni, pochmurnych i deszczowych, pozbawił mnie
świadomości trwania lata.
Czuję
dzisiaj wyjątkowo silny smutek wieczorny. Właściwie wcale nie jestem smutny,
ale… jestem. Nie wiem. Żal kończącego się dnia? Jakaś dziwna nostalgia i nagle
wzbudzona, daremna już teraz, po zachodzie, potrzeba zobaczenia słońca jeszcze
raz. Słuchałem Patetycznej Czajkowskiego. Adagio lamentoso bardzo pasowało do
mojego nastroju.
Fascynujący
kontrast: plaża, wyjątkowo spokojne dzisiaj morze, niskie słońce przebijające
się przez chmury, kamień gniotący mnie w tyłek, i książka o ewolucji.
„…geny
– a nie osobniki, gatunki ani cała biosfera – są zróżnicowane i podlegają
doborowi w ramach procesów ewolucyjnych, oraz że dobór ten odbywa się pod kątem
ich zdolności do szerzenia się w populacji, a nie pod kątem siły, dostosowania
czy korzyści dla kogokolwiek.”
(„Richard
Dawkins. Ewolucja myślenia”, str.147)
Podnoszę
głowę żeby chwilę zatrzymać się nad słowami, które niosą tyleż treści i tyleż
wyjaśniają. Nisko nad granatowym horyzontem widzę rozmazaną plamę czerwieni,
jedyny ślad słońca, a bardziej na lewo w wodę uderzają błyskawice zbliżającej
się burzy. Powietrze jest nieruchome i gorące, woda spokojna, niemal gładka.
Pochylam się nad książką.
Przygotowywałem
kontener mieszkalny do zimy: zamknąłem żaluzje, odłączyłem wodę, zalałem
niezamarzającym płynem syfony, uporządkowałem klucze, pozbierałem jakieś
pozostawione drobiazgi i wychodząc zgasiłem światła.
Krzątając
się przy tych zajęciach, ponownie odczuwałem przedziwne połączenie wrażeń i
myśli, razem tworzących ten wyjątkowy, tak ceniony przeze mnie i tak trudny do
zdefiniowania nastrój. Jest w nim odrobina smutku osamotnienia, szczypta żalu
do czasu, jest tęsknota, bezradność i pogodzenie, jest też odczuwanie miłości
do moich bliskich, a wszystko to lekkie, pastelowe, przyjazne, miłe i cenne,
jakby oświetlone tak lubianym przeze mnie niskim słońcem letniego dnia.
Nie
wiem, jakie wspólne miano nadać tym odczuciom, ale mam chęć wystawić je
naprzeciw słyszanemu kiedyś oskarżeniu o to, że nie potrzebuję innych ludzi.
Kontener
zapadł w zimowy sen, z którego obudzę go w czerwcu, gdy wejdę do ciemnego
środka, wciągnę w płuca zatęchły zapach szukając w nim śladów tego lata i
pobytu tutaj mojej rodziny; przymykając oczy włączę światło i pomyślę, że wszystko
jeszcze przede mną: lato i ich przyjazd tutaj.
Przedwczoraj
pracowałem 21 godzin non stop, wczoraj 9,5, dzisiaj 12, ale że w ostatnią noc
udało mi się przespać calutkie dziewięć godzin, mam nadzieję na parę godzin dla
siebie.
Rok
temu mój camping stał dokładnie w tym samym miejscu nowotomyskiego parku, w
cieniu dorodnych olsz, w którym stoi i teraz. Dokładnie rok temu w czasie
kolacji gapiłem się, jak gapiłem się dzisiaj, na ostatnie ślady słońca
uczepione wierzchołków wysokiej kępy brzóz pod którymi stoją stoły naszej
jadalni, a wieczorem patrzyłem na ogromniejące w mroku pnie olsz.
Sama,
zupełnie sama, pojawiła się w głowie myśl o tym roku: co cennego mi dał? Nie
przywoływałem wspomnień, z ciekawością czekałem na ich pojawienie się. Pierwszą
była myśl o kilku uroczych chwilach z Małgosią, druga była widokiem Bartka
gryzącego kolbę kukurydzy, w moment później zamajaczyły mi góry, a po nich
szereg innych obrazów związanych z dziećmi i przeżyciami ducha, jakże niewiele
mających styczności ze światem zewnętrznym.
Dzisiejszy
wieczór jest wspaniałym prezentem dla mnie od tego roku, symbolicznie
kończącego się właśnie teraz: odkryłem rzeźby Berniniego i zachłysnąłem się ich
urokiem.
Przeglądarka
google wyświetliła mi wśród setek zdjęć niedokończoną rzeźbę nieznanego
artysty: dwoje całujących się młodych ludzi, omalże dzieci, wyłaniających się z
kamienia ze swoją młodością, miłością i uczuciami. Od razu wspomniałem Jeńców
Michała Anioła – niedokończonych jak tych dwoje i jak oni pełnych życia.
Dopisek.
Ojej,
właśnie wróciłem z wyprawy po internetowym świecie; poznałem w nim Augusta
Rodina, autora tyluż cudnych rzeźb.
Obaj artyści, Bernini i Rodin, wspaniale zakończyli ten mój rok wyznaczony
pobytami pod olszami parku w Nowym Tomyślu.
Dając
mapę Gór Kaczawskich do pokrycia folią w zakładzie usługowym, usłyszałem od
pracownika zapytanie o przyczynę nieużywania przeze mnie GPS z mapą do wędrówek
pieszych.
Poczuwszy
w sobie sprzeciw na myśl o GPS, odpowiedziałem, że w czasie tych wędrówek
chciałbym odejść od cywilizacji i zwykłego otoczenia tak daleko, jak tylko się
da, a nie iść halami czy lasami z elektronicznym gadżetem w ręku.
Na
jednej ze stron o Bieszczadach czytałem relację z zimowego wejścia na Rawkę.
Autor znał nie tylko temperaturę powietrza i szybkość wiatru, ale i swoją
pozycję z wysokością, ilość spalanych kalorii, szybkość bicia serca i jeszcze
coś, już nie pamiętam co. Niejako dla kontrastu wspomniałem pierwsze lata
swoich górskich wędrówek, gdy nie miałem ani odpowiednich butów, ani nawet
plecaka, nic nie miałem poza starym, nietrzymającym ciepła termosem, a wycieczki
wcale nie były przez te braki mniej udane; może jedynie zsuwający się z
ramienia pasek torby przeszkadzał mi trochę. Teraz butów mam kilka par, mam
plecak, termosy i nawet kije, ale też chciałbym zostać przy tym wyposażeniu,
nie tylko z powodu pieniędzy, i bez tych różnych GPSów wydawanych w sporych
ilościach, ale głównie dla uchronienia się przed odczuwanym przytłaczaniem mnie
tymi urządzeniami. Idąc w góry, powinno się zostawiać cywilizację w dole,
zabierając ze sobą tylko to, co niezbędne: dobre buty, ubranie odporne na wiatr
i deszcz, mapę, no i parę drobiazgów na wszelki wypadek, jak na przykład nóż
czy latarka.
Czemu
piszę o tak oczywistych sprawach? Bo brakuje mi gór. Pisząc, jestem bliżej
nich.
Znalezione
w gazecie: empatia rozumiana po tybetańsku, to niemożność zniesienia widoku
cudzego cierpienia.