Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 18 sierpnia 2015

Sierpniowe dni


Pierwszy dzień sierpnia.

Dzisiaj, jak do wielu lat, myślę o Powstaniu Warszawskim. To jedna z niewielu pamiętanych przeze mnie rocznic, co dziwi mnie bardzo, bo niby dlaczego akurat ta rocznica, skoro mam kłopoty z zapamiętaniem wielu innych, bliższych mi dat?

Nie wiem, chociaż wydaje mi się, że może to mieć związek z pewną moją minioną fascynacją.

Jeszcze niedawno powiedziałbym, że trwa w nas ślad miłości do niegdyś kochanej osoby, ale teraz, po wielu swoich przemyśleniach, a zwłaszcza po lekturze dzieła Prousta, nie jestem tego pewny. Możliwe, że ów ślad pozbawiony już jest adresata, że ku tej osobie nie prowadzi już żadna ścieżka, a to, co pozostaje i co jest w nas wieczne, to pamięć cząstki naszego życia duchowego, a więc życia najważniejszego, bo prawdziwie naszego. Ale, niejako z drugiej strony, myśli takie kojarzą się mi z obrazem miłości nakreślonym przez Sokratesa w Uczcie – właśnie przez wspólny im brak adresata, bo miłość, o której mówił tam Sokrates, obywała się bez drugiej osoby – i zapewne z tego powodu nie bardzo potrafię w pełni przyjąć ich za swoje. Buntując się, przywołuję twarze bliskich mi kiedyś osób, szukam w sobie śladów owych bliskości i znajduję je. Chwytam się tych śladów odganiając od siebie wątpliwości, które zaraz zlatują się by mnie dręczyć, i mówię sobie, iż nie ma uczuć mijających bez śladu. Wszystkie, także najdawniejsze i najkrótsze, na co dzień niepamiętane i niewspominane, w swojej najbardziej cennej, może najwznioślejszej, może najsilniej przeżytej, cząstce trwają w nas nadal, zajmując w naszej pamięci miejsce wyróżnione naszym pragnieniem i tęsknotą.



Dzisiaj przez moment byłem zdziwiony widokiem jaskółek: to one jeszcze są tutaj? Jakby ten cały szereg ostatnich dni, pochmurnych i deszczowych, pozbawił mnie świadomości trwania lata.

Czuję dzisiaj wyjątkowo silny smutek wieczorny. Właściwie wcale nie jestem smutny, ale… jestem. Nie wiem. Żal kończącego się dnia? Jakaś dziwna nostalgia i nagle wzbudzona, daremna już teraz, po zachodzie, potrzeba zobaczenia słońca jeszcze raz. Słuchałem Patetycznej Czajkowskiego. Adagio lamentoso bardzo pasowało do mojego nastroju.



Fascynujący kontrast: plaża, wyjątkowo spokojne dzisiaj morze, niskie słońce przebijające się przez chmury, kamień gniotący mnie w tyłek, i książka o ewolucji.

„…geny – a nie osobniki, gatunki ani cała biosfera – są zróżnicowane i podlegają doborowi w ramach procesów ewolucyjnych, oraz że dobór ten odbywa się pod kątem ich zdolności do szerzenia się w populacji, a nie pod kątem siły, dostosowania czy korzyści dla kogokolwiek.”

(„Richard Dawkins. Ewolucja myślenia”, str.147)

Podnoszę głowę żeby chwilę zatrzymać się nad słowami, które niosą tyleż treści i tyleż wyjaśniają. Nisko nad granatowym horyzontem widzę rozmazaną plamę czerwieni, jedyny ślad słońca, a bardziej na lewo w wodę uderzają błyskawice zbliżającej się burzy. Powietrze jest nieruchome i gorące, woda spokojna, niemal gładka. Pochylam się nad książką.



Przygotowywałem kontener mieszkalny do zimy: zamknąłem żaluzje, odłączyłem wodę, zalałem niezamarzającym płynem syfony, uporządkowałem klucze, pozbierałem jakieś pozostawione drobiazgi i wychodząc zgasiłem światła.

Krzątając się przy tych zajęciach, ponownie odczuwałem przedziwne połączenie wrażeń i myśli, razem tworzących ten wyjątkowy, tak ceniony przeze mnie i tak trudny do zdefiniowania nastrój. Jest w nim odrobina smutku osamotnienia, szczypta żalu do czasu, jest tęsknota, bezradność i pogodzenie, jest też odczuwanie miłości do moich bliskich, a wszystko to lekkie, pastelowe, przyjazne, miłe i cenne, jakby oświetlone tak lubianym przeze mnie niskim słońcem letniego dnia.

Nie wiem, jakie wspólne miano nadać tym odczuciom, ale mam chęć wystawić je naprzeciw słyszanemu kiedyś oskarżeniu o to, że nie potrzebuję innych ludzi.

Kontener zapadł w zimowy sen, z którego obudzę go w czerwcu, gdy wejdę do ciemnego środka, wciągnę w płuca zatęchły zapach szukając w nim śladów tego lata i pobytu tutaj mojej rodziny; przymykając oczy włączę światło i pomyślę, że wszystko jeszcze przede mną: lato i ich przyjazd tutaj.



Przedwczoraj pracowałem 21 godzin non stop, wczoraj 9,5, dzisiaj 12, ale że w ostatnią noc udało mi się przespać calutkie dziewięć godzin, mam nadzieję na parę godzin dla siebie.

Rok temu mój camping stał dokładnie w tym samym miejscu nowotomyskiego parku, w cieniu dorodnych olsz, w którym stoi i teraz. Dokładnie rok temu w czasie kolacji gapiłem się, jak gapiłem się dzisiaj, na ostatnie ślady słońca uczepione wierzchołków wysokiej kępy brzóz pod którymi stoją stoły naszej jadalni, a wieczorem patrzyłem na ogromniejące w mroku pnie olsz.

Sama, zupełnie sama, pojawiła się w głowie myśl o tym roku: co cennego mi dał? Nie przywoływałem wspomnień, z ciekawością czekałem na ich pojawienie się. Pierwszą była myśl o kilku uroczych chwilach z Małgosią, druga była widokiem Bartka gryzącego kolbę kukurydzy, w moment później zamajaczyły mi góry, a po nich szereg innych obrazów związanych z dziećmi i przeżyciami ducha, jakże niewiele mających styczności ze światem zewnętrznym.

Dzisiejszy wieczór jest wspaniałym prezentem dla mnie od tego roku, symbolicznie kończącego się właśnie teraz: odkryłem rzeźby Berniniego i zachłysnąłem się ich urokiem.

Przeglądarka google wyświetliła mi wśród setek zdjęć niedokończoną rzeźbę nieznanego artysty: dwoje całujących się młodych ludzi, omalże dzieci, wyłaniających się z kamienia ze swoją młodością, miłością i uczuciami. Od razu wspomniałem Jeńców Michała Anioła – niedokończonych jak tych dwoje i jak oni pełnych życia.

Dopisek.

Ojej, właśnie wróciłem z wyprawy po internetowym świecie; poznałem w nim Augusta Rodina, autora tyluż  cudnych rzeźb. Obaj artyści, Bernini i Rodin, wspaniale zakończyli ten mój rok wyznaczony pobytami pod olszami parku w Nowym Tomyślu.



Dając mapę Gór Kaczawskich do pokrycia folią w zakładzie usługowym, usłyszałem od pracownika zapytanie o przyczynę nieużywania przeze mnie GPS z mapą do wędrówek pieszych.

Poczuwszy w sobie sprzeciw na myśl o GPS, odpowiedziałem, że w czasie tych wędrówek chciałbym odejść od cywilizacji i zwykłego otoczenia tak daleko, jak tylko się da, a nie iść halami czy lasami z elektronicznym gadżetem w ręku.

Na jednej ze stron o Bieszczadach czytałem relację z zimowego wejścia na Rawkę. Autor znał nie tylko temperaturę powietrza i szybkość wiatru, ale i swoją pozycję z wysokością, ilość spalanych kalorii, szybkość bicia serca i jeszcze coś, już nie pamiętam co. Niejako dla kontrastu wspomniałem pierwsze lata swoich górskich wędrówek, gdy nie miałem ani odpowiednich butów, ani nawet plecaka, nic nie miałem poza starym, nietrzymającym ciepła termosem, a wycieczki wcale nie były przez te braki mniej udane; może jedynie zsuwający się z ramienia pasek torby przeszkadzał mi trochę. Teraz butów mam kilka par, mam plecak, termosy i nawet kije, ale też chciałbym zostać przy tym wyposażeniu, nie tylko z powodu pieniędzy, i bez tych różnych GPSów wydawanych w sporych ilościach, ale głównie dla uchronienia się przed odczuwanym przytłaczaniem mnie tymi urządzeniami. Idąc w góry, powinno się zostawiać cywilizację w dole, zabierając ze sobą tylko to, co niezbędne: dobre buty, ubranie odporne na wiatr i deszcz, mapę, no i parę drobiazgów na wszelki wypadek, jak na przykład nóż czy latarka.

Czemu piszę o tak oczywistych sprawach? Bo brakuje mi gór. Pisząc, jestem bliżej nich.



Znalezione w gazecie: empatia rozumiana po tybetańsku, to niemożność zniesienia widoku cudzego cierpienia.


wtorek, 11 sierpnia 2015

Lato, tęsknoty i chwile



Wchodzę w gąszcz drzew, malin i pokrzyw, przedzierając się do wiśni dźwigającej na gałęziach rządki dojrzałych, niemal czarnych, owoców. Są błyszczące, apetyczne, wydają się być gorące w pełnym słońcu dnia. Opędzam się od łodyg malin chwytających ubranie, odchylam głowę przed pokrzywami sięgającymi twarzy. Pod koronami drzew, w tym dzikim gąszczu, powietrze pachnie zielono, jest odurzające. Niżej, na pniach i gałęziach drzew, w głębokim cieniu, widzę liczne skorupy ślimaków. Patrząc na nie, mam wrażenie podglądania zupełnie nieznanego mi życia – jakbym na obcej był planecie. Wewnątrz muszli siedzą ślimaki, czy może zostawiły tutaj swoje domki i gdzieś popełzły? Dlaczego tak? A może schowały się tutaj przed upałem i śpią? Czy ślimaki śpią? A może one na coś czekają? Nic nie wiem, patrzę na nieznane mi życie.


Po omacku wyłączam budzik, jak zwykle dzwoniący stanowczo zbyt wcześnie, otwieram oporne powieki i patrzę w górę, w okno nad łóżkiem. Widzę baldachim liści jesionu nad kampingiem, są złoto-zielone, tańczące, świetliste,  piękne, a między nimi świeci słońce. Słońce myszkuje po mojej twarzy i po poduszce. Leżę i patrzę na cud letniego ranka póki sen nie zamyka mi oczu. Po dziesięciu minutach budzik znowu dzwoni, a ja ponownie otwieram oczy i patrząc, próbuję zapamiętać widok tak ładny, a tak rzadki.

Późnym popołudniem patrzę na błękitniejące niebo pełne jaskółczego wirowania, na wydłużające się cienie drzew, na plamy słońca pod nimi. Sylwetki ludzi oglądanych pod słońce świecą słoneczną aureolą. Gdy dołem wszystko gaśnie, patrzę w górę i widzę mewy niosące na skrzydłach drobiny słońca.

Spokojnie płyną letnie dni, a ja z przyjemnością poddaję się ich nurtowi, zaczarowany słonecznym czasem.



Ciekawe połączenie: na plaży deszcz, a zachód czysty i wyraźny do ostatnich chwil. Gdy słońce dotknęło wody, pomyślało mi się, że ta powinna teraz zasyczeć w zetknięciu z ognistą kulą; nie usłyszałem tego dźwięku, może z powodu odległości, a może hałasu ludzi na plaży. Zobaczyłem natomiast dziwny kształt słońca: nie było ucięte równą linią horyzontem za który chowało się, a wyglądało tak, jakby było od dołu… ugryzione. Dopiero gdy zaszło, widać było niską, trzymającą się wody, chmurkę – twórcę tego rzadkiego widoku.

Niewidoczne już słońce ozłociło jej postrzępiony brzeg, a ta wyglądała bajecznie, jak w koronie.

Natomiast wysokie chmury oświetlone od spodu pokazały brudnoczerwone brzuchy, czyniąc niebo masywnym, ciężkim, materialnym, wielkim i sklepionym. Patrząc w górę, wspomniałem właśnie to określenie nieba: sklepienie. Dzisiaj widziałem ten ogromny łuk rozpostarty od horyzontu do horyzontu. Sklepienie niebieskie.

A w dole fale. Patrzę na nie i patrząc nie mogę się nadziwić temu patrzeniu nie znającemu znudzenia, bo przecież wszystkie fale są takie same i powtarzalne. Tak, ale jest w nich coś fascynującego, hipnotyzującego i nieuchwytnego.

A może po prostu jestem pod wpływem uroku pięknych Nereid? Na pewno tak jest, wszak z dawien dawna mówiło się o wielkiej urodzie córek Nereusa.

A’propos: zawsze mnie ciekawiło, ile on miał żon, skoro spłodził tyle córek.



Spieszyłem się. Chciałem wrócić przed wyjściem córki na stację, chciałem zobaczyć ją jeszcze raz i odprowadzić do pociągu. Goniłem więc służbowego busa tnąc zakręty bocznej, wąskiej drogi, ledwie rejestrując krajobraz wokół. Letni, żniwny, słoneczny.

Zwolniłem, gdy deszcz grubymi kroplami załomotał o dach samochodu. Słońce nadal świeciło mi prosto w twarz, mocne słońce, jasne, rozświetlające miriady spadających i rozbijających się o szosę kropel deszczu. Tuż nad jezdnią wzniosła się drgająca, migotliwa, świecąca perliście kurzawa kropel deszczu rozbitych na tysięczne kropelki, a każda z nich starała się zaistnieć rozbłyskiem w swoim życiu trwającym mgnienie. Droga ociekała światłem i wodą.

Zdążyłem przyjechać na czas, odprowadziłem córkę.

Wróciłem ze stacji i zajrzałem w tamten kąt między dwoma kontenerami, przy drzwiach jej pokoju. Były zamknięte. Nie wiem po co tam zajrzałem, przecież wiedziałem, że będzie tam pusto, ale wiem, że przez te parę dni dzielących mnie od dnia mojego wyjazdu stąd, będę tam zaglądać. Jak co roku.

Na ulicy dużo ludzi, patrzyłem na nich ze zdziwieniem: córka wyjechała, wokół mnie zrobiło się pusto, a tutaj tyle ludzi – kontrast dostrzegany każdego roku. Dołączam do niego bezradne i zupełnie nielogiczne, ale natrętne pytanie: co robią tutaj ci ludzie, skoro ona wyjechała?

Już czuję wyrzuty do siebie, może nie tyle o czas jej poświęcony, bo ile mogłem, tyle byłem z nią, co o zbyt słabe chwytanie tych chwil, o taktowanie ich tak… normalnie, bez uświadomienia sobie w trakcie trwania ich wyjątkowości i niepowtarzalności. Powinienem bardziej się starać chwytać je, sycić się nimi, nie pozwolić na ich powszednienie.

Tylko na ile starania takiego rodzaju są skuteczne w utrwaleniu czasu? Nie wiem.

Inaczej wybieramy chwile my świadomi, inaczej nasza pamięć, czy może podświadomość. Ileż to razy uznawałem chwilę za ważną i byłem przekonany o jej pamiętaniu, a po miesiącach czy latach nie zostawał po niej nawet ślad w mojej pamięci, i odwrotnie: jakiś nieistotny drobiazg, zdawałoby się, a tkwi w  pamięci latami, albo i zawsze. Pamiętam go nie wiedząc, co w nim było wyjątkowe, co utrwaliło go we mnie.

Idę brzegiem morza i górskim grzbietem; patrzę na jarzębiny i na maleńką niezapominajkę polną; słucham krzyku jaskółek i kołyszącego śpiewu mew; czuję gorące słońce i uderzenia lodowych drobin na twarzy; włączam La Notte Vivaldiego i z rozczuleniem dostrzegam zmarszczki na twarzy drogiej mi osoby.

Tysięczne drobiazgi: rój maleńkich muszek tańczących w smudze światła; smak pitej kawy; chwila przytulenia głowy do poduszki; szum wiatru w uszach; sople lodu wiszące u rynny; brązowy kapelusz grzyba pod liściem; wróble kłócące się na nagich gałęziach drzewa; polna grusza ciężarna swoimi owocami; czarodziejski moment zawiśnięcia palców nad klawiaturą; droga niknąca za grzbietem wzniesienia; cień brzozowego zagajnika.

Urok zwykłych chwil.

Jednocześnie z coraz wyraźniejszym poczuciem straty dostrzegam mijanie czasu bez śladu w mojej pamięci; dni odchodzą nie wyróżnione w żaden sposób, szare, tuzinkowe i zapominane, a przecież były one moim czasem, dniami mojego życia. Czemu nie potrafię wyróżnić ich wszystkich, skoro wszystkie warte są zapamiętania? A jeszcze czasami (szkoda, że rzadko) wydaje mi się, że i niezbyt przyjemne chwile warte są zapamiętania. Dlaczego także i takie?

Argumenty mam logiczne, nie emocjonalne: bo tylko tyle mam i mieć będę, co tutaj przeżyję; bo nie ma i nie będzie powtórzenia czasu ani wynagrodzenia strat, bo nic nigdzie nie zabiorę, nic nie przetrwa chwili ostatniej, chociaż tak bardzo chciałbym ocalić to i owo, a więc wszystko jest cenne z tej prostej przyczyny, że jest. Cenne przez kontrast z nicością.

Powinienem więc patrzeć na życie tak, jak patrzy się na ciekawy film i cieszyć się jego trwaniem. Przeżywać życie, a nie zmagać się z nim i z przytłaczającą mnie codziennością. Takie to proste i takie trudne!



Bywa, że ogarnia mnie wrażenie – nie wiem na ile samo się pojawia, a na ile mogę je wywołać – dziwnego zespolenia świadomości z bieżącą chwilą i ze światem, z tym, co wokół mnie i co we mnie; przeniknięcie tego, co zewnętrzne, z tym, co wewnętrzne – jakbym wychodził do świata, a ten wchodził we mnie. Wrażenie momentalnego rozprzestrzenienia się mojej świadomości poza mnie, wyjścia jej na zewnątrz i uczynienie świata, tego małego, bliskiego, właśnie oglądanego, moim światem - jak moje są myśli i uczucia. Znika wtedy jakże często obecne we mnie wrażenie patrzenia na siebie i na świat oczyma obserwatora, osoby trzeciej, ów dystans między oglądanym a oglądającym, odczuwanym a odczuwającym, między mną a mną i światem. Piękne chwile siłą przeżywania.

Tęsknię za nimi  nie potrafiąc przywoływać je aktem woli.

Chociaż…

We wspomnieniach chwila jest piękna, ponieważ pamiętamy ją wyizolowaną z dnia w którym się działa i z jego drobnych zmartwień, oczyszczoną z niepamiętanych już kłopotów, które wtedy były dla nas tak ważne, że szarym prochem pokrywały nasze myśli i obrazy; pamiętamy ją samą jedną, bez odczuwanego wtedy zmęczenia lub głodu, albo zniecierpliwienia jakąś zwłoką. Jeśliby więc wyzbyć się tego wszystkiego, co nas tutaj i teraz ciągnie ku ziemi, może wtedy udałoby się uchwycić chwile w czasie ich dziania się i znowu poczuć w sobie owe silne zjednoczenie czasu, świata i własnego ja?




wtorek, 4 sierpnia 2015

Lato


Jest upalne, nawet skwarne, popołudnie. Chciałbym schować się gdzieś przed upałem, ale wychodzę na spacer pchany nieokreślonym pragnieniem. Idę niezdecydowany, zatrzymuję się i rozglądam, czasami wyciągam aparat i robię kilka zdjęć. Siedzę na brzegu łąki opierając się o sosnę, między stopami leżą jej szyszki, wokół mnie unosi się tak lubiany aromat żywicy. Po chwili jednak wstaję i idę dalej rozglądając się, a przy szpalerze drzew rosnących nad wodą zatrzymuję się i gapię na nie. Odwracam się i tuż przy ogrodzeniu lunaparku widzę kilka krzaczków cykorii podróżnika. Ocalały – myślę. (Kilka dni później, w dzień wyjazdu, manewrując stojącą obok moją scanią, udało mi się ominąć rośliny.) Klękam przed ich pięknymi, drogimi mi kwiatami i patrzę na nie. Ich widok ma dla mnie istotną cechę wspólną z widokiem jaskółek: rozpogadzają moje wnętrze.




Szukam czegoś? Co właściwie chcę uchwycić pamięcią i obiektywem? Nie bardzo wiedziałem. Lato?.. Tak, przecież lato, bo cóż innego? Patrzę na blask słońca na liściach drzew, ich cień na trawie, szybki ruch uciekającej jaszczurki, czuję zapach sosnowej żywicy i gorące słońce na ramionach. Jakbym chciał z pojedynczych obrazów lipcowego dnia złożyć obraz lata, jego ideał. Uchwycić nie jedno czy drugie jego oblicze, obraz czy cechę, a jego samego, istotę, sedno letniego dnia. Przyjrzeć się, zapamiętać i nacieszyć.




Czytam książkę o ewolucji. Z satysfakcją stwierdzam, że bez wyjaśnień rozumiem myśli w niej zawarte, jak w tych przykładowych zdaniach.:

„Aby cecha mogła ewoluować w drodze doboru naturalnego, konieczne jest występowanie w populacji genetycznej zmienności pod względem tej cechy.”

Ciąg dalszy tej myśli:

„Ewolucja w drodze doboru naturalnego niszczy genetyczną zmienność, na której bazuje.”

Proste, jasne, logiczne.

W innym miejscu tej samej książki przeczytałem słowa budzące we mnie odczucie zgoła odmienne od satysfakcji.

„W obrębie gatunku geny ulegają permutacjom i spotykają się w coraz to nowych kombinacjach. W gruncie rzeczy gatunek rozmnażający się płciowo traktować można jako urządzenie do permutacji zamkniętego zbioru genów przystosowanych do siebie nawzajem i występujących w rozmaitych kombinacjach.”

A ja, głupi i tęskniący, biegnąc do niej, nie wiedziałem, że chodzi o permutację!

Tyleż najsilniejszych uniesień, rozpaczy i szarpiącej niepewności, tyleż eksplodujących barw świata, oszałamiającego bicia serca, uskrzydlającej radości, a tak naprawdę chodzi o permutację genów, a więc w istocie o połączenie dwóch gamet. Po co ten eufemizm? Mówiąc wprost, chodzi o zapłodnienie. Przeczytawszy te słowa, poczułem sprzeciw i gorycz. Dlaczego sprzeciw, wiadomo, a gorycz wzięła się z wiedzy, z przyznania racji autorowi tych słów. Czasami ta wiedza, świadomość istnienia owej ogromnej różnicy między najgłębszą praprzyczyną pchającą mężczyznę do kobiety, a wysokim gmachem budowanym na tych podstawach przez ludzką kulturę i ludzkiego ducha, gmachem o subtelniejących kolejnych piętrach, ta świadomość jest mi obelgą, ale też bywa powodem do dumy. Obelga ukrywa się w fundamentach, na wysokich piętrach jest duma.



Cytaty pochodzą w książki „Ślepy zegarmistrz” autorstwa Richarda Dawkinsa.



Wychodzę na dwór ubrany jedynie z spodenki, jest późny wieczór lipcowy, czuję na nagim ciele rozkoszną po upalnym dniu pieszczotę lekko chłodnego powietrza. Nie chce mi się wracać do rozgrzanego campingu, myśli uparcie krążą wokół pracy. Jutro wstajemy wcześnie, żeby przed południowym skwarem skończyć demontaż urządzeń. Po obiedzie zaplanowałem kilka godzin sjesty, a wieczorem, około godziny 21, wyjazd w długą drogę nad morze, do Ustronia. Za trzy dni przyjedzie do mnie młodszy syn, później przyjedzie starszy z żoną i córką, przyjedzie żona. Wakacje.

Późniejszy dopisek.

Już minęły, rodzina wyjechała, zostałem sam. Zobaczę ich dopiero w listopadzie, po zjechaniu karuzel do bazy. Nie pisałem i raczej nie będę pisać tutaj o sprawach rodzinnych, blog jest o moich wrażeniach i chwilach i niech takim zostanie. Powiem tylko o rokrocznie odradzającym się we mnie przymusie zaglądania w kąt działki, gdzie stoi przenośny domek, w którym od kilku lat mieszka moja rodzina w czasie wakacji. Więc zaglądam tam z dziwną, nierozumną nadzieją zobaczenia otwartych drzwi, albo czyjejś sylwetki w dużym oknie, ale drzwi ciągle zamknięte, a okno ślepe. Nie wiem, dlaczego tam zaglądam.



Po raz pierwszy po kilkudniowej przerwie byłem nad morzem. Pamiętałem zabrać aparat, zapomniałem zrobić zdjęcia, i tak niewydarzony był cały mój spacer plażą. Nie mogłem się odprężyć, wyciszyć, po głowie przewalały się niechciane myśli, do powrotu goniła mnie też potrzeba pisania. Chcąc być tutaj i tam, nie byłem nigdzie.

Ech, za dużo ludzi, za dużo hałasu; nigdy nie przyjechałbym na urlop do tak zatłoczonej miejscowości – tłumacząc się ze swojego stanu, skręciłem ku wyjściu z plaży.

-Dlaczego tak się oglądasz?

-Bo może widzę cię po raz ostatni. – ponownie, jak wiele już razy i w różnych sytuacjach, usłyszałem słowa z odległej przeszłości, z innej rzeczywistości.

Nie spojrzałem na morze opuszczając plażę, uświadomiłem sobie. Zawróciłem.

Idąc do campingu, niosłem pod powiekami obraz wyraźnej, czystej linii horyzontu, na którą nakładał się obraz sceny sprzed lat.



W ramach porządkowania działki miałem wyciąć gęstą, krzewiastą, wielką wierzbę. Z obawą wziąłem w rękę piłę spalinową, pierwszy raz w życiu miałem obsługiwać tą straszną maszynę. Z wielkim trudem (silny nigdy nie byłem) udało mi się odpalić jej duży silnik i niosłem ją, wściekle warczącą, tak, jakbym tykającą bombę niósł. Żeby tylko ucięty konar nie spadł na mnie, żeby tylko maszyna nie wyrwała mi się z rąk, żeby tylko nie dotknąć łańcucha, nie potknąć się - tak, trochę się bałem.

Poszło lepiej niż się spodziewałem, chociaż wierzba była tak gęsta, tak rozrośnięta, że musiałem partiami wycinać konary i wynosić, właściwie wyszarpywać je z gęstwiny.

Parę lat temu uciąłem kilka jej gałęzi, teraz widziałem, że poniżej cięć wierzba wypuszczała dziesiątki, dosłownie dziesiątki, nowych gałęzi. Nawet na pół przełamane konary, leżące już na ziemi i nielicznymi włóknami połączone z macierzystym pniem, obrośnięte były, niczym jeże, gęstwiną odrośli. Niektóre z nich wyrosły od strony ziemi, ale skręcały i pięły się w górę nie zważając na ciasnotę, silną konkurencję, a nade wszystko na bardzo marne szanse długiego życia, a nawet na wydanie owoców. Stojąc na brzegu gęstwiny nie do przejścia, dżungli najprawdziwszej, patrzyłem na żywiołowość tego drzewa, na jego przemożny i nie liczący się z niczym pęd do wzrostu, do słońca i życia, którego jedyną mądrością, sensem i celem, jest trwanie i przekazanie życia dalej. Prostota celu i jasność sensu, których w tamtej chwili jakbym trochę zazdrościł drzewu, mimo iż musiałem zakończyć jego życie.
 ----------------
Zdjęcia pięknego ranka w Bieszczadach - dla Pierwszej Damy.




czwartek, 30 lipca 2015

Lipiec sprzed paru lat


Lipiec

Gdy słońce jest nisko, fale biorą na swój grzbiet ruchliwy, drgający cień i rzucają go przed siebie - na piasek plaży. Gdy cofają się, cień wsiąka razem z wodą w piasek, zostawiając na gładkiej jego powierzchni falistą nitkę - swój materialny ślad. Można jej dotknąć, nim kolejna fala przykryje ją nowym śladem cienia. Schodzące  słońce wydłuża cienie… nie, nie: ono je podnosi. Cienie pienistych bąbli stają się kopulastymi minaretami (jestem pewny, że to słowo przyszło mi na myśl w związku z Proustem, który gdzieś go użył), które rosnąc, tracą wyrazistość. Mój długi cień przecina wyzłocony piasek plaży, głowa ucieka ode mnie, chowa się w zaroślach na wydmie, ale zaraz niknie cały, zabrany przez słońce dotykające już wody. Tylko zarys fal na piasku zostaje – już bez śladu cienia.

Nie miałem co robić, tylko gapić się na cienie wodnej piany? Zajęcie dobre jak wiele innych, od tyluż innych lepsze, a ja chciałem przeprowadzić pewien eksperyment. Otóż ilekroć patrzę na morze stojąc na plaży, wydaje mi się, że patrzę na nie z wysokości większej od mojego wzrostu. Złudzenie, czy jakiś nieznany mi fenomen fizyczny? Dzisiaj klęknąłem i głowę pochyliłem nisko, tuż nad falami – wrażenie nadal było. A jeśli – myślałem – morze jest w tym miejscu w jakiś przedziwny sposób wygarbione, to przecież nie może tak być z promieniami słońca, więc aby poznać charakter tego zjawiska, należy obserwować cienie na brzegu morza przy zachodzącym słońcu. Obserwowałem. Cień fal był widoczny do końca, morze nie zasłaniało go, więc wybrzuszenie jest złudzeniem – w przeciwieństwie do śladów cienia na piasku:)



Słów parę w związku z letnią lekturą.

“Umrzemy, i to czyni z nas szczęściarzy. Większość ludzi nigdy nie umrze, ponieważ nigdy się nie narodzi. Ludzi, którzy potencjalnie mogliby teraz być na moim miejscu, ale w rzeczywistości nigdy nie przyjdą na ten świat, jest zapewne więcej, niż ziaren piasku na arabskiej pustyni. Wśród owych nienarodzonych duchów są z pewnością poeci więksi od Keatsa i uczeni więksi od Newtona. Wiemy to, ponieważ liczba możliwych sekwencji ludzkiego DNA znacznie przewyższa liczbę ludzi rzeczywiście żyjących. Świat jest niesprawiedliwy, ale cóż, to właśnie myśmy się na nim znaleźli, ty i ja, całkiem zwyczajnie.”

Richard Dawkins “Rozplatanie tęczy”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2001, s.7.

Ty i ja, całkiem zwyczajnie...

Jest w tych słowach coś jeszcze, prawda głębsza niż ta, która nasuwa się sama – o radowaniu się niepowtarzalnym życiem. Już - już wydaje mi się, że chwytam ją, ale ona umyka mi nie dając się rozpoznać. W sumie nic nowego: wiele, naprawdę wiele razy szedłem w dobrą stronę, czułem bliskość czegoś... wielkiego, jasnego, wspaniałego, ale nigdy nie udało mi się przejść tych ostatnich metrów. Jednakże w tej myśli Dawkinsa jest jakieś przekłamanie, tak mi się wydaje, bo logik ze mnie kiepski. Myśl o śmierci jako o szczęściu wydaje się tutaj słuszna, ale tylko w kontekście zaznaczanym przez autora – jako naturalny skutek narodzin, do których mogło nie dojść, ale... Może tak: szczęściarz to ten, który na przykład wygrał w totolotka, ale czy można tak nazwać tego, który wygrywa, gdy wszyscy inni wygrywają dokładnie tyle samo? Szczęście czasami odnosimy do pewnych średnich wartości naszego świata, tego świata, w którym żyjemy, ale nie do średnich matematycznych. Inaczej: trudno nazwać pechowcami tych, którzy nigdy nie istnieli, a są jedynie statystyczną możliwością. Jeśli ten wniosek jest słuszny, to czy odwrotny (czy jesteśmy szczęściarzami z racji swojego istnienia) też takim będzie? Traktowanie tamtych jako potencjalne osoby (a tak jest w tym tekście) wydaje się być tutaj nie tyle naturalną konsekwencją podmiotowości ludzkich języków, co celowym działaniem autora. Ta celowość to chęć wywarcia wrażenia. Owszem, ja też piszę o tych statystycznych możliwościach jak o osobach (tych, tamtych), ale jest to tylko skutek takiej, a nie innej budowy ludzkiego języka, który, zgodnie z naszą psychiczną konstrukcją, wszędzie dostrzega podmioty.

Czyż nie o tym pisał Proust?:

“Rzeczy mają tyle życia, co ludzie, bo choć rozumowanie po fakcie przypisuje każdemu widzianemu zjawisku przyczyny zewnętrzne, to w pierwszym wrażeniu przyczyna nigdy się nie zawiera.? (“Pamięć i styl”, str. 158/9)



Połowa lipca.

Tak wyraźna na swoich krańcach, przy styku nieba i wody, linia horyzontu na całym pozostałym swoim ogromnym półkolu rozdzielała się. Patrząc przed siebie widziałem dwa horyzonty. Daleki kuter rybacki pojawiając się na wyższym, dalszym styku nieba i ziemi, zdawał się spływać ku mnie z wyżyn nieba, z innego świata, przekraczając drugą linię horyzontu w swojej drodze ku przystani.

Od zachodu szło rozpogodzenie; zrazu nieśmiałe, ledwie widoczne jaśniejszym skrawkiem horyzontu, później odważniejsze w odpychaniu ku wschodowi szarogranatowych zwałów chmur, które broniąc się, spuszczały ze swojej wysokości smugi ciemnych dymów chwytających się powierzchni zastygłego, granatowego morza. Oczyszczonym skrawkiem nieba sunęły tuż nad wodą perłowe, długie obłoki o brzegach płonących jaskrawym złotem, rozpalając pod sobą linię horyzontu kolorem niewidocznego słońca.

Zadziwiał kontrast barw i nastroju: jaśniejące i radosne, intensywne kolory żółci, oranżu i jasnych odcieni czerwieni, niżej woda płonąca blaskiem słońca – a obok szarość nieba, granat i ponurość martwej wody.

Słońce pojawiło się na chwilę jaskrawym i wąskim paskiem między chmurą a linią wody, złotem wyścieliło sobie drogę ku mnie, trwało tak przez minutę i znikło za horyzontem nie widząc mojej wyciągniętej ku niemu dłoni.



Po trzech miesiącach nieobecności, w pochmurny dzień środka lata, wszedłem do swojego zimowego pokoju: trwał opuszczony, niemy, szary i zakurzony, a ja, patrząc na kąty tak jednoznacznie kojarzące mi się z zimą, na chmury widoczne przez okno, poczułem dojmujący smutek – jakby lato nagle się skończyło. Usiadłem w fotelu i szukając ratunku skupiłem się na słowach, budując z nich mur wokół siebie, a gdy o godzinie 20.30 wstałem i spojrzałem w okno, poprzez liście mojej mirabelki zobaczyłem, zaskoczony, drzewa oświetlone zachodzącym słońcem. W porze doby, która w zimie będzie głęboką nocą – pomyślałem i poczułem inne, ale też silne i równie dojmujące uczucie jak pierwszy smutek – poczułem radość zaspokojonej tęsknoty i pragnienie oglądania słońca codziennie, w każdej chwili umykającego mi lata.



Słyszałem dalekie, nieznane szmery, jakieś stukania, odgłosy dziwnych kroków, jakby skradania się, ale wszystkie te dźwięki były dalekie, nie niepokoiły, dopiero nagły hałas podobny do trzaśnięcie ciężkimi drzwiami otworzył mi szeroko oczy. Nasłuchiwałem, oczekujący, zaniepokojony. Z chwilowej ciszy sączyły się rytmicznie powtarzające się odgłosy… mlaskania?, siorbania? Jakieś pompy? Tutaj? Wsłuchiwałem się w ciemność, bezskutecznie próbując zlokalizować dźwięki, aż w końcu przymknąłem oczy. Usypiając, słyszałem pochrapywanie i odgłosy ciężkich oddechów; później rozległ się nieprzytomny krzyk przez sen, po nim zapadła chwila ciszy momentalnie przerwana głośnymi jękami zmieniającymi się w rzężenie, od których ciarki przebiegły mi po plecach i zrobiło się niedobrze. Sen znowu odleciał ode mnie. Nasłuchiwałem.

Noc w dżungli? Nie, noc w szpitalu.



Czasami deszcz kapie mi do talerza, a wtedy zupa bulgocze jakby się miała gotować, czasami bliskie drzewo dodaje mi parę płatków swoich kwiatów do skąpo tutaj wydzielanych surówek, albo, dla odmiany, wiatr przygna chmurę kurzu przyprawiając mi sos, a bywa też, że oczy zapieką, bo sąsiad użyje pieprzu na wietrze – takie bywają uroki jedzenia posiłków na dworze. W ciągu tego półrocza czekam na słońce, a gdy świeci mam ucztę, chociaż bardziej wzrokową niż smakową.
Wszystko na stole, a już zwłaszcza produkty na talerzu, nabierają barw, masywności i smakowitości, pokazują ukryte normalnie bogactwo drobnych szczegółów swoich faktur, zaskakującą mnogość i nasycenie kolorów, wyrazistość struktur. Przekrojony pomidor, przyprószony czarnymi drobinkami pieprzu, błyszczy czerwienią apetycznej mięsistości przedzielonej miniaturowym jeziorkiem soku z zatopionymi weń ziarenkami nasion, przypomina mi kupiony gdzieś w górach przekrojony agat; kryształki soli, zrazu widoczne jako ostre chropowatości na powierzchni pomidora, nikną, roztapiając się. Skóra wędzonego dorsza błyszczy połyskiem starego bursztynu, a kromka zwykłego chleba staje się przekrojonym labiryntem mniejszych i większych jaskiń o gładkich, jakby wypłukanych, ściankach ograniczonych złocistą lub brunatną granicą skórki. Plasterek świeżego ogórka perli się apetycznie kropelkami swojego soku. Surówka jest kompozycją kształtów i kolorów: matowo połyskujące białe i z ledwie widocznym odcieniem zieleni paski i paseczki kapusty, pomarańczowe robaczki startej marchewki, kostka czerwonego pomidora z wilgotnym miąższem z jednej strony, z drugiej wypina gładką skórkę, na której błyszczy kropelka wody, żółte, połyskliwe i pękate ziarna kukurydzy, plasterek cukini pyszniący się swoim zielono-złotym grzbietem, a wszystko to przetkane ciemną zielenią maleńkich gałązek kopru budzących dalekie wspomnienie świąt i choinki.

środa, 1 lipca 2015

Czerwiec raz jeszcze

Kolejne teksty sprzed kilku lat, wyszperane w moich dopiskach.


Słońce. Słońce i upał.

Wczoraj cały dzień pracowałem na dworze bez koszuli, czując rozkoszną pieszczotę słońca na ramionach. Dzisiaj w nocy przyjechaliśmy do nowego miasta, mój camping stoi wśród drzew, na skraju sosnowego lasu, tuż przy zakręcie leśnej drogi. Po pracy, krótko przed zachodem, poszedłem poznać ją, mimo zmęczenia stóp maltretowanych ciężkimi kamaszami w czasie wielogodzinnej pracy. Moje wyjście w czasie rozsiadania się kolegów przy piwie i głośnych rozmowach, jest jednym z wielu objawów mojej letniej gorączki nienasycenia słońcem i ciepłem. Latem. Poszedłem zobaczyć złoty blask słońca niknący na wierzchołkach drzew, pobyć chwilę sam, złapać do kolekcji chociaż kilka letnich kadrów. Wróciłem coś tam niosąc w swojej pamięci; gdy dołożę je do innych, pieczołowicie przechowywanych, może razem pozwolą mi na ten cud, którego chciałbym dla każdego mojego dnia: wyróżnienia go i zapamiętania.

Czuję w sobie bunt przeciwko oznakom powszednienia widoków błękitnego nieba, zielonych drzew, odczuwania ciepła słońca na nagim ciele. Jestem niecierpliwy i surowy dla siebie, oskarżając się o małą wrażliwość na uroki lata, gdy pod koniec dnia uświadamiam sobie, iż kolejny dzień minął nie zostawiwszy w mojej pamięci takich śladów, jakich chciałbym dla siebie, a chciałbym codziennego zachłystywania się latem, takiego przeżywania, które wystarczyłoby mi na długi czas zimna i ciemności, a nade wszystko takiego, które zaspokoiłoby moją niecierpliwą zachłanność.

Już za dwa tygodnie Czas wejdzie na swój szczyt; postoi tam chwilę, ot, aby tylko rozejrzeć się wokół, i zacznie swoje schodzenie. Zrazu słonecznym stokiem, ale później mroczną i coraz mroczniejszą doliną. Nie potrafię zatrzymać go, nie znam właściwego zaklęcia, mogę tylko wciąż na nowo podejmować próby zatrzymania go w sobie. Więc próbuję.



Proust pisał o czarze zespolenia się wrażeń teraźniejszości i przeszłości, a ostatnio u Herberta znalazłem słowa o pełni życia możliwej do osiągnięcia tylko przy połączeniu czasu przeszłego z teraźniejszym. Coś w tym jest, pomyślałem, gdy dzisiaj znowu, jak często w ostatnim czasie, pochyliłem się nad przeszłością niczym nad perłą wielkiej wartości.

Jest jeszcze zespolenie chwili z myślą, realności zewnętrznej z wewnętrzną, urocza nastrojem i siłą przeżywania chwila zjednoczenia mojej psyche ze światem wokół mnie. Nie wiem skąd ona, ta chwila. Istota, praprzyczyna, tkwi we mnie, jak zawsze, ale co ją wywołuje? Na co dzień moje postrzeganie i przeżywanie tylko ślizga się po powierzchni zjawisk, nie wnikając w ich głębię; zachowuję się tak, jakbym murem się odgradzał od siebie samego i od świata. Może do przywołania tych chwil wystarczy usunięcie tego muru we mnie? Nie wiem. Żeby poznać przyczyny, muszę wnikliwiej słuchać siebie.

Są też czarowne chwile krążenia myśli wokół… czegoś nieznanego, jakiejś tajemnicy. Są chwile, w których przeczucie, a może po prostu pragnienie lub nadzieja, każą spodziewać się w tej tajemniczości ukrytego piękna, odkrycia czegoś ważnego: prawdy, olśnienia i radości. Myśl pozostaje bezradna, ale nie zniecierpliwiona, radośnie krążąc wokół jądra, zafascynowana, mimo iż przypomina trochę tę ćmę latającą wokół świecy.

Jestem liczykrupą, chytrusem zgarniającym do siebie i pieczołowicie przechowującym takie chwile.



Dochodziła północ, gdy jako ostatni wjechałem na docelowy parking; na niebie widoczna jeszcze była łuna zachodu – niech będą błogosławione dni czerwcowe. Gdy otworzyłem drzwi campingu, małe drzewko zajrzało do wnętrza swoją ciekawską gałązką; rano rozpoznałem w nim lipę; sięgała mi piersi, a już cała była w kwiatowych pąkach.

W campingu ciasno i bałaganiarsko, przeprowadzkowo: środkowa część podłogi, jedyny wolny metr powierzchni, w czasie przejazdu do kolejnego miasta wolnym nie jest. Stoi na nim chłodziarka zdjęta z półki, leży duży grzejnik, a w progu znajdują miejsce dla siebie zwój przewodu zasilającego i drewniany kloc. W jednym kącie łóżka kładę komputer, w drugim czajnik, natomiast wieża jeździ stojąc w zwykłym swoim miejscu, przyciśnięta do blatu gumą.

Przy świetle latarki znalazłem mydło i ręcznik, poszedłem do wozu z łazienką i umyłem się (w okrojonym, „przeprowadzkowym”, zakresie: twarz, dłonie i stopy) w zimnej wodzie ledwie ciurkającej ze zbiornika na dachu.

Z piwem w ręku usiadłem na progu wozu. Noc orzeźwiała przyjemnym chłodem pełnym zapachów i ptasich śpiewów; słyszałem je usypiając. Ranek skropiony był rosą, z bliskiego lasu dobiegał głos wilgi, jeden z najpiękniejszych głosów ptasich, zawsze kojarzący się z wilgotnym lasem i z ciepłymi zapachami lata.

Rok temu w innym parku, w innym mieście, przeszukiwałem internet zwątpiwszy nagle w swoją dobrą identyfikację śpiewu wilgi; od tamtych wieczornych poszukiwań, w czasie których przesłuchałem dziesiątki ptasich głosów, śpiew wilgi wydaje mi się jeszcze ładniejszy i bardziej mój.

Łączka przeznaczona na zaplecze lunaparku sąsiadowała ze stawem, na którym rosły duże kępy białych i różowych lilii wodnych, natomiast na brzegu rozsiadły się wierzby o pięknie falistych gałęziach; pod jedną z nich, w jakże ładnym miejscu, ustawiono mój camping.





 Gdy stawiałem drewniany klocek służący mi za stopień, zauważyłem małe, różowe kwiatki. Kolorem i wielkością przypominały iglice, ale płatki miały podwójne, z wcięciem, ładniejsze (niech mi iglica wybaczy). Wieczorem rozpocząłem poszukiwania, ale nie dość że tutaj, w tej małej mieścinie, internet działa z szybkością żółwia, to jeszcze znalazłszy mnogość kwiatów podobnych, nie byłem pewny wyboru, po prostu poplątało mi się wszystko, a sprawdzić nie mogłem, bo pod wieczór kwiatki schowały się złożywszy płatki. Dopiero na drugi dzień, po zrobieniu zdjęć dla porównań, uzyskałem pewność: to bodziszek kosmaty. Faktycznie, pod małym kwiatkiem i na jeszcze mniejszych pąkach jest owłosienie, ale mało widoczne. Teraz widzę te roślinki co krok, a łatwo je rozpoznać po charakterystycznym kształcie liści; w tym swoim widzeniu znajduję kolejne potwierdzenie mojego starego odkrycia: im więcej się wie, tym więcej się widzi, więcej rozumie; widzi się świat bardziej złożony i piękniejszy.

Bodziszek. Zapisuję nazwę i kwiaty do mojej listy.



Rozebrałem stary, wielopozycyjny przełącznik trzyfazowy. Patrzyłem na mnogość poplątanych przewodów i styków jak sroka w kość, nim po dobrej godzinie, macając palcami i miernikiem, zobaczyłem w tej plątaninie prawidłowości i sens. Satysfakcjonująca chwila.



Dzisiaj odebrałem kupioną na allegro książkę, to powieść o Safonie. Wydano ją w 69 roku, kartki są z byle jakiego, pożółkłego już papieru, ale była fachowo oprawiona przez introligatora; na pierwszej i ostatniej stronie ma dodane ładne akty kobiece. Nie wiem jak odbiorę powieść, ale samą książkę już polubiłem.

Lata sześćdziesiąte, lata mojego dzieciństwa; dekada, o której mówi się, że była biedna i szara; jeśli porównam pamiętane obrazy ulic, domów i sklepów z obecnym wyglądem ulic, to faktycznie, różnica jest ogromna, ale tę książkę wydano właśnie wtedy, nie teraz, gdy społeczeństwo jest o tyleż zamożniejsze i bardziej je stać na taki luksus. Parę lat temu, także na allegro, kupiłem cenną dla mnie książkę z tragediami Ajschylosa w świetnym przekładzie Stefana Srebrnego, a wydano ją w 54 roku, więc w latach jeszcze biedniejszych.



Wytarty, niby pieniądz zły

w wędrówce długiej z rąk do rąk,

fałszywy jużeś stracił blask,

już otoś cały czarny – patrz!



Biorę ten tom w rękę inaczej niż inne książki, uważniej i z szacunkiem dla wieku tomu i wspaniałej jego treści – tej napisanej przez starego Greka, jak i Polaka młodszego od niego o ocean czasu – przedziwne spotkanie dwójki mądrych ludzi - bo dzięki nim obu mogę przeżyć chwile wzruszenia rzadkiego rodzaju.

Podziękowania winny jestem także tym, którzy w swojej mądrości zdecydowali o wydaniu w tamtych czasach książki, o której wiadomo było z góry, że dotrze do nielicznych i zysku nie przyniesie. Ich mądrość w uznaniu przewagi pewnych wartości nad zarobkiem.

Kto teraz wyda Ajschylosa czy powieść o Safonie? Wydawca książki o twarzach Greya? A czyż mogę go potępiać? Wszak wydawnictwo zostało stworzone jako firma mająca przynosić dochód, jak to w kapitalizmie.

Może i są wydawane takie pozycje, ale zapewne w mocno okrojonym zakresie - jako wymagana lektura szkolna. Swoją drogą: czyż nie jest kiepskim pomysłem zmuszać nieprzygotowane dzieciaki do takich lektur, jak „Antygona”? Ilu spośród nich dostrzeże piękno w tej tragedii, a ilu lektura definitywnie zniechęci do czytania?

Nota bene: zawsze wyżej ceniłem Króla Edypa spośród dzieł Sofoklesa. Antygona idzie tam, gdzie dojść się spodziewała, Edyp wbrew sobie zmierza – jak zmierzał całe życie - ku przepaści.



Patrzę na lilie wodne; są duże, mięsiste, wyraziste, otwarte do słońca, piękne. Nazwa nenufary nie podoba mi się, jest taka… nadęta, a nazwa naukowa, grzybienie białe, jest jeszcze gorsza, jakby chodziło o rodzaj mchu lub grzybów. A lilia to lilia – królewski kwiat. Robiłem im zdjęcia z brzegu stawu, z pełnym przybliżeniem, ale ciągle były zbyt daleko. Gdybym miał łódkę lub kajak…

A w campingu mam mrówki! Ze ściany szafy zrobiły sobie szeroką autostradę, a ja zmieniam ją w grobowiec, bezlitośnie rozgniatając je (to skutek wyobrażenia nocy spędzonej w jednym łóżku z nimi). Kucharka poradziła mi rozlać ocet wokół kół, zrobiłem to, ale wygląda na to, że mrówki nie wiedzą o konieczności unikania zapachu octu…

Ze sceny dobiega mnie podrygujący rytm i zapewnienia o wiecznej miłości, co razem nazywa się disco polo, jeśli dobrze pamiętam.



Gdy po wielogodzinnej jeździe wysiadłem z busa na naszym placu w Ustroniu, przywitał mnie gorący zapach rumianku, zapach lata i Grecji. Z rozkoszą wciągnąłem go do dna płuc i rozejrzałem się. Kolejka stała smutna, zarośnięta chwastami, wydawała się być opuszczona przed wielu laty; szpaler jarzębin szwedzkich wygrzewał się w słońcu, a górą śmigały moje jaskółki.




Po raz pierwszy od 10 miesięcy otworzyłem drzwi kontenera mieszkalnego i ponownie, jak przed rokiem, miałem silne wrażenie budzenia pomieszczeń z ich długiego snu. Podniosłem żaluzje i wzrokiem ogarnąłem pokój. Tu i tam leżały drobiazgi zostawione przez żonę lub dzieci, w kątach parę pająków utkało pajęczyny. Wciągnąłem w siebie powietrze pamiętające pobyt tutaj mojej rodziny i poczułem ciepło w piersi.




Wieczorem, na brzegu morza, doznałem powracającego rokrocznie radosnego zdumienia długością czerwcowego dnia. Każdego roku patrzę na zegarek oglądając czerwcowy zachód słońca – już blisko pół do dziesiątej, a słońce nadal świeci! Gdy wspomnę o tym za pół roku, w moim zdziwieniu będzie – tak jest każdego roku - niedowierzanie; będę wiedzieć o godzinie czerwcowego zachodu, ale wiary dawać nie będę.

Stałem na pomoście, a niskie słońce ścieliło pod moje stopy ścieżkę drżącą migotliwym światłem.

Patrzyłem oczarowany, patrzyłem tak, jakbym widział coś takiego po raz pierwszy… ach, nie!: równie piękną ścieżkę widziałem po raz pierwszy w życiu. Była zmiennością i radością momentalnych rozbłysków świetlistości na drobnych falach - jakbym patrzył na krople złotego deszczu wybuchające świecącym złotem w zetknięciu z powierzchnią wody, albo na ognie sztuczne, które lecą w górę maleńkimi kropkami, a tam pękają bajecznymi błyskami i nikną by ustąpić miejsca kolejnym, żyjącym przez mgnienie, diamencikom światła. Schodzące ku morzu słońce skracało ścieżkę odsuwając ją ode mnie, aż w końcu straciła cały swój czar, stając się zwykłą smugą słonecznego światła odbitego w wodzie.

Na koniec i ona znikła, wciągnięta przez chowające się w wodzie słońce.

Zbliżała się północ, gdy zgasiłem światło i w tym samym momencie noc czerwcowa weszła do pokoju przez odsłonięte okno. Niebo miało przeczystą, ciemnoniebieską, barwę dołem rozjaśnioną schodzącą ku morzu łuną zachodu. Patrzyłem w okno usypiając.



Po pracy poszedłem na spacer bocznymi, znanymi mi i lubianymi, uliczkami miasteczka. Mniej tutaj ludzi niż na głównej ulicy, pełnej straganów, barów, reklam i hałasu, mniej zakupów, więcej spokojnego mieszkania.

Szedłem nieśpiesznie rozkoszując się urlopową atmosferą wczesnego wieczoru letniego dnia. Zaglądałem przez bramki do posesji ukrytych wśród drzew i krzewów, oddzielonych od ulicy ścianami zieleni, pełnych zakamarków i chłodnego cienia, liczyłem pąki kwiatów dzikiej róży i zielone jeszcze owoce głogów, wąchałem tarty w dłoniach liść orzecha włoskiego wychylającego na chodnik swoje gałęzie, znajdując w jego zapachu wspomnienia z dzieciństwa; patrzyłem na jaskółki i słuchałem ich ostrego świergotu.

Kilka lat temu gdzieś tutaj widziałem krzew z pięknymi i bardzo dużymi kwiatami; wydzielał rozkoszny zapach, egzotyczny i świeży. W następnym roku nie znalazłem domu przed którym rosły w donicach te kwiaty. Każdego następnego lata chodziłem tamtą uliczką nie tylko dla zwykłego spaceru, ale i w nadziei znalezienia tego tajemniczego krzewu.

Dzisiaj znalazłem dom z poszukiwanym krzewem; okazało się, że w dość gęstej tam sieci wąskich uliczek i jeszcze węższych przejść między domami, pomyliłem miejsca; domek stoi na końcu ślepej uliczki, którą chyba tylko mieszkańcy są w stanie odnaleźć. Chwilę rozmawiałem z właścicielem poznając nazwę rośliny: to datura, czyli nasz swojski bieluń.

W internecie dowiedziałem się, że datura wydziela brzydki zapach, ale jest podobna roślina, mianowicie brugmansja, czyli trąby anielskie, nazywając bardziej po ludzku, i ta pachnie. Szukałem więc brugmansji. Krzewy zaczynają kwitnąć, będę tam przychodzić.



Zapragnąłem posłuchać Patetycznej. Wysłuchałem jej. Jest patetyczna i jest piękna.



Napisane w lecie.

Wiersz z książeczki czytanej wnuczce.:



Dzień był srebrny

i deszczowy

i deszcz padał brylantowy.

Każdy się przed deszczem chował,

tylko mnie ktoś zaczarował!

Stałam na tym deszczu,

stałam,

aż w ten deszcz się zaplątałam!

W srebrne nici

i tasiemki,

w brylantowy

sznurek cienki,

w mokre wstążki,

w srebrną wełnę,

w srebrne sieci

deszczu pełne.

Zaplątałam się po uszy!

Kto mnie teraz

z miejsca ruszy?



„Deszcz” Doroty Gellner.



Dla odmiany te, jakże dawno temu napisane, słowa:



„(…) Z tobą zły los zniosę,

jak zniosłem dobry.”



Tezeusz do Heraklesa w „Oszalałym Heraklesie” Eurypidesa.






sobota, 27 czerwca 2015

Majowe wspomnienie


Jeżdżę po Polsce. W rytmie zmian wyznaczanych cotygodniową zmianą miejsca pracy i mieszkania zazieleniły się trawy, mlecze zakwitły drobinami słońca wśród zieloności i w chwilę później zakurzyły się parasolkami nasion, wiśnie i jabłonie przez jeden dzień podziwu i jedną noc zapachów oszałamiały pszczoły i mnie, a teraz, zapomniawszy o strojeniu się i zalotach, skrzętnie zajęły się owocami tamtego dnia. W jednym tygodniu towarzyszyła mi brzoza płacząca; w ciągu przeprowadzek nie pamiętam już nazwy miasta, ale drzewo pamiętam. Przed zachodem słońca stawałem przy nim tak, żeby niskie słońce prześwietlało drobne jeszcze listki nadając im barwy złotozielonej. Długie girlandy gałęzi nieodmiennie kojarzyły mi się z rozpuszczonymi włosami kobiety, albo z wyciągniętymi ku mnie ramionami, a gdy podchodziłem do pnia by dotknąć jego białej kory, gałęzie leciutko, pieściwie, muskały moją głowę.

W innym tygodniu towarzyszył mi bez rosnący pod oknem campingu, ten sam bez, którego pamiętam z dzieciństwa: otulający cieniem i zapachem drewniany dom babki na wsi - wspomnienie wzbogacone ostatnio w przedziwny sposób, bo wrażeniami Prousta - ponad czasem i przestrzenią. W innym mieście i tygodniu duch Marcela towarzyszył mi codziennie -  kwitnące głogi rosły tuż przy moim warsztacie. Patrzyłem na nie widząc przemianę w nabrzmiewaniu: pęcznienie maleńkich, zielonych główek, ich metamorfozę w bielejące pąki, otwieranie się, prostowanie kolejnych płatków, odsłaniających wnętrza kwiatów gotowych na przyjęcie zapładniającego owada; widziałem erotyzm przyrody.

W tym tygodniu moim towarzyszem jest wierzba zwieszająca zielone kiście nad moim mieszkaniem. Przed chwilą widziałem je prześwietlone ostatnimi dzisiejszego dnia promieniami słońca, kołyszące się w podmuchach niespokojnego wiatru – zwiastunie burzy zbierającej siły gdzieś za horyzontem. Były uległe, wiotkie, zwiewne, delikatne, piękne.

Niedaleko stąd widziałem kwitnącą akację, siostrę akacji oglądanych gdzieś i kiedyś przez szybę jadącej ciężarówki, aleję drzew, które nie wiedzieć dlaczego utkwiły mi w pamięci. Och, nie, przecież znam przyczynę: to ich zapach, słodko-miodowy, ale i orzeźwiająco-wiosenny, zapach po raz pierwszy poznany do głębi w górach i od tamtej pory z górami kojarzący się.

Burzy jednak nie było. Mocny wiatr owionął mnie gorącym tchnieniem, zmierzwił moje włosy i gałęzie brzozy, i pognał gdzieś dalej, a po dniu została długo gasnąca, wielka i wspaniale kolorowa, łuna zachodu z kłębkami waty granatowymi wierzchem, a od dołu różowymi na tle rozpalonego nieba.



Na jasnym jeszcze niebie wyróżniała się ciemna korona wielkiego dębu – towarzysza tego tygodnia. Wydawało mi się, że nachyla się ku mnie, zazdrosny o mój podziw rozgwieżdżonego nieba. Z drugiej strony lampa uliczna schowana wśród gałęzi klonu barwiła liście na złote i zielone kolory, a wszystkie one były intensywne, nasycone. Jakiś ptak krzyknął głośno w przelocie; może szukał swojej partnerki wśród ciemnych i cichych koron nieruchomych drzew?

Późny wieczór upalnego dnia. Siedzę na klocku oparty o ścianę campingu, na plecach czuję przyjemny chłód blachy poszycia. Mam na sobie tylko krótkie spodenki, moje nagie ciało rozkoszuje się prawdziwie letnim już wieczorem. Patrzę w górę starając się nie słyszeć głośnych rozmów kolegów przy sąsiednim wozie, patrzę na ciemne kontury drzew i na gwiazdy między nimi. Jedna z nich porusza się szybko, zostawiając za sobą jaśniejącą nitkę – jak w tamtą lipcową noc pod Londynem.



To ostatnia noc majowa… Kiedyś, w tym samym lunaparku i w taki sam uroczy wieczór, ale w innym parku, w innym mieście, stałem wśród drzew starając się – jak staram się dzisiaj - uchwycić chwilę – cząstkę pięknego czasu. Wtedy wydawało mi się, że nie udało się, ale teraz, po kilku latach, wobec pamięci tamtej chwili, tak przecież zwykłej, mało znaczącej w moim życiu, teraz myślę, że tamta próba była udana. Może więc i dzisiejsza taką będzie.



Zapisane w czasie podróży.

Przyciągają mój wzrok i radują go swoją zwiewnością i beztroską, gdy biegną obok mnie, jasną nitką przecinając kępy zmierzwionych traw. Są opiekuńcze, gdy dwiema swoimi odnogami biorą w objęcia kępę brzóz; fantazyjnie wiją się między drzewami i wzgórkami, beztrosko wpadają pod koła i tam giną, lub cudem odnajdują się ponownie. Czuję osamotnienie, gdy szukam tej zgubionej między zaroślami, a gdy pojawia się, zwykle wypływając zza drzew w niespodziewanym miejscu, przez moment patrzę na nią nieufnie, nie mając pewności, czy jest tą szukaną, moją, czy może tamtą zgubiłem znajdując inną, obcą, ale już po sekundzie czuję i wiem, że jest moją nawet będąc inną.

Kapryśne, nieprzewidywalne, zmienne, urocze ścieżki polne widziane z okna pociągu.


piątek, 26 czerwca 2015

Narodziny iglicy


Znalazłem stare teksty o początkach mojej znajomości z iglicami i pomyślałem, że mogą sobie nadal leżeć w szufladzie jak leżały, ale na blogu też mogą.


Kontrast: potężna rama czterdziestotonowej karuzeli zapartej o ziemię grubymi wałami siłowników spoconych olejem, obok zaciągnięty tam przeze mnie gruby przewód do karmienia tego molocha energią, dalej ciężarówka rozkraczona swoimi dziesięcioma kołami, a między tym żelastwem kępka maleńkich kwiatów. Mają wielkość małego dziecięcego paznokcia, intensywnie różowy kolor, i są najzupełniej bezbronne nie tylko wobec ciężkich maszyn, ale i butów ludzi kręcących się tutaj. Pokazałem je koledze pytając się, czy widzi ich urodę; śmiał się w odpowiedzi nic nie mówiąc. Chyba ze mnie się śmiał, a ja rozumiałem go, bo sam sobie wydaję się czasami w takich chwilach śmieszny z tym swoim żalem nad deptaną bezbronną urodą.

W nocy, w żółtym, niemal poziomym świetle lamp parkowych tworzących silne kontrasty jasności i głębokiej ciemności, grube klony i kasztanowce wydawały się być jeszcze większe niż w pełnym słońcu dnia, bardziej tajemnicze, obce niczym nieznane istoty, bo też czułem wyraźną emanację ich milczącej i nieruchomej witalności. Pnie drzew zdawały się trwać w swoich miejscach w tym nocnym i ciemnym bezruchu przez nieskończoność, a ponad nimi wzrok przyciągał kontrast barw: przesiana przez liście jaskrawa, świecąca żółć lamp, odrobinę dalej ginęła w nieprzenikliwej czerni. Całość tchnęła ciszą, ciepłem letniej nocy i spokojem życia drzew.

Żyję jak w malignie: praca wypełnia mi dni, ale urok słonecznego maja woła mnie ponad krzątaniną powszednich zajęć, każąc mi chwytać chwile wrażeń i widoki. Chodzę wśród drzew, patrzę i słucham: tutaj czuję słoneczne ciepło na ramionach, jest rozkoszne, tam zielono pachnie cień pod drzewami; nade mną wiszą wielkie palce liści kasztanowca, a wśród traw różowi się pięć płatków nieznanego kwiatka; za ciężarówką jadącą gruntową drogą wstaje prześwietlony słońcem kurz, a rzeczka ukryta wśród zarośli dyszy wonią leniwie płynącej wody.



Park w Szamotułach.

Dokładnie rok temu znalazłem tutaj kępkę maleńkich różowych kwiatków tuż obok kół wielkiej ciężarówki, kwiatków, których jeszcze nie zdążyliśmy stratować; końca naszego pobytu tutaj nie doczekały. Dzisiaj poszedłem w tamto miejsce i ku mojemu radosnemu zaskoczeniu znalazłem je. Pozbierały się po naszym wyjeździe, ożyły, rosły, kwitły. Gdy klęczałem nad nimi (one są naprawdę bardzo małe) patrząc na nie, poczułem gwałtowną potrzebę poznania ich nazwy, zerwałem więc jedną gałązkę i zaniosłem ją do siebie, do campingu. I oto teraz, wieczorem, podjąłem próbę znalezienia zdjęć w internecie i dowiedzenia się nazwy. Przejrzałem setki zdjęć, które google gorliwie mi wyświetliły, zobaczyłem inne, widziane a nieznane, starałem się zapamiętać ich nazwy, ale na koniec wszystko mi się poplątało i teraz już nic nie pamiętam poza moją cykorią podróżniczką, pospolitą, a tak urodziwą rośliną rosnącą na nieużytkach, kwiatem, z którym wiąże mnie miłe wspomnienie, zabawna historyjka, ale szukanego kwiatu nie znalazłem. Był za mały? Za brzydki? Zbyt pospolity? Nie wiem. Jakoś tak dziwnie smutno mi się zrobiło i poczułem żal – jakbym tracił ten kwiat.

Wczoraj słyszałem wśród koron drzew parku śpiew ptaka, TEGO ptaka. Mojego, bo od dzieciństwa słuchanego i podziwianego. Jego głos zawsze kojarzy mi się z wilgotnym lasem, z ciepłem i z latem; jego wspomnienie w zimie nieodmiennie budzi we mnie tęsknotę za latem. Niestety, nigdy nie wiedziałem jak się nazywa ten ptak. Wieczorem słuchałem ptaków zamienionych na pliki mp3, i nie znalazłem - tak jak dzisiaj tego kwiatu; historia najwyraźniej lubi się powtarzać.

Pomyślałem, że te dwa wieczorne poszukiwania nie były udane, ale zaraz zaprzeczyłem sobie: przecież były.



Były udane, co potwierdził dzisiejszy wieczór.

Zawziąłem się i szukałem dalej, chyba z powodu myśli jaka przyszła mi do głowy: że umrę i nie poznam nazwy mojego śpiewaka, więc jakże to? Co prawda plątało mi się  po głowie słowo „wilga” jako nazwa ptaka, ale nie wiem skąd ono, wydawało mi się, że jedynie przez podobieństwo brzmieniowe z wilgotnym parkiem, z którym kojarzyłem ptaka. Jakiś powód jednak był, skojarzenie okazało się prawdziwe, bo na samym końcu wielkiej listy nazw łacińskich na jakiejś angielskojęzycznej stronie, gdy w głowie znowu miałem poplątanie z pomieszaniem i domieszką wątpliwości (tyle ładnych dźwięków, tyle podobnych!), usłyszałem szukane dźwięki pod nazwą Oriolus oriolus. Wikipedia podała mi polską nazwę: wilga. Jednak wilga. Dźwięk znalazł właściciela mającego swoją nazwę, stając mi się bliższy, jeszcze bardziej swojski, bardziej mój. Co ciekawe, to także trafność mojego wiązania głosu z wilgotnymi parkami, bo, jak dowiedziałem się z wikipedii, ptaki te zamieszkują głównie właśnie parki, a najwięcej śpiewają w wilgotne dni.

Jutro zrobię zdjęcia z małej odległości nadal tajemniczemu różowemu kwiatkowi i dalej będę próbować poznać jego nazwę.



Parę dni później.

Wiem! Mój nowy internetowy znajomy podał mi nazwę: to iglica pospolita. Roślina pospolita, rośnie byle gdzie, także na nieużytkach – jak dowiedziałem się z encyklopedii. To prawda, rośnie wszędzie, ale ta pospolitość nie odebrała kwiatu uroku, a nawet wprost przeciwnie, bo teraz jest bardziej mój – jak i wilga.

Wilga i iglica.