251015
Gdy
nie mam określonego planu wędrówki, gdy nie mogę się zdecydować gdzie iść,
zwykle wybieram jedno ze swoich ulubionych miejsc; tak było i dzisiaj:
poszedłem na Chrośnickie Kopy i via zbocza Leśniaka wróciłem do wioski. Pętla
niewielka, ale powtarzająca bieg Meandra w ojczyźnie Hektora; gdy po dziesięciu
godzinach doszedłem do samochodu, czułem w nogach kilometry, ale też sam się
przyczyniłem swoim gapiostwem do meandrowania, o czym napiszę później.
Ciemno
jeszcze było, gdy w Janówku zostawiłem samochód na swoim zwykłym miejscu i
poszedłem na Ptasią. Kołatała się we mnie nadzieja na powtórzenie wczorajszego
słonecznego dnia i chciałem być wyżej, na moich ulubionych stokach, żeby z nich
oglądać wschód. Byłem o czasie, ale słońce nie wyszło mi na spotkanie, schowane
za chmurami. Trudno, ale przecież byłem w jednym z najpiękniejszych miejsc
moich gór. Nieśpiesznie włóczyłem się.
Stoki
tej góry same w sobie są urokliwe, urozmaicone nitkami dróżek ocienionych
drzewami, ozdobionymi różami i głogami; wyżej łąki wchodzą w leśny masyw
tworząc schowany wśród drzew zaułek, o którym zapomniały nawet polne dróżki
kończące się niżej; tylko cienka ścieżka przecina go wychodząc z lasu i
znikając po drugiej stronie między drzewami. Patrzę na nią z zaciekawieniem: kto
nią chodzi i gdzie zmierza? Tam wyjątkowo rozłożysta czereśnia stoi na miedzy,
pyszna swoimi kolorami, a przy niej stara, pochylona ambona niczym wiekowy dom
drewniany. Nieco dalej dochodzę do dróżki zakręcającej ostro pod kępą drzew i
znikającą za nimi; gdy kilka lat temu zobaczyło to miejsce po raz pierwszy,
byłem nim oczarowany. Czaruje mnie i dzisiaj, chociaż inaczej, spokojniej, bez
ówczesnego zachłyśnięcia się, ale za to cieplej, bo wspomnieniem i poczuciem
bycia moim miejscem. Dla ścisłości geograficznej zaznaczę, iż te moje ulubione
stoki są dwóch gór, Ptasiej i Czernickiej Góry; trudno mi je rozdzielać
granicą, przywykłem do jednego ich miana.
Na
całym niemałym obszarze północnych stoków tych gór widuje się duże,
przyciągające wzrok, samotne drzewa - wiele rośnie czereśni, o tej porze
wspaniale kolorowych – albo małe zagajniczki. Wchodzę między drzewa, czasami
bywa tam głęboki cień, plątanina suchych gałęzi, omszałych pni i czarnych
kamieni, czasami wśród kępy drzew jest zielono, widno i jasno, zawsze
pociągająco kontrastem przestrzeni. Gdzieś tam wzrok zaplątał mi się w
gałęziach dużego drzewa z liśćmi… z różnymi liśćmi. Jej, jakie to drzewo?
Dopiero gdy wszedłem pod nie, zobaczyłem nie tyle rosnące obok siebie, co
zrośnięte pnie czereśni i buka. Miłośnicy na zawsze. Zazdrościć im?
W
dole nitka wioski, a dalej i ponad nią, po drugiej stronie doliny, stok
przecina zygzakiem szosa schodząca z przełęczy; nieco na lewo widać rozległe
łąki Babińca, jeszcze dalej, w kierunku Modrzewi, moje małe wzgórze, na którym
parę już razy siedziałem snując fantazje o domu tam postawionym.
Po
prawej widzę w oddali lasy na stromym stoku Wywołańca, są wyspami kolorów
jesieni na tle ciemnej zieleni świerków – jak w Bieszczadach, podpowiada mi
pamięć - a tuż przy mnie maleńki krzaczek dzikiej róży dzieli się swoim
miejscem z równie małą rudą jarzębinką. Idę słuchając szelestu liści pod
nogami. Zatrzymuję się i wsłuchuję się w ciszę podkreślaną cichym szumem wiatru
i delikatnym szelestem liści na drzewach; z oddali, od strony przełęczy,
dobiega mnie szum samochodu. Uświadamiam sobie, iż bezwiednie, nieświadomie,
próbuję z tych wszystkich drobiazgów dostrzeganych wokół siebie złożyć coś, co
wymaga sięgnięcia w głąb – pełny, przetworzony moim duchem, obraz chwili mojego
życia.
Dopiero
po upływie czasu pamięć powie mi, czy udało się, bo takich chwil nie zapomina
się, są wyróżnione pamięcią i prawdziwie moje.
Zszedłszy
nieco niżej, doszedłem do ostatniej polany wrzynającej się w las i bezbłędnie
(warto zaznaczyć ten fakt wobec późniejszego zdarzenia) odnalazłem ścieżkę
przecinającą w poprzek jęzor lasu schodzącego aż do wioski. Zaczyna się tam
strumień, właściwie dwa strumyczki łączące się niżej, na mapie nie mają nazwy,
a ten większy rodzi się w głębokim i ciemnym jarze porośniętym gęstym lasem;
efektownego źródła nie ma, woda wycieka z czarnej ziemi wśród czarno-zielonych
głazów. Lubię to miejsce, podoba mi się jego ponura dzikość. Gdy szedłem
tamtędy pierwszy raz, nie znałem dobrych przejść przez las, wszedłem na
mokradło i wypaciałem się błotem jak dziecko w kałuży.
Wyszedłem
na stoku Lastka, góry w pewien sposób mi najbliższej. Pod lasem, dość wysoko,
blisko szczytu góry, usiadłem na moim, kolejnym moim miejscu robiąc dłuższą
przerwę. Piłem herbatę, patrzyłem i słuchałem dziwnych wrażeń tworzonych na
połączeniu dwóch światów. Lastek: pragnienie i tęsknota próbujące przebić mur
czasu i miejsc.
Zataczając
koła nieśpiesznie szedłem w kierunku Chrośnicy, a że droga wypadała blisko lasu
i skał zwanych Skalisko, postanowiłem zobaczyć je. Patrząc na te niewielkie
kamienie, ponownie, jak i za pierwszą tutaj bytnością, uznałem za dziwne
nadanie nazwy kamieniom tak niepozornym. Dzisiaj jednak nie skończyłem na
zdziwieniu, a postanowiłem pomyszkować po lesie. Ciężko się tam chodzi, stok jest
miejscami dość stromy, zarośnięty jeżynami, pod którymi chwieją się niestabilne
kamienie, ale miałem rezerwę czasu i determinację, więc szukałem innych skał w
pobliżu. Znalazłem dwie grupy okazałych skał, czyniących wrażenie dzikością i
pionowymi, a nawet przewieszonymi, ścianami. Ładne skały, będę do nich wracać;
skały niewątpliwie zasługujące na własne miano, ale dlaczego nie znalazłem
ich wcześniej?
Schodziłem
ku wiosce idąc wzdłuż szpaleru klonów; większość z nich była jaworami, ale parę
drzew wyróżniających się paletą barw było klonami zwyczajnymi. Nawiasem mówiąc,
ktoś, kto nadawał tę nazwę, zapewne nie widział klonu jesienią. Za mało znam
nazw poszczególnych kolorów, żeby udanie opisać całe bogactwo jesiennych barw
liści tego drzewa. Gdy stałem pod nim, jeden liść, wyjątkowo duży, oderwał się
i upadł mi pod nogi. Podniosłem go, zrobiłem mu zdjęcie i chciałem zabrać, ale
zostawiłem go tam, gdzie jego miejsce.
Przeszedłem
w poprzek wieś i obok ładnego kościółka wszedłem na żółty szlak prowadzący do Orzechowic.
Na przełęczy pod Wywołańcem usiadłem i patrzyłem na stoki Lastka, tam, gdzie
byłem dwie godziny temu. Poznawałem dróżki, a nawet niektóre drzewa; patrząc,
po raz pierwszy w tych górach poczułem, że nie chcę wracać do Leszna, do pracy,
do tamtych ludzi, że chciałbym zostać gdzieś tutaj. Na brzegu wioski oglądałem
pięknie wyremontowany stary dom…
Poszedłem
dalej, zbyt pewnie się tam czując. Gdy szlak wszedł w las, wyszedłem na otwartą
przestrzeń łąk, a gdy te skończyły się, znalezionym duktem poszedłem w stronę
szlaku. Tak mi się wydawało. Dukt
skręcał w niewłaściwą stronę i końca nie miał. Wszedłem w pierwszy poprzeczny
dukt na tyle wyraźny, że miałem nadzieję, iż nie skończy się po stu metrach.
Szedłem i szedłem, słońca nie widziałem, nawet jego śladu na chmurnym niebie
nie było. Skoro jestem w lesie, może znajdę grzyby? Rozglądałem się wzdłuż
drogi, ale znalazłem tylko kramik dla zwierząt; na pniu drzewa wisiała wielka
kostka soli, polizałem ją, była szorstka i słona. Później wszedłem w piękny las
bukowy. Duże i proste drzewa stały rzadko, widać było głębię lasu; dołem
gładkie, ołowiane pnie, wyżej oszałamiające kolory liści.
Łaziłem między
drzewami, dotykałem je i robiłem im zdjęcia, w końcu poszedłem dalej. Gdy
wyszedłem z lasu, w oddali zobaczyłem mały domek na stoku góry. Poznawszy ten
dom i wzniesienie ucieszyłem się, ale zadowolony z siebie nie byłem, bo okazało
się, że odszedłem od właściwego miejsca wyjścia z lasu o trzy, raczej o cztery
kilometry. Obiecałem sobie wrócić tam przy najbliższej okazji i dowiedzieć się,
gdzie popełniłem błąd, w którym miejscu przeciąłem szlak nie zauważając go.
Szukając grzybów, gapiąc się na buki, czy dłubiąc w nosie? Stanowczo nie nadaję
się na przewodnika.
Czasu
na dokładniejsze poznanie stoków Wywołańca już nie miałem, tamte miejsca
dopisuję do tegorocznej listy zamierzeń. Zerknąłem tylko na zbocza dla nabrania
większego apetytu i wszedłem na dróżkę do Janówka, gdzie miałem samochód. Już w
wiosce na chwilę zobaczyłem słońce: znalazło dla siebie lukę między zwałami
chmur a grzbietem Kop, rozświetliło liście sąsiedniego buka i zgasło nim
zdążyłem wyciągnąć aparat.
Chmurny
to był dzień, ale ładny widokami i myślami, także świadomością następnego bycia
na szlaku dopiero w połowie listopada, a myśl o tym wszystko wokół mnie czyniła
cenniejszym i piękniejszym.