Myśli spisane w grudniu 2009 roku, po długiej podróży przez
Polskę.
Siedząc po lewej stronie samochodu nie czuję się pewnie.
Wydaje mi się, że jadę zbyt blisko środka jezdni, szczególnie gdy wymijam tiry,
no i niewłaściwe wydaje mi się wysiadanie na złą stronę, bo wprost na jednię;
plus znajduję właściwie tylko jeden: mogę wygodnie, bez uderzania głową w szybę
prawych drzwi, zajrzeć pod kierownicę przy wkładaniu kluczyka w stacyjkę.
Z uczuciem żalu i zdrady patrzyłem na moją angielską micrę
ładowaną na lawetę handlarza samochodowymi częściami. Ja byłem tym zdrajcą.
Samochód tak wiernie mi służący przez dwa lata zniknął za bramą, a ja poczułem
się uboższy o jeszcze jedną rzecz przypominającą mi angielski czas.
Teraz został mi tylko coraz rzadszy odruch sięgania lewą ręką do dźwigni zmiany biegów, może jeszcze podchodzenie do samochodu z niewłaściwej strony. Z czasem i to zniknie - cóż wtedy zostanie? Poza drobiazgami, jak służąca mi teraz jako zakładka do książki karta z biblioteki w Trowbridge, uroczo zaprojektowana karta z sylwetką Bonda trzymającego książkę zamiast pistoletu i z napisem “007 licence to read”, pozostanie chyba tylko niezaspokojone pragnienie pójścia przez szkockie wrzosowiska.
Teraz został mi tylko coraz rzadszy odruch sięgania lewą ręką do dźwigni zmiany biegów, może jeszcze podchodzenie do samochodu z niewłaściwej strony. Z czasem i to zniknie - cóż wtedy zostanie? Poza drobiazgami, jak służąca mi teraz jako zakładka do książki karta z biblioteki w Trowbridge, uroczo zaprojektowana karta z sylwetką Bonda trzymającego książkę zamiast pistoletu i z napisem “007 licence to read”, pozostanie chyba tylko niezaspokojone pragnienie pójścia przez szkockie wrzosowiska.
Gdzieś pod Włodawą jest małe jeziorko, nazywa się... chyba
Święte. Byłem tam kilka razy, ale wiele lat temu. Dlaczego myśl o nim pojawiła
się we mnie właśnie teraz? Przez chwilę słuchałem wspomnień: to przez
wrzosowiska. Łagodne pagórki wokół jeziora pokrywały łany gęstego wrzosu. Kiedy
widziałem je po raz ostatni? Chyba w 94 roku. We wrześniu tego roku, u stóp
Śnieżki – pamięć podsunęła bliższy obraz - widziałem rzadkie co prawda jego
kępy, ale z kwiatami o cudnie nasyconym kolorze.
Wrzosy… - myślę patrząc przed siebie, na rozpaczliwie szary
krajobraz. Wokół kamienia, na którym siedziałem robiąc przerwę w zejściu w
dolinę Łomniczki, rosły drobniutkie kwiatki o różowych płatkach, przytulone do
szarego odłamu Śnieżki, a teraz nie ma kwiatów, jest zima. Podmuch powietrza
szarpie samochodem; każda mijana ciężarówka ciągnie wokół siebie szeroką
aureolę zimowej szarości, przeraźliwie brzydką opończę brudnej mgły wodnej. Nie
mogę opanować odruchu obrzydzenia wymieszanego z odrobiną strachu, z jakim
zanurzam się w niej przy wyprzedzaniu ciężarówek, wyciągniętymi palcami
szukając pod kierownicą włącznika wycieraczek.
Styczeń jest najgorszy. Otwiera przede mną długi ciąg dni
jednakowych, szarych, krótkich, monotonnych, a do wiosny tak daleko! Przednia
szyba co chwila pokrywa się szarym nalotem brudu schnącego w pędzie powietrza;
włączam spryskiwacz, z niesmakiem patrząc na paskudną maź zgarnianą piórami
wycieraczek na brzeg szyby.
Zima. Brrr!
Widząc reklamę baru, zjechałem na parking, a gdy wysiadłem,
buty zanurzyły się w breji rozmoczonego śniegu. Drzwi były zamknięte, na głowę
ciurkała mi woda z okapu dachu. Obok otworzyło się małe okienko i usłyszałem
nieprzyjemny głos:
-Bar zamknięty. Ja tylko skupuje palety.
Stałem nie mogąc się zdecydować co robić. Między drzewami
lasu widziałem budkę WC. Z niechęcią pomyślałem o konieczności pójścia tam –
przez kałuże i błoto.
Nie, tak nie można, to przecież mój dzień. Brzydki tylko z
powodu mojego nastawienia. Trzeba mi objąć go ramionami, przyciągnąć do siebie,
blisko, twarz do twarzy, i wtedy przyjrzeć się mu, rozpoznać jego indywidualne
rysy nadając mu w ten sposób wartości, a może i uroku.
Łatwo mówić – pomyślałem ruszając między drzewa.
Smród czułem już kilka metrów przed budką. Nie wszedłem, pod drzewem
skorzystałem z przywileju męskiej wygody.
Jak to zrobić? – myśl żałośnie bezradna. Jak znaleźć urok
takiego dnia?
W samochodzie włączyłem Vivaldiego, mój ulubiony koncert
wiolonczelowy c-moll. Szybę mam dziwnie blisko, tuż przy twarzy, gdy
wyjeżdżając na szosę patrzę w lewo.
Przywyknę – wzruszam ramionami.
Pisać. Pisać! Gdzieś tam głęboko, w tajemnych zakamarkach
mojego jestestwa, tkwią niewyobrażone, ledwie przeczuwane, gesty i słowa, myśli
i uczucia, kształty i barwy, są wrażenia, mnóstwo wrażeń; jest tam cały świat o
tyleż lepszy od rzeczywistego, o ile marzenia są piękniejsze od rzeczywistości.
Oczarowanie chciałbym zmieścić w nim i zachwyt, baśń i... nie wiem, czy chcę
rzeczywistości, a jeśli już, to niech ma rozmazane kontury, niech będą tam
łagodne, a nawet niedostrzegalne, przejścia między światem baśni a
rzeczywistością, o której nie będzie wiadomo gdzie się zaczyna, a gdzie kończy.
I niech tam będzie wiosna wieczna urokiem uczuć i niezgodą na ich przemijanie,
na zmienność ludzkiego serca. Dziecinne? Niech będzie.
Zejść w tajemną, tak trudno rozpoznawalną głębię, i wydobyć
na światło dzienne to tajemnicze coś, co tam się ukrywa, czego przedsmak czuję
w tych chwilach, gdy one same podnoszą się ku powierzchni świadomości, bliżej
mojego zrozumienia. Wydobyć z siebie te pierwiastki, które, mocno w to wierzę,
zawierają w sobie wszystko, czego tak bardzo brakuje dniom powszednim. Pozwolić
im unieść mnie ponad codzienność, przenieść do lepszego świata, tego świata, w
którym odczuwa się i przeżywa swoje życie najintensywniej, najgłębiej,
najpiękniej. Stworzyć dzieło skomponowane z ulotnych wrażeń, z tęsknot, z
marzeń najtajniejszych, najjaśniejszych i najcieplejszych. Przenieść się w
wyimaginowany, baśniowy świat, aby tam znaleźć świat prawdziwszy, bo
piękniejszy. Czy to ma sens, a jeśli tak, to jak zrobić ten ostatni krok?
Rozglądam się, jakbym w mijanym krajobrazie spodziewał się znaleźć odpowiedź na
to dręczące mnie od dawna pytanie.
Potrzebuję pisania, ale nie mogę ruszyć z miejsca. Vena…
Czasami przychodzi do mnie. Jest ledwie muśnięciem, przeczuciem, pragnieniem
wyobrażenia uroczych treści. Czuję ją blisko, jakby stała obok mnie, może na
długość ramienia, ale ciągle jest za daleko, będąc w innym wymiarze, nie w moim
świecie. To uczucie nieprzebytej bliskości towarzyszy mi od kilku już lat, na
przemian dając siły i radości, chwilami nawet euforię – i siły te odbierając,
budząc we mnie myśli o prozaiczności i ślepocie, o zupełnym braku umiejętności.
Rozglądam się wokół siebie myśląc czasami o Prouście i jego drzewach, które,
jak przeczuwał, miały mu coś powiedzieć, ale on nic nie usłyszał. Rozglądam się
z podobnym przeczuciem. Tak trudno wydobyć coś z siebie!
Zbliżam się do Radomia, muszę pamiętać o skręcie w lewo na
tamtym rondzie – wbrew znakom, które prowadzą w labirynt ciasnych uliczek
śródmieścia. Sto metrów przed sobą widzę ciemny tył samochodu, za którym jadę
już od kwadransa. Wyprzedzić go? – myśl pojawia się na chwilę, ale zaraz znika.
Kieruję odruchowo, pozwalając myślom biec swoimi ścieżkami.
Znaleźć w sobie to, co jest tylko moje i tylko ode mnie
zależne. Nie przejęte od osób mnie otaczających, nie wyczytane w książkach,
także nic z tego, co jest owocem chwili, nastroju dnia dzisiejszego, ale to, co
we mnie niezmienne, tylko mnie właściwe i co stanowi o mojej tożsamości na
przestrzeni wszystkich lat mojego życia. Czy jest coś takiego? Jest!, mimo iż w
najgorszych swoich chwilach twierdzę przeciwnie. To pamięć - kapryśna, często
zawodna i nieciągła jak ludzkie postrzeganie czasu, ale moja. Więc pamięć, ale
i coś jeszcze.
…Brakuje mi nierównych płyt z baptysterium św. Marka.
Brakuje łączności między mną obecnym, a mną zmieniającym się na przestrzeni
lat; potrzebuję pomostu między odizolowanymi wyspami moich przeżyć, pomostu
umożliwiającego powrót do mnie tego wszystkiego, co dawały mi przeżycia – ponad monotonią dni powszednich i
uwolnione od brzydoty codzienności.
Właściwie dlaczego w zimie tak mało jest słońca?
Proust pisał tam o prawdach podsuwanych nam przy pomocy
wrażenia, ale pisał też o ich rozszyfrowywaniu; skoro dla niego nie było to
łatwe zadanie, to cóż ja mam powiedzieć?
Często mam poczucie bliskości odkrycia tajemnicy, krążenia
wokół mnie prawdy, objawienia czegoś wielkiego i wspaniałego. Przyjemne to
uczucie, dające przedsmak radości ogromnej, ale bywa też inaczej, dziwnie, gdy
pustka w głowie rozrasta się gwałtownie, zapełniając się nieuchwytnymi,
niemożliwymi do określenia, poplątanymi, szamoczącymi się i skłębionymi
myślami. Ten spazm bezradności, ów pulsujący węzeł gordyjski myśli trwa tylko
chwilę, po której eksploduje uwalniając gorycz niemożności, bezsilność w
wyrażeniu siebie.
Jak to on powiedział? Prawdziwie nasze jest tylko to, co
wydobędziemy z naszej ciemności. Było tam, w słowach Prousta, coś jeszcze:
pełne wrażeń wspomnienie pustego pokoju z perkalowymi firankami (nie wiedzieć
czemu zapamiętałem ten perkal), wspomnienie silnie kontrastujące z pustką
wspomnień wystawnych przyjęć. No właśnie.
Patrzę na czarne pudełko GPS, które właśnie kobiecym głosem
oznajmia mi, iż “ after four hundred metres turn left”, i wiem, że ten szereg
wspomnień układających się w chwilowy nastrój budzony widokiem tego przedmiotu
jest indywidualny, odmienny od wrażeń wszystkich innych ludzi. Wspomnienia z
nim związane nie są w takiej chwili wyrażone, domyślone do końca, one tkwią
niżej, jakbym oglądał je wszystkie razem, z daleka, ale nad nimi wznosi się
momentalnie powstająca, delikatna tkanka mojego wrażenia utkanego z dziesiątków
tamtych wspomnień.
Gdy biorę w rękę zielonkawy, wytarty tom Raju utraconego,
odczuwam swoistą emanację czasu, ćwierćwiecza towarzyszenia mi tej książki; nie
ma w tej chwili słów ani obrazów, ale jest wrażenie: ciepłe i cenne, bo
umożliwiające mi w tym jednym momencie poczucie związku mnie dzisiejszego z
licznymi, odizolowanymi od siebie i jakby obcymi „ja” z przeszłości.
Proust widział powieść (dzieło sztuki) najdalszą kronice
filmowej dokumentującej rzeczywistość, a ludzką realność widział w związkach
wrażeń chwili bieżącej z wrażeniami przeszłości. Muszę wrócić do niego, tyle
znaków zapytania jest jeszcze na marginesach mojego egzemplarza Czasu. Wrócę,
on mi pomoże.
Droga wspinała się długim, łagodnym nasypem, celując w
szczyt widocznej w oddali konstrukcji nowego mostu na Wiśle pod Puławami. Jak
zawsze z przyjemnością patrzyłem na fascynującą prostotę i logikę budowy
potężnych, ale nie ociężałych, dźwigarów unoszących w powietrzu wiszącą pod
nimi nitkę szosy, ale dzisiaj zjazd z mostu na chwilę przeniósł mnie na most
nad River Severn. Przez moment jakbym widział stojącą tam białą tablicę z
napisem Welcome to England, i wjeżdżając na Lubelszczyznę poczułem – jak wtedy
– że wracam do siebie.