200517
Komarno, Dudziarz, Połom,
Skopiec, stoki Maślaka, Ogier, Komarno.
Mimo
iż wstałem o drugiej, świt zastał mnie w drodze; cóż, niewiele już brakuje
dniom z końca maja do najdłuższych w roku. Dzień wstawał chmurny, świat
przygnieciony był zwałami ciężkich, sinych chmur. Jechałem licząc na zmianę
pogody w ciągu dnia. Samochód zaparkowałem na końcu uliczki wsi Komarno, o
kwadrans drogi od Skopca, i dobrze znanymi dróżkami ruszyłem na Ziemski Kopczyk,
szczyt, z którego są ładne i rozległe widoki – od Jeleniej Góry po szczyty Gór
Wałbrzyskich. Ścianę Karkonoszy zobaczyłem zimową: zamgloną, ciemną, zimną, bez
kolorów, na które tak bardzo liczyłem.
Może
wrócę? Spojrzałem na zegarek i policzyłem, że do pracy spóźniłbym się dwie
godziny.
Trochę
wahałem się, nim wziąłem wolny dzień by zobaczyć pełnię wiosny w moich górach,
wszak jestem na swoim wygnaniu z dala od rodziny dla pieniędzy, a strata płacy
i koszt wyjazdu tworzą razem niezłą sumkę. Zdecydowałem się jechać pamiętając o
rezygnacji z wyjazdu pod Dover dla zobaczenia wapiennych klifów, których
później już nie miałem okazji zobaczyć. Jest jeszcze coś, co czasami przeważa
moje zobowiązania finansowe i ostatnio zauważoną u siebie chytrość pieniędzy:
otóż nierzadko wspominam słowa usłyszane dawno temu, tak dawno, jakby nie mnie dotyczyły, a
innej osoby, słowa o niewiedzy przeżywania ostatniego spotkania.
Moja
praca tak jest dla mnie ciężka psychicznie, że coraz częściej jestem bliski
decyzji zwolnienia się i powrotu do domu, więc każdy wyjazd w moje góry może
być… niekoniecznie ostatnim, ale mieszkając na drugim końcu Polski i niewiele
zarabiając, jak często mógłbym przyjeżdżać w Góry Kaczawskie?
Tak
więc stałem na łagodnym szczycie kaczawskiego wzgórza i odczuwając zawód
patrzyłem na niebo, jakże podobne do zimowego. Wtedy poczułem w sobie strumień
szybko zmieniających się odczuć. Pierwszy pojawił się żal zabarwiony goryczą z
powodu więzów, które narzucam na siebie i tych, które narzucane są niezależnie
od mojej woli, ale też żal z powodu odczuwanego zawodu.
-Przecież
jestem w moich górach, widzę młodą zieleń drzew, kwitnące kwiaty, a z
rezygnacją myślę o powrocie jakbym doznał tutaj rozczarowania!
Żal
zanikał zmieniając się w złość na siebie, a do niej dołączył protest. Dopiero
później, gdy zastanawiałem się nad tym, co czułem w ciągu tych paru sekund
znacznie szybszych od tego opisu, zrozumiałem powody.
Protestowałem
przeciwko zatruwaniu niezadowoleniem swojego dnia, tak cennego dnia, skoro
niemożliwego do powtórzenia; przeciwko zmartwieniom, których być nie powinno,
także złości, której podstawy jakże są kruche, a nade wszystko protestowałem
przeciwko płytkości swojego przeżywania. Buntowałem się przeciw mojej ślepocie
na drobne uroki dnia, przeciw zbyt słabemu dostrzeganiu piękna zwykłych chwil.
Szkoda
mi się zrobiło dnia – jakbym znajomą osobę krzywdził swoją niesprawiedliwą
oceną.
Starzenie
się, proces, z którym zaznajamiam się w ostatnich latach, jest stopniowym
zamykaniem się możliwości wyboru, ubywaniem możliwych zdarzeń przede mną,
przesuwaniem się ich za plecy. W związku z tą moją definicją wspomniałem
deszczową wędrówkę majową tymi górami sprzed paru laty i moje podsumowanie
tamtego dnia: zobaczenie po raz pierwszy w życiu słonecznego dnia majowego w
Górach Kaczawskich nadal jest przede mną.
Dzisiaj
powtarzam te słowa: taka wędrówka i jej widoki nadal czekają na mnie. Domu już
mieć nie będę, jednak czekają na mnie, i doczekają się, widoki nigdy nie
oglądane: moich gór w majowym słońcu.
Nie
układałem planu wędrówki dzisiejszego dnia, po prostu odruchowo pomyślałem o
zboczach kilku ulubionych gór i tam pojechałem. Stoki Dudziarza stopniowo
wysuwają się na czoło mojej listy najbardziej urokliwych i najbardziej
urozmaiconych miejsc. Byłem tam wiele razy, a w czasie każdej wędrówki odkrywam
nowe zakątki. Chyba nigdzie nie ma tak wielu zboczy, dolinek, malowniczych kęp
drzew, schowanych przed wszystkimi zaułków, a na pewno nie ma tak wiele głogów
i róż. Są tam miejsca, które bez przesady można nazwać laskami głogowymi i różanymi.
Róże jeszcze zbierają siły do kwitnienia, głogi właśnie zaczynają swój godowy
okres. Ich kwiaty są takie… zwykłe, jednak białe pąki mają urok trudny do
przewyższenia. Miałbym kłopoty z określeniem, dlaczego właśnie głogi są tak mi
bliskie; gdy sięgając w głąb siebie próbując znaleźć odpowiedź, niezmiennie
pojawia się wspomnienie Marcela Prousta i… Gór Kaczawskich. Tych tysięcznych
dróg i widoków, czasu tutaj spędzonego i przeżyć tutaj zaznanych. Tak oto
miesiące spędzone nad książkami genialnego Francuza i obrazy zapewne
nieznanych mu gór sudeckich łączą się u mnie – miłośniku jego twórczości i
kaczawskim wędrowcu.
Zadziwiała
mnie zieleń drzew i traw – jakże zwykła o tej porze roku i jak bardzo niezwykła
dla mnie, zimowego łazika. Uśmiechałem się obserwując u siebie odruchowe
rozpoznawanie gatunków drzew po pniach i korze, nie liściach, chociaż trzy
stojące w Trzmielowej Dolinie wielkie wiązy dopiero pokazawszy mi swoje liście,
pozwoliły się rozpoznać bez wątpliwości. Wiązy... Są one przykładem tych licznych
splotów realności z fantazją, teraźniejszości i przeszłością, które razem
tworzą nasze życie wewnętrzne. Kiedyś zwiedzałem starą posiadłość w UK (a tam
stary dom musi mieć chociaż 500 lat; dwustuletni nie jest starym), zapamiętałem
widziane w parku ogromne rosochate wiązy z pniami pełnymi zgrubień i narośli; w
chmurny dzień zimowy wydawały się ilustracją horroru, a te dzisiaj oglądane
niewiele im ustępują czynionym wrażeniem. Pamiętam chwile pod wiązem samotnie
rosnącym opodal nieistniejącej wioski w bieszczadzkiej głuszy, pamiętam też te
drzewa z parków w Żaganiu, Szamotułach, w Śremie; w Poznaniu przez dwa tygodnie
obserwowałem ich kwitnienie i rozwijanie się liści. Teraz do tej listy dodaję
wiekowe wiązy rosnące w najładniejszej dolinie kaczawskiej.
Kwiaty
wśród traw. Czasami pojedyncze lub w małych grupkach, częściej widoczne z
daleka białe żółte lub niebieskie duże łany. Moja znajomość ich nazw jest
zawstydzająco słaba, rozpoznałem jedynie kaczeńce i niezapominajki, a wszystkie
były dla mnie, przywykłego chodzić wśród zimowych martwych traw, uroczymi
zjawami z innego świata.
Nie
mogę powiedzieć, że wszystkie kwiaty, jednak niewątpliwie ich większość jest
dla mnie materialnym obrazem idei piękna. Nawet te dzisiaj oglądane zwykłe
kwiatki łąkowe takie są, a żeby dostrzec owe piękno zaklęte w ich kształtach i
kolorach, wystarczy chwila czasu, oczy szeroko otwarte i z bliska patrzące oraz
potrzeba zobaczenia – czynnik tutaj najważniejszy.
W
kwiatach fascynuje mnie bogactwo kolorów, symetria ich budowy, wdzięk linii.
Kształt kielicha konwalii, łuk jego rozchylenia na brzegach, jest
doskonałością. Tak bardzo godny podziwu wygląd kwiatów zadziwia tym bardziej,
że przecież nie dla nas, nie dla naszego podziwu, został wykształcony, prędzej
już dla zapylających je owadów.
Oglądałem
czereśnie, oczywiście już przekwitłe, chociaż znalazłem jedno drzewo
spóźnialskie, w ostatniej chwili kwitnienia; mało, nawet bardzo mało widziałem
zawiązków owoców. Nie trafiły te drzewa w dobry czas swoim kwitnieniem. Nigdy
nie widziałem czerwonych owoców czereśni w moich górach, nigdy ich nie
próbowałem. Może jednak kiedyś zobaczę i spróbuję?…
Wszedłem
w las znany mi z poprzednich wędrówek chcąc odszukać zaznaczone na mapie skały.
Mimo chmurnego dnia, las zobaczyłem zielony, przytulny, swojski, a z pewnej
zimowej wędrówki pamiętam go zupełnie innym: na dróżce leżał mokry stary śnieg
poprószony uschniętym igliwiem, moje ślady nabiegały czarną wodą, z drzew
spadał topniejący śnieg wydając mlaszczące odgłosy, było mokro, zimno i nieprzytulnie.
Zapamiętałem tamte chwile z powodu odczuwanego zadowolenia, nawet radości
wędrowania, co, wziąwszy pod uwagę aurę, dziwiło mnie. Znalezione skały wydały
się bardzo, bardzo stare: głęboko spękane, rozwarstwione, omszałe, czarne.
Patrząc na kaczawskie skały, mam silne wrażenie patrzenia na czas liczony w
milionach lat. Wydaje mi się, że te skały zamarły w takim kształcie wtedy, gdy
wokół biegały dinozaury i od tamtej pory stoją nieporuszone, że są wieczne.
Podejście
do nich wiodło chwiejnym rumowiskiem skalnym porośniętym mchami, na których
buty się ślizgały lub plątały w gęstwinie płożących pędów jeżyn – dobre miejsce
do połamania nóg. W nagrodę miałem satysfakcję z odnalezienia miejsca ukrytego
wśród drzew i tyleż już razy odczuwany, a zawsze świeży, podziw dla uporczywości
życia wykorzystującego każdą możliwość, niechby to była rysa w skale, by znaleźć
miejsce dla siebie i rosnąć. Ze szczelin pionowej skały poziomo wyrasta tam
spora lipa, a odsunąwszy się od skały, wygina pień łukiem w górę, ku słońcu.
Rośnie, żyje.
Widząc
boczny dukt odchodzący od głównego w pasującą mi stronę, poszedłem poznać go. W
moich górach nie zabłądzę, ale przecież nie znam wszystkich dróżek, jest ich w
lasach cała poplątana sieć. Skręciłem więc i niewiele dalej znalazłem źródło
tuż przy dróżce. Takie prawdziwe źródło z wodą bijącą spod kamienia i
dźwięcznie dążące po pochyłości stoku ku swojemu przeznaczeniu, ale niewiele
niżej zgubiłem strumyk. Zawróciłem chcąc odszukać go i po chwili okazało się,
że dla tego strumyka przeznaczenie jest zaskakujące: rozlewał się po
płaszczyźnie zbocza i tam, wśród piaszczystych łach, kończył swój żywot, na
powrót wracając tam, skąd przybył – do podziemnego świata.
Wziąłem
ze sobą dwie butelki wody rezygnując z herbaty zaprawionej sokiem malinowym,
której wielki termos zawsze zaparzam szykując się do zimowej wędrówki. Brakowało
mi mojej herbaty. Uświadomiłem sobie, że tak przyrządzoną pijam tylko w czasie
górskich wędrówek, zapewne dlatego jej smak i aromat do tego stopnia związał
się ze szlakiem i górami, że ich obraz okazuje się być niepełny bez herbaty z
sokiem malinowym.
Mijając
ostatnie drzewa lasu, zobaczyłem w oddali kępkę drzew na małym wybrzuszeniu
zbocza Ogiera – jedno z tak wielu bliskich mi miejsc w moich górach.
Cóż w nim
wyjątkowego? Nic, aczkolwiek ma swój naturalny urok śródpolnych i łąkowych kęp
drzew. To miejsce jest wyjątkowe przez związek z nim myśli, wrażeń, marzeń,
pisania i mojego czasu. To mój duch czyni z kępki brzóz i kupki kamieni miejsce
wyjątkowe i wiąże mnie z nim wieloma nićmi; mocnymi, aczkolwiek nieistniejącymi
w świecie na zewnątrz mnie. Każdy z nas ma takie miejsca, w których świat
zewnętrzny jest bliższy naszemu duchowi. Parę lat temu w tym miejscu umieściłem
fragment swojej noweli, czy raczej krótkiej powieści. Od tamtej pory będąc tam,
miewam przedziwne poplątanie czasów i światów – jakbym w realnym świecie był i
jednocześnie w tamtym, stworzonym przeze mnie na potrzeby noweli. Patrzę na
Trzmielową Dolinę spływającą uroczą wstęgą ku wiosce w dole i jednocześnie
jakby słyszał rozmowę ich dwojga. Wydaje mi się, że odwracając się, zobaczę
ich, ale nie robię tego nie chcąc zepsuć czaru chwili.
Między
brzozami zobaczyłem wielką belę sczerniałej trawy. Te kupy sprasowanych traw są
zakałą kaczawskich krajobrazów; w wielu miejscach, a zwłaszcza w kępach krzewów
i drzew, na miedzach i przy uskokach terenu, leżą i gniją, czarne i śmierdzące,
za co obwiniam urzędasów płacących rolnikom za zebranie skoszonej trawy, ale
nie za jej wywiezienie. Pomyślałem, że jeśli ruszę tę rolkę z miejsca, potoczy
się w dół zbocza, uwalniając i oczyszczając moje miejsce. Zaparłem się raz i
drugi, ale nie byłem w stanie jej unieść. Będzie tam leżeć i gnić przez wiele
lat.
Przerwałem
pisanie, słucham La Notte Vivaldiego. Ten koncert, podobnie jak tamto miejsce
na stoku Ogiera, dziesiątkami nici łączy moje fantazje literackie ze mną i
światem realnym. Te dźwięki, jak tamto miejsce, są częścią mojego wewnętrznego
świata, czyli tego ważniejszego i realniejszego od zewnętrznego, nierzadko
obcego i kanciastego.
Na
stoku Dudziarza zobaczyłem przewrócone przez starość i próchniejące w trawie
ogrodzenie łąki zrobione z żerdzi; czy pisałem, że lubię stare słowa?
Pojawia
się człowiek i mówi: to moje! Dzieli odwieczną przestrzeń góry na swoją – nie
swoją i wydaje się mu, że teraz jest u siebie. Mija dziesięć lat albo sto,
człowiek znika, ogrodzenie przewraca się i obraca w próchno, a góra trwa
nieporuszona, w nosie mając owe jętki jednodniówki zwane ludźmi.
Post
scriptum
Nazajutrz
po powrocie z gór zaczęła się przeprowadzka, czyli przemieszczenie lunaparku do
innego miasta. Przeprowadzka jest trzydniową pracą, w czasie której nie mam
czasu praktycznie na nic; w tydzień później pojechałem do kolejnego miasta,
czyli przeżyłem kolejną przeprowadzkę. Przeżycie jest, nota bene, trafnym
określeniem tych dni. Najcięższy jest pierwszy dzień, z reguły poniedziałek.
Pracę zaczyna się o siódmej rano, kończy w nocy, albo rankiem we wtorek, bo
dojechaniu do nowego miasta; tydzień temu przyjechałem przed czwartą rano. Było
już widno, po wyjściu z kabiny poczułem chłód ranka, zobaczyłem cudny błękit
nieba i usłyszałem ptasią wrzawę. Wilgotnymi chusteczkami zmyłem z siebie brud
dwudziestogodzinnej pracy, spałem pięć godzin i zacząłem dziesięciogodzinną
dniówkę.
W
minionym tygodniu pracowałem 91,5 godziny, co wystarczająco tłumaczy moje
dwutygodniowe pisanie tego tekstu.
Po
co to wszystko? Dla pieniędzy, cholera jasna, dla pieniędzy, których nigdzie
nie zarobię tyle, ile zarabiam tutaj. Wkurza mnie to wiązanie się przyzwyczajeniami,
planami i oczekiwaniami związanymi z pieniędzmi, ale nie potrafię z nich
zrezygnować.
Chciałbym
chodzić po górach i pisać, ale muszę zarabiać na rodzinę, przy czym nie
rodzina, a ja sam zmuszam się do tego.
Jestem
facetem, nie potrafię inaczej.