081017
Góry
Kaczawskie: z Bystrzycy wokół Księżej
Góry z odwiedzeniem moich ulubionych miejsc. Przejazd do końca uliczki Modrzewi
i przejście wybranymi drogami fragmentu przełomu Lipki.
Przejazd do Nielestna,
pokazanie skał na dnie przełomu, później wejście na szczyt Grodowej.
Jechałem wyjątkowo wolno; nie
dość, że na drodze jest mnóstwo objazdów i padał deszcz, to na dokładkę nie obudziłem
się do końca, mimo wypitej mocnej kawy. W rezultacie Janek czekał na mnie ponad
pół godziny, za co raz jeszcze przepraszam. Mimo niekorzystnych prognoz
namówiłem go na wyjazd powołując się na konieczność wykorzystania dnia, i mam
nadzieję, że nie żałuje.
Na miejscu, we wsi Bystrzyca,
byliśmy ponad godzinę po rozpoczęciu dnia; zapowiadano opady, uznaliśmy więc,
że godziny wędrówki przesuniemy nieco ku zachodowi słońca. Faktycznie, w
południe staliśmy schowani przed deszczem pod leszczyną, później szliśmy w
płaszczach, ale oprócz chmurnego nieba, aura dała nam słoneczne popołudnie i
bardzo ładne kolory zachodu.
Jak się później okazało, nie
jedyny to był kontrast tego dnia.
Nie miałem planu drogi, a
właściwie miałem: pokazać koledze te miejsca, które ostatnio widziałem i które
mi się podobały; chciałem wrażeniami podzielić się z Jankiem.
Więc
dwa niczym niewyróżniające się (poza swoją urodą) miejsca pod Bystrzycą, obydwa
bez imienia i bez swojego śladu na mapach, ale właśnie dlatego bardziej moje, a
jeśli odwiedzane, to chyba przez mieszkańców wioski i takich kaczawskich
wędrowców jak ja, czyli odwiedzane przez nielicznych. Jedno jest ledwie małym
wypiętrzeniem na stoku zaoranego wzgórza, rośnie na nim parę modrzewi i
różanych krzewów, nie ma panoramicznego widoku, ale dla mnie jest tam tak
ładnie, że byłem kilka już razy i jeśli Prządki pozwolą, będę jeszcze nie raz.
Drugie miejsce jest przy wiosce, z pobliskiej drogi polnej jest nie do
zauważenia; ot, mały garbik ziemi porośnięty drzewami. Jednak gdy skręci się ku
niemu i przejdzie na drugą stronę, pod dęby, okaże się nagle, że stoimy na
górce wznoszącej się kilkadziesiąt metrów nad domami wioski, i że widok mamy
ładny i daleki, aż za Bóbr. Parę już razy, kręcąc się po okolicy, widziałem te
wzgórze i miałem chęć wejść na nie, ale jakoś nie było okazji, dopiero tydzień
temu, w jeden z tych nielicznych słonecznych dni moich włóczęg, usiadłem pod
dębem. Słońce, pierwsze brązowe liście na drzewie, żołędzie pod nogami, a
przede mną dal – już to tylko połączenie wystarczy, by miejsce nabrało cech
szczególnych. Dębowe Wzgórze.
Mój
towarzysz niewiele mówił, przeżywając swoje ważne sprawy, mam jednak nadzieję
na spodobanie się mu pokazanych miejsc.
Ach,
wspomnę jeszcze, że przecięliśmy górski masyw, i tym razem przejście lasem bez
drogi pamiętałem dokładnie.
Wioska
Modrzewie mało jest znana, także mnie. Byłem w niej raz, zapamiętałem wąską
szosę pnącą się stromo pod górę ciasną serpentyną, a tuż przy niej urwiste i
kamieniste brzegi jaru z ciemnym strumieniem na dnie. Dzisiaj po raz pierwszy
jechałem tamtędy samochodem. Dziwnie się czuje kierowca jadąc szosą, na której
nie wyminą się dwa pojazdy. W ciasnym zakręcie, a takich jest tam parę, widać
drogę dziesięć czy dwadzieścia metrów do przodu. Asfalt był mokry i pokryty
liśćmi, a ja, powoli jadąc wpatrzony przed siebie, myślałem, co będzie gdy
nagle zza tych skał zasłaniających widok wynurzy się samochód… Na pewno nie
odważyłbym się jechać tam w zimie. Zaparkowałem na końcu stróżki asfaltu, przy
ostatnim domu wioski (za uprzejmą zgodą właścicielki), ponieważ stamtąd jest
żabi skok do paru ładnych miejsc przełomu Lipki, a ich urokiem chciałem się
podzielić z towarzyszem.
Łagodne,
wyrównane pługiem obłości pola obniżają się tworząc ledwie widoczną, ale bliżej
lasu pogłębiającą się dolinkę – jakby pole otwierało się na las – a ten
wychodzi naprzeciw wąskim cyplem drzew, wśród których bierze początek strumień.
Wątły, mdlejący w suche dni, wyraźniejszy dopiero sporo niżej, wśród mroku i
kamieni. Tam widać potencjalną siłę tego strumyka: wszak kamieniste dno
stromego jaru jest jego korytem, więc i dziełem. Spływa on po stromym zboczu
przełomu Lipki i do niej wpływa kilkadziesiąt metrów niżej.
Słoneczny
i sielski krajobraz rozległych pól o spokojnych i jasnych liniach, a obok dzikość
i chłodna mroczność, ciasnota i kamienisty chaos. Właśnie te bliskie
sąsiedztwo, niemal natychmiastowy przeskok, ten silny kontrast, czynią na mnie
wrażenie.
Równie
duże uczynił grzyb, którego zobaczyłem na zapomnianej przez ludzi dróżce
prowadzącej brzegiem lasu: masywny, gruby prawdziwek o niemal
dwudziestocentymetrowym kapeluszu. Prawdziwy prawdziwek: kasztanowego koloru
skórka, seledynowa barwa od spodu i dołem pęczniejąca noga. Nim ukręciłem go (w
ziemi został wyraźny dołek), obaj, Janek i ja, zrobiliśmy mu sesję zdjęciową.
Nie pamiętam, ile lat temu znalazłem równie dużego prawdziwka. Tego dnia
znalazłem ich – lub znalazł Janek i pozwolił mi je wziąć – jeszcze parę, także kilka kozaków i sporo
podgrzybków; po ususzeniu grzyby zapełniły dwa litrowe słoiki.
Zbocze
przełomu trawersuje droga, która spodobała mi się od pierwszej chwili jej
zobaczenia. Ona swoim biegiem też tworzy ładny kontrast: jest wygodna, pozioma,
jasna jak na leśną drogę, a biegnie stromym zboczem. Z jednej strony las pnie
się w górę, miejscami bardzo stromo i trzeba zadzierać głowę by wzrokiem
sięgnąć najwyższych drzew, z drugiej opada ku Lipce. Gdy wygodnie i bez wysiłku
idzie się tą drogą, zatrzymując się często i rozglądając, wyobraźnia podsuwa
obraz męczącego podejścia bez wytyczonej drogi.
Pod
lasem, na drodze, pasły się konie. Niby wiem, że spokojne i mądre to zwierzęta,
ale… ale takie duże, więc może by znaleźć inną drogę? Janek był odważniejszy:
wyciągnął przed siebie dłoń i spokojnym tonem mówiąc coś do koni podszedł do
pierwszego. Ten powąchał mu rękę i nawet dał się pogłaskać, chociaż widziałem
jego nieufność; była więc obustronna. Zebrałem się w sobie i ruszyłem za
Jankiem, ale na wyciągnięcie dłoni do koni zabrakło mi odwagi. Przeszliśmy.
U
wylotu przełomu, ledwie kilometr od wioski Nielestno, w zimie znalazłem dziw,
który bardzo mnie zaskoczył: przedzierałem się dnem przełomu, torując sobie
drogę wśród przybrzeżnych chaszczy lub pokonując skaliste brzegi, gdy nagle
zobaczyłem skały. Nie ma ich wiele, na długości trzydziestu metrów w rządku
stoją piaskowce wysokości kilku metrów. Dołem czerwone, pionowe ściany o
bogatej rzeźbie, a na nich leży ciemna skała, najwyraźniej bardziej odporna na
niszczące czynniki, skoro grubymi czapami wisi nad czerwonym podłożem. Przewieszenia
są wyraźne i płaskie, czynią wrażenie, zwłaszcza gdy stojąc nieco z boku
zobaczy się las rosnący na tych kamiennych płytach. Całość przypomina
najładniejsze miejsca Gór Stołowych, chociaż kolorystyką, także dzikością
otoczenia, kaczawskie skały są ładniejsze.
Z
tamtego miejsca, bliskiego szosie, ale z niej niewidocznego i znanego niewielu,
na szczyt Grodowej jest pół godziny drogi. Ten sam przełom, który oglądaliśmy z
dna stojąc przy skałach, ten, na który wcześniej patrzyliśmy idąc drogą
biegnącą połową jego wysokości, teraz oglądaliśmy ze szczytu.
Rozpogodziło
się, słońce świeciło między jasnymi chmurami, świat wokół poweselał.
Na
sąsiednim szczycie znowu, jak tydzień temu, zatrzymały mnie grzyby, tym razem
opieńki, a wracaliśmy nieco inną drogą, bukowym lasem. Niskie już słońce
oświetlało pnie drzew z boku, tworząc uroczy obraz. Widziałem, że Janek robił
zdjęcia, bo i widok był ładny kolejnym w tym dniu kontrastem. Górą, wśród liści
bukowych koron, była pełnia lata bez śladu jesieni, dołem natomiast, wokół
ołowianych pni drzew, rozłożyła się jesień, brązowym kobiercem otulając ziemię.
Dokąd
tylko można było, szliśmy brzegiem lasu, myszkując wśród brzóz (nie na darmo),
a gdy wyszliśmy na łąkę, zwróciliśmy uwagę na piękne kolory słońca zachodzącego
za jakimś izerskim wzgórzem. Przez krótki czas, ledwie minut, było tak, jakby
ono rozpylało w powietrzu miedziany, lśniący pył. Nie próbowałem robić zdjęć
wiedząc, że moim aparatem nie uda się ujęcie, ale Janek próbował. Ciekawe, z
jakim rezultatem.
Późno
doszliśmy do samochodu, już po zachodzie słońca, niewiele później wjechaliśmy w
mrok październikowej nocy. Po późnym przyjeździe i zwykłych zajęciach, zająłem
się grzybami. Minęła pierwsza, gdy w końcu zgasiłem światło. Dzień
wykorzystałem.
Nazajutrz,
idąc do pracy przed siódmą, ponad dachami bloków zobaczyłem Eos; przysiągłbym,
że z przekorą uśmiechała się do mnie.
–
Gdzie byłaś wczoraj? – zapytałem, ale usłyszałem tylko jej śmiech.