Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 15 listopada 2017

Jesienna włóczęga


111117

Ze środkowego Komarna na Ulinę, następnie przełęcz Widok, Krzyżowa, Gackowa, przecięcie doliny z Podgórkami, stokami Maślaka i Ogiera na drugą stronę masywu, zejście do Komarna przez Trzmielową Dolinę.




Im dłuższa jest przerwa w moich wędrówkach, tym większego znaczenia nabiera wybór butów. Już parę dni przed wyjazdem otwieram szafę i biorąc kolejne buty zastanawiam się nad ich wyborem. Zawsze przy tej okazji nie mogę się ich doliczyć i szukając, szperam po zakamarkach za tymi, których nie widzę. Analizuję wady i zalety butów, próbuję przewidzieć warunki na szlaku, rozpatruję wszystkie za i przeciw, ale tak naprawdę chodzi o przyjemność ich oglądania i dotykania, o gaszenie tęsknoty, a wybór bywa daleki od racjonalności. Na ten wyjazd wybrałem masywne, przeznaczone na najcięższe warunki, wysokie i ciężkie buciory tłumacząc przed sobą tę decyzję spodziewanym błotem, ale czułem, że właściwy powód był inny: to pierwsze kupione buty, a że nogi czują ich wagę, rzadko je wybieram. No i gdy je zobaczyłem, wspomniałem historię ich zakup, parę dokonanych udoskonaleń, i szkoda mi się ich zrobiło. Stoją w ciemnej szafie używane ledwie parę razy w roku, a ja wybieram inne…



Buty po przeróbkach są bardzo wygodne, a zmęczenie nóg może nie jest z powodu ich ciężaru, a moich lat? – tłumaczyłem się przed sobą. Wkładki założyłem zimowe, z filcu zrobionego z owczej wełny, oczywiście czerwone sznurówki, a gdy w piątkowe popołudnie założyłem je, zdjąłem dopiero przed położeniem się spać; to prawda, siedziałem w fotelu z górskimi butami na nogach. Lubię chodzić w nich po pokoju i słuchać skrzypienia skóry. Rozkoszny dźwięk.

Nie zawiodły mnie, mimo iż niemal całe dwa dni szedłem albo po błocie, albo po mokrych trawach. Mając takie buty na nogach i kałuże przed sobą, czasami odzywa się we mnie dzieciak udający, że nie słyszy matki zakazującej chodzenia po wodzie. Tak, bywa, że chodzę po kałużach i sprawia mi to przyjemność.

Oglądałem mapę próbując ustalić trasę, a czynność ta potrafi się znacznie przedłużać nie tylko z powodu praktycznej niemożliwości wyboru trasy nieznanej w tych górach. Niemal każde miejsce które zobaczę na mapie budzi wspomnienia, a z nimi chęć odwiedzenia tych miejsc; w rezultacie skaczę wzrokiem z miejsca na miejsce nie mogąc się zdecydować. W sobotę pomogła mi Gackowa, góra, którą poznałem dopiero rok temu. Wspomniałem urok jej zboczy, wielkiego buka pod szczytem, drogę pnącą się skrajem lasu, i może pobiegłbym dalej za wzrokiem, gdyby nie wspomnienie pewnej opuszczonej drogi na zboczu Uliny. Te dwa miejsca połączyły się nitką trasy, którą później uzupełniłem Trzmielową Doliną.

Prognozy nie były zachęcające, zapowiadano ochłodzenie, silne wiatry i deszcze, ale nie myślałem o rezygnacji nie tylko z powodu tęsknoty, ale i pamięci innych wyjazdów w podobnych warunkach, z których żadnego nie żałowałem. Aura była lepsza od spodziewanej. Niewielki deszcz padał tylko w sobotnie popołudnie, w niedzielę przez kilka godzin świeciło słońce, a wiatr był umiarkowany.

Parę już razy parkowałem na brzegu pewnej niezabudowanej działki w środkowej części Komarna, dobre to miejsce startu, blisko kilku moich ulubionych miejsc. Paręset metrów dalej, za ostatnim budynkiem, zaczyna się las, droga jest rozjeżdżona maszynami, ale po dwóch kwadransach wychodzi się na rozległy przestwór pól i łąk z dalekimi widokami. Nieco niżej widać Dziwiszów, a za wioską i nad nią wiele szczytów bliższych i dalszych, od Łysej Góry po Karkonosze. Polnych dróg jest tam niewiele, ale że przeważają łąki bez ogrodzeń, iść można gdziekolwiek oczy poniosą – i wszędzie powiedzie nas nasza droga. Największa góra tej okolicy, Ulina, ma łagodne, rozległe, niezalesione stoki, więc w którąkolwiek stronę się pójdzie, idzie się widząc odległy horyzont. Na południowym zboczu rośnie wielki, samotny dąb, widać go z daleka, widzą go nawet kamery googli, a spod niego widać urokliwą dal; kiedyś, w ciepły dzień, usiądę pod nim i będę się gapić póki mrówki nie każą mi iść dalej. 






W pobliżu jest droga zapomniana przez ludzi. Ocieniona brzozami, otulona głogami i różami, w lecie zapewne pachnie gęsto rosnącymi na niej bylinami, nad którymi krążą motyle i pszczoły; droga, która parę lat temu zauroczyła mnie.

Do celu, na Gackową via przełęcz Widok, jest stamtąd około sześciu kilometrów, a całą drogę iść można odkrytymi stokami, zmieniające się widoki mając wokół siebie. Na mapie stoi znak widoku przy przełęczy, ale to błąd: cała droga powinna być tak oznaczona.

Za ukrzyżowaną Krzyżową drogę w stronę Gackowej przegradzają zarośla nad strumieniem, kiedyś trafiłem tam na łęgowy gąszcz, ale dzisiaj byłem przygotowany: okolicę obejrzałem dokładnie z kosmosu dzięki googlom, i schodząc z góry wybrałem zapamiętane najwęższe miejsce. Minąłem ledwie kilka drzew i już byłem po drugiej stronie podmokłego lasku.

Dzisiaj poznałem nową trasę na Gackową, wiedzie zachodnim zboczem, skrajem lasu i łąk. Na brzegu rosną buki i dęby, jedne i drugie w jesiennych barwach. Wszystkie buki teraz, właśnie teraz, w połowie listopada, gdy zdawałoby się, że już pora szarej jesieni, są bajecznie kolorowe, ale wśród nich zdarzają się drzewa tak wyjątkowe, że zatrzymywałem się i patrzyłem na nie, po prostu oczarowany ich barwami. Nie bardzo wiem, jak nazwać ten kolor bukowych liści, skoro każdy wydaje się blady i nie oddający swoim wyobrażeniem barw, na które patrzyłem. Owszem, jest tam intensywna żółć, taka szafranowa, ale i głębokie odcienie bursztynu, i łagodny, jasny brąz, może odrobina czerwieni, a wszystkie te barwy zlane w jedną, do której natura dodała sporą miarkę roztopionego, płomiennego złota – i to bez promyka słońca!




Pod szczytem rośnie jeden z moich buków. Nawiasem mówiąc przywłaszczam sobie coraz więcej miejsc Gór Kaczawskich, nazywając je – słusznie! – moimi. Nie mam skrawka swojej ziemi, ale te góry są moimi. Buk z Gackowej podobny jest do heraklesowych postaci tworzonych przez Michała Anioła. Takie same zwoje muskułów, potężna sylwetka, taka sama siła i witalność.




A u stóp kolosa dziesiątki i setki malutkich siewek pomalowanych przez leśników dla ochrony przed sarnami; ileż pracy w to włożono!

Na szczycie góry oprócz pokaźnych kamieni stoją sosny, rzadkość w Sudetach. Wśród nich dwie wyróżniające się: wykrzywiona reumatyzmem na szczycie najwyższej skały, i mniejsza, też wiatrami pokręcona, ale niżej otulona gałązkami buka – dwa drzewa w miłosnym objęciu.





Stałem pod szczytem patrząc poprzez szerokość doliny na lasy porastające masyw Maślaka; po drugiej stronie zaczyna się Trzmielowa Dolina spływająca aż do Komarna. Dwie, raczej trzy godziny drogi – liczyłem czas – trzeba mi wracać.

W Dolinie przywitałem się z moimi drzewami: trzema starymi wiązami i wysoką, grubaśną lipą. Ilekroć stoję pod jej konarami wychylonymi na otwartą przestrzeń, wydaje mi się, że ta wypływa właśnie stąd, spod tej lipy. Znam nieźle Dolinę i jej okolice, więc gdy będąc nieco niżej rozejrzałem się, odniosłem wrażenie zmiany, czegoś mi brakowało w obrazie. Po chwili wiedziałem: wycięto samotnie rosnący, bardzo charakterystyczny świerk. Szkoda. Jeszcze niżej w poprzek doliny płynie malutki strumyk, ma ze sto metrów długości, ale zdążył wydrążyć swoją własną dolinkę, którą nazywam Lipową Dolinką z powodu rosnącej w pobliżu źródła lipy, oczywiście mojej lipy. Rosnąc samotnie, wykształciła gęste konary nisko przy ziemi, ale i tego było jej mało: pod nimi, dotykając ziemi, cisną się kolejne, a po wychyleniu się na zewnątrz, podnoszą gałęzie ku słońcu. Pod drzewo się wchodzi jak do namiotu i nie raz wyobrażałem sobie biwakowanie pod osłoną tej lipy.

Byłem spóźniony, bo nie lubię gonić na szlaku, tym bardziej, że tylu znajomych spotykałem. Schodziłem ku ścianie lasu przypominając sobie drogę: duktem do brodu, za nim do rozstaju, tam w lewo. Trafię. W lesie szarość zmierzchu zmieniła się w ciemność, ale oto bród. Za nim było… jakoś inaczej. Drzewa widoczne na tle jaśniejszego nieba jakbym poznawał, więc skręciłem ku nim, ale trafiłem na taki gąszcz, że zawróciłem do brodu. Paręset metrów dalej doszedłem do drugiego, właściwego; skleroza winna – zapomniałem o tym, że są tam dwa przejścia przez strumień, ale dalej nie miałem niespodzianek. Gdy wyszedłem z lasu, na drodze jaśniały kałuże, pod nogami tylko one były widoczne, a wyżej i dużo dalej migały paciorki świateł miejscowości na zboczach Karkonoszy.

Głęboką już nocą, po przejechaniu kilkunastu kilometrów wąskimi i krętymi drogami, dojechałem do Czernicy, pod dom Konopka. Wszak obiecałem Bożenie częstsze goszczenie u niej.





środa, 8 listopada 2017

O sztucznej inteligencji


081117

Czytałem artykuł prasowy, rzadkość u mnie wielka. Autor przekonuje czytelników o tworzeniu kultury w coraz większym stopniu nie tylko przy udziale sztucznej inteligencji, ale i wprost przez nią – przez rozbudowane systemy komputerowe. Nie mam możliwości ani ambicji podejmować pełnej dyskusji z autorem, takiej z cytatami, odnośnikami, powoływaniem się na autorytety, chcę jedynie podzielić się z moimi czytelnikami uwagami a propos komputerów i sztucznej inteligencji, o której sporo napisano w artykule.



Mówi się o sterowaniu ludzkimi potrzebami, a nawet o ich tworzeniu przez wielkie systemy komputerowe, jak google czy facebook. Czy mówi się uczenie? Nie, mówi się na wyrost, jak i o sztucznej inteligencji, o czym napiszę niżej. Owe systemy komputerowe owszem, podsuwają nam pod nos pewne treści, ale nie czynią tego z wyboru, bo wolnej woli nie mają. Działają pod dyktando swoich twórców i właścicieli, którzy chcą promować to, na czym więcej zarobią. Domyślam się, że wiele działań owych komputerów jest o tyle autonomiczna, że same podejmują pewne kroki nie pytając człowieka o pozwolenie, ale zawsze wtedy, gdy ich wyliczenia są zgodne z dążeniami ludzi. Dążeniami zapisanymi w ich programach. Celowo piszę o wyliczeniach, nie o wnioskach, dla podkreślenia matematycznej podstawy funkcjonowania komputerów. Brakuje tutaj słownictwa, które w wielu przypadkach powinno być odmienne dla maszyn liczących i dla ludzi.

Nie sztuczna inteligencja pozbawia nas podmiotowości, a my sami. Sami robimy z siebie konsumentów, klikaczy polubień, oglądaczy telewizorni, i to nie z powodu inteligencji maszyn, a z powodu naszej dążności do popularności i do zysku, z powodu naszego umysłowego lenistwa.

Google, facebook i tysiące innych miejsc w internecie służą właścicielom do zarabiania podsuwając nam mrowie treści, spośród których sami powinniśmy wybrać to, co nam pasuje, a nie bezrefleksyjnie dać się popychać w stronę czytnika kart płatniczych. Wtedy ci miliarderzy i ich superkomputery ze sztuczną inteligencją stracą jeśli nie cały, to przynajmniej większość swojego wpływu na nas.

Już w latach sześćdziesiątych mówiło się o sztucznej inteligencji, o superkomputerach, których możliwości – nota bene – prześcignęły współczesne laptopy za parę tysięcy. Malutki kroczek w bok sztywnego programu ówczesnych maszyn wywoływał entuzjazm wyznawców ery cyfrowej elektroniki i lęki przeciwników. Obecne superkomputery mają możliwości obliczeniowe niewyobrażalne w tamtych latach, ale mimo iż są super komputerami, trudno nazwać je mądrymi w ludzkim rozumieniu tego słowa, a nad ich inteligencją nasze wnuki kiwać będą głowami z politowaniem.

Po dziesięcioleciach prób w końcu udało się zbudować maszynę zdolną prowadzić samochód nie gorzej od człowieka, a przecież nikt nie nazwie dobrego kierowcę geniuszem, ani nawet uzdolnionym człowiekiem. Sukces niewątpliwie, ale warto sobie zadać pytanie, jak się ma analiza ruchów kierowanego samochodu i pojazdów w pobliżu, stanu drogi, szybkości i kilku innych czynników, a więc operacji, które człowiek wykonuje na pół świadomie zajęty swoimi myślami, do stanu umysłu umożliwiającego porównanie energii do iloczynu masy i kwadratu szybkości światła?

Oto miara sztucznej inteligencji.

W moim pojmowaniu przejawia się ona tylko w specjalizowanych wycinkach zakresu stosowania komputerów, a miarą ich sukcesów obliczeniowych jest ilość i szybkość taktowania rdzeni procesorów. Także miarą sukcesów funkcjonalnych są nie one same, a nowe, bardziej wyrafinowane programy nimi zarządzające.

Inteligencję chciałbym widzieć jedną, bez dzielenia jej na ludzką czy nieludzką. „Sztuczna” to tyle, co nie wykształcona przez ewolucję, a wytworzona przez człowieka w fabryce, i na tej różnicy chciałbym poprzestać. Jeśli tego się trzymać, należy uznać, iż maszyna będzie inteligentna wówczas, gdy potrafi wyjść poza ograniczający ją program, gdy któregoś dnia nie będzie się jej chciało wziąć do pracy. W komputerze tyle jest wolności, ile ma chomik w klatce, tyle samodzielnego myślenia, ile szybko liczącemu debilowi jest w stanie wpoić jego terapeuta.

W jednej z książek Lema lekarz w szpitalu psychiatrycznym chciał dowiedzieć się, jakim sposobem pacjent, bodajże schizofrenik, potrafi błyskawicznie wykonywać w pamięci działania na wielocyfrowych liczbach. Chory, ów geniusz i matoł jednocześnie, powiedział psychiatrze, że widzi szufladki, które otwierają się i w nich są wyniki.

Wyraźne podobieństwo do komputerów.

Sztuczna inteligencja powinna mieć miano inteligencji symulowanej.



W szachy wygrywa nie komputer, bo to jest rzecz martwa i nie myśląca, a potrafiąca tylko szybko rachować, wygrywa duet programiści-komputer. Człowiek nie jest w stanie wygrać, ponieważ wolniej myśli i nie zapamięta zbyt dużo analizowanych możliwych posunięć swoich i przeciwnika, nie jest też w stanie zapamiętać treści wielkiej biblioteki poradników gry w szachy, a jej istotą została napełniona pamięć komputera; pamięć, która nigdy i niczego nie zapomni. Wygrywa komputer dzięki swojej odmienności od człowieka, a nie dzięki inteligencji, której po prostu nie ma. Gdyby nie bariery w programie, maszyna analizowałaby wszystkie możliwe posunięcia, nawet te najbardziej bezsensowne, i w ten sposób utknęłaby w miliardowych obliczeniach matematycznych; to, co jej zabrania takich analiz, to nie jej intuicja, myślenie, doświadczenie, a program napisany przez ludzi.



O pisaniu powieści przez sztuczną inteligencję.

Nafaszerowano pamięć szybkiego komputera tysiącami zasad i reguł, matematycznymi algorytmami porównań i kojarzeń, podłączono do googli, aby sprawdził, jakie powieści są popularne, narzucono maszynie zasady rozkładania tekstu na czynniki dające się opisać matematycznie (bo komputer lubi matematykę, jak to liczydło) i mówi się o powieści napisanej przez sztuczną inteligencję. Guzik z pętelką! Można by tak mówić tylko wtedy, gdyby komputer działał autonomicznie, bez programów napisanych przez ludzi, bez nakazów i nauk zawartych w tych programach; gdyby komputer poczuł potrzebę napisania powieści.

To kompilacja albo inaczej mówiąc małpowanie, nie twórczość w ścisłym znaczeniu tego słowa, jako że akt tworzenia sprowadza się do dobycia z siebie czegoś, co wcześniej po prostu nie istniało w zewnętrznym świecie. Nafaszerowanie komputera matematycznymi regułami pozwalającymi obliczyć powiązania, zależności, popularności (na przykład pewnych chwytów pisarskich czy zwrotów), nie czyni z niego twórcę, nadal pozostaje maszyną, tyle że (być może) zdolną do ułożenia czegoś sensownego. Tylko ile z tego będzie maszyny? Czy twórcą może być urządzenie, które niczego nie pragnie, nie przeżywa, i które można wyłączyć wyjmując wtyczkę z gniazdka? Wątpię. Dzieło sztuki jest obrazem ducha twórcy, przedstawieniem jego wewnętrznego świata: myśli, pragnień, uczuć, tęsknot, jemu właściwego widzenia świata zewnętrznego. Dzieło sztuki bywa dobyciem na ten świat czegoś, czego sam twórca nie pojmował, a co ledwie przeczuwał. Co z tego może dać sztuczna inteligencja, która o wolnej woli i o ludzkim przeżywaniu piękna wie tyle, ile można przeczytać w encyklopedii? Powie ktoś, że wie bardzo dużo znając tysiąc razy więcej dzieł sztuki niż zna którykolwiek człowiek? Powiem, że ja, mężczyzna, nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego, co czuje rodząca kobieta, a wszak oboje jesteśmy ludźmi, jakim więc sposobem martwa rzecz, tyle że potrafiąca szybko liczyć, zrozumie istotę radości człowieka oglądającego piękny świt? Stosując nie swoje, a wpojone programem, wyrafinowane analizy matematyczne, w których komputery są dobre, to znaczy szybkie, napisze…nie, raczej zestawi kilkaset tysięcy słów, a my wołamy „Łał!”, bo odnajdujemy w tych słowach jakiś sens i porządek.  Nie wiem, jakim sposobem taki „twórca” miałby odpowiedzieć na społeczną potrzebę, jak to zrobił Sienkiewicz i tylu innych.

To nie twórczość, a zbieranie informacji i układanie mozaiki.


sobota, 4 listopada 2017

Godzina przy książkach


Jan Parandowski, „Trzy znaki zodiaku”. Cytat z rozdziału „Encyklopedyści”.



„Encyklopedie żyją dziś w naszych domach życiem jakby uśpionym: budzi się je znienacka, aby odnaleźć w nich słowo obce, nazwę nie znaną, datę, której się nie pamięta, i ta ich wielka usłużność daje mi prawo do naszego zaufania i szacunku. Żadne serdeczniejsze uczucia nie łączą się z tymi bezimiennymi informacjami. Nie wiemy nigdy, kto do nas przemawia, kto wspiera naszą pamięć, kto prostuje nasze błędy (…) nie wiemy i nie troszczymy się o to. Obcujemy z bezosobowym głosem wiedzy, raczej z echem, albowiem wszystkie te mądre wskazówki są tylko dalekim powtórzeniem tego, co wielu znakomitych ludzi powiedziało przy sposobności swych nadań i odkryć.

Encyklopedia Diderota była z pozoru podobna do naszych. Nazywała się tak samo i miała ten sam układ alfabetyczny. Ale była żywą istotą i posiadała duszę. Żyła w niej i hałasowała wezbrana dusza Diderota. Każda stronica była nasycona jego uroczą obecnością. Jeśli się czytało objaśnienia jakiejś potrawy, podające w łaskawych, pieszczotliwych zwrotach wszystkie szczegóły jej przyrządzania i przypraw, widziało się Diferota-smakosza, Diderora-żarłoka, rozradowanego myślą o dymiącym półmisku. Przy wyrazach odnoszących się do rzemiosł widziało się go zbierającego potrzebne wiadomości na progach warsztatów, z nogami w heblowinach, z sadzą na twarzy od oddechu pieców hutniczych, widziało się tę piękną ciekawość ludzką pochyloną nad trudem rąk szorstkich i biegłych (…).

Głos Diderota brzmiał z każdej strony karty, we wszystkich odcieniach, od krzyku radości aż po jęk bólu. Choroba czy krzywda społeczna, zdobycz wiedzy ludzkiej albo czyn szlachetny, rodzaj zbrodni albo niesprawiedliwość losu, piękno ziemi albo świetność sztuki, każda z tych rzeczy, nieraz na tę samą stronę zaniesiona kaprysem abecadła, podnosiła mu pierś do płaczu, zapału, oburzenia, gniewu lub zachwytu. To był niestrudzony herold wszystkich trosk i uniesień ludzkich. Pod wyrazami: Bóg, człowiek, król, prawo mieścił całą swoją wiarę w świat, w przyszłość, w postęp, w doskonałość (…).



Wspólna praca połączyła tych ludzi (współtwórców Encyklopedii – wyjaśnienie moje) tak ściśle, że pozostali nią związani na zawsze. Nazywamy ich encyklopedystami i oznaczamy tym mianem pewien ruch umysłowy, który dał ludzkości wysoki pożytek. Encyklopedia bowiem stała się kuźnią idei. Wszystko w niej poruszono, najpospolitszym wyrazom dano niejako nowe życie. Tom za tomem rozbudzał umysły. (…) Zaniepokojono sumienia przez poruszenie mnóstwa krzywd, jakie wlókł za sobą stary ustrój absolutystycznego królestwa. Światu, zapatrzonemu wyłącznie w złoty wykwit życia dworskiego, ukazano świat pracy i codziennego trudu.”



Z rozdziału „Przymierze z morzem”, którego bohaterem jest Teodor Józef Konrad Nałęcz-Korzeniowski, vel Joseph Conrad.



>>W uniesieniu nagłej radości odczuł przez jedną sekundę, w pomieszaniu i bezładzie to, co w dwadzieścia kilka lat później wyraził z dokładnością i uwagą wielkiego pisarza (…):



„Zatrzymać – na przeciąg jednego tchnienia – ręce trudzące się w przyziemnej pracy; zmusić ludzi wpatrzonych w odlegle cele, aby ujrzeli przez chwilę otaczający ich przepych kształtów i barw, światła i cienia; sprawić, że na mgnienie przystaną, aby spojrzeć, aby się uśmiechnąć.”<<



Czyż nie brzmią podobnie słowa angielskiego poety Williama Blake”?



Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie – nieskończoność czasu.



Zwróciłem uwagę na te słowa Conrada z powodu ich zbieżności z moim obrazem ideału pisarstwa. Usłużne google podsunęły mi stronę z tymi słowami, które okazały się być fragmentem przedmowy pióra autora do powieści Murzyn z załogi Narcyza. Przeczytałem ten tekst, cały powinien zostać tutaj przepisany dla jego uroku i wartości myśli w nim zawartych.

Nie mogę odmówić sobie przyjemności zamieszczenia tutaj jeszcze jednego cytatu z tej przedmowy, będącej rozmyślaniami nad sztuką pisania.



„Jeżeli mi się powiedzie, znajdziecie w moim dziele to, czego pożądacie: pociechę, zachętę, przerażenie i zachwyt — a może i ten błysk prawdy, którego zapomnieliście się domagać.

Zdobyć się na odwagę i wydrzeć szmat życia nieubłaganemu czasowi — to dopiero początek zadania. Właściwy cel, do którego się przystępuje z tkliwością i wiarą, polega na tym, aby ten ocalony fragment życia dźwignąć pewną dłonią — bez wahania i bez lęku — i ukazać go wszystkim oczom w świetle szczerości. Oddać jego tętno, jego barwę, jego kształt, i poprzez jego ruch, kształt i barwę objawić istotę jego prawdy, odsłonić tajne źródło jego natchnienia: siłę i namiętność — rdzeń każdej ważkiej chwili. Jeśli się ma za sobą zasługę i szczęście, samotny ten wysiłek może niekiedy osiągnąć taką szczerość i jasność wyrazu, że objawiony obraz żalu czy litości, grozy czy wesela, obudzi w sercach widzów uczucie owej nieodpartej wspólności — wspólności w tajnym źródle bytu, w znoju, w weselu, w nadziei i w niepewności losu — uczucie, które wiąże ludzi ze sobą i jednoczy ludzkość z widzialnym światem.”





Jestem w domu. Żona ogląda serial, ja usiadłem w swoim kąciku, przy książkach i sięgnąłem po jedną z nich. W efekcie ponownie doświadczyłem wrażenia wyjątkowego ciepła promieniującego z książek Parandowskiego, przybliżyłem sobie postaci Diderota i Konrada, poczułem w sobie ów tajemny związek z ludźmi, których słowa czytam, przewędrowałem z nimi kontynenty i wieki.


środa, 25 października 2017

Rudawskie skały


221017

Rudawy Janowickie.

Ze wsi Strużnica szlakiem rowerowym do grupy skał skupionych wokół Kiklopa, następnie ścieżki wokół Piekliska, Starościńskie Skały, Strużnickie Skały, a powrót żółtym szlakiem.



Janek może zarabiać jako zaklinacz deszczu: jak i na poprzednim naszym wyjeździe, jechaliśmy z włączonymi wycieraczkami. Gdy po przyjeździe wyłączyłem silnik, usłyszałem werbel kropli o dach, padało nieźle. Przyznam, że nie chciało mi się wychodzić, zwlekałem kilka minut, nim sięgnąłem po plecak. Nie zdążyłem założyć peleryny, a wiatrówka już zdążyła ściemnieć, zmoczona, ale gdy w końcu poszliśmy, deszcz okazał się niezbyt dokuczliwy.

W czasie naszej poprzedniej wędrówki tymi górami, na przedwiośniu, Janek wspomniał o skale wyjątkowo kształtnej i wysokiej, a wyglądem kojarzącej się wielu z… powiem tylko, że nie bez powodu skałę nazwano Enisem; jej odszukanie stało się osią planu dzisiejszego dnia. 


Wobec rozległości Gór Kaczawskich, Rudawy są malutkim pasemkiem, nie większym do kaczawskich Gór Ołowianych, dlatego zatoczona pętla raczej nie miała dziesięciu kilometrów, chociaż gdyby wyprostować liczne nasze dreptania wokół głazisk z zadartą głową, zapewne byłaby sporo większa. Trasa okazała się duża, jeśli mierzyć ją ilością obejrzanych skał i wydanych okrzyków zdumienia, oszołomienia lub radości. Właśnie tak: radości, ponieważ obcowanie z naturą i oglądanie jej wyjątkowo ładnych dzieł budzi w człowieku radość. Fakt ten jest zdumiewający i wiele mówiący o naszych duchowych potrzebach.

Zaskakujące formy skał, o których nie raz myślałem, że mają swoje ukryte i niepojęte dla nas życie; górski las zadziwiający rozmaitością życia, kształtów, zapachów i kontrastów; jesień nadal oszałamiająca paletą barw – to wszystko wpływa ożywczo na działanie mojego zmysłu estetycznego przytępionego przebywaniem w betonowym mrowisku ludzkim. Obcując z pięknem, duch wyzwala się z pęt narzuconych cywilizacyjnymi koniecznościami i wznosi się w radosnym locie ku słońcu – rzadkość skłaniająca mnie ku górom.

Kształty skał bywają tam zaskakujące, Enis nie jest wyjątkiem, wszak wystarczy przyjrzeć się uważniej, by w wielu skałach dostrzec podobieństwa do elementów innego świata. Ot, skalny most – nie ten z wielkiej litery, a inny, niewielki most łączący dwie grupy skał osiadłych na zboczu Lwiej Góry w pobliżu Piekliska: równa płyta skalna wisi zaklinowana tak niepewnie, że odczuwałem emocje przechodząc pod nią, by z drugiej strony spróbować znaleźć wytłumaczenie jej zawieszenia tutaj, a nie leżenia kilka metrów niżej, na dnie.




 Ten most, jak chyba wszystkie naturalne mosty, jest materialnym urzeczywistnieniem nieprawdopodobieństwa; patrząc na niego, bezwiednie zadawałem sobie pytania, jakim cudem tak się te kamienie ułożyły, że nie leżą na dole. Obok, wśród zielonych od mchu głazów, rośnie buk, którego liście mogłyby służyć jako wzory najpiękniejszych odcieni żółci, czerwieni i brązów. Wiele razy w ciągu tego dnia patrzyłem na sąsiedztwo szarych skał i kolorowych liści, martwej materii tkwiącej tam od tysiącleci i liści pięknych kolorami przez ledwie kilkanaście dni. 


Oto spotkanie niemal wieczności z chwilą, szarości z kolorami, życia z trwaniem. Uroku dodaje świadomość większej trwałości życia nad obojętną twardość kamieni: kiedyś przyjdzie czas, gdy te skały rozsypią się, a drzewa nadal będą przyciągać wzrok swoimi jesiennymi kolorami.

Widzieliśmy i dal, ale już późnojesienną, zamgloną, niewyraźną. Patrzy się na ledwie widoczne zarysy dalekich gór odczuwając tak silną tęsknotę za słońcem, jakby nie widziało się naszej gwiazdy przez miesiące. Jednak tak odmieniona, dal nie zatraca głównej swojej cechy: wołania ku horyzontowi. Czasami, patrząc na niebieskie zbocza Karkonoszy, liczę czas i kilometry zastanawiając się, czy do zmroku dojdę do tych grzbietów, które stąd są linią horyzontu. Wiem, że nie pójdę tam, ale liczę.

Pieklisko jest starym, wiele lat temu opuszczonym kamieniołomem. Czynna kopalnia kamieni jest raną góry, czasami dramatycznie wielką i głęboką, jej widok razi zmysły, ona nie pasuje w tym miejcu, jest gwałtem na górze. Jednak natura szybko leczy swoje rany: oto po upływie dziesięcioleci rana zamienia się w ładne, a nawet urokliwe miejsce pełne tajemniczych zakamarków, jeśli tylko nie zostały tam ludzkie budowle lub ich resztki. To właśnie dzieje się w Pieklisku, na które składają trzy głębokie studnie o niemal pionowych ścianach. Trzy znalezione przeze mnie, może jest ich więcej. Najwyraźniej kamień dobywano tam zagłębiając się, a nie powiększając obszar wydobycia, ale dzięki temu mamy malownicze urozmaicenie górskiego stoku. Całość obejrzeć można dokładnie ze ścieżek wiodących krawędziami urwisk, ale przy odrobinie ostrożności można zejść i na dno, a te jest ciemne i zalane wodą, która wydaje się zimna i bezdenna. Na górze natomiast brzózki rosnące w szczelinach skał chwalą się kolorami swoich liści, świeci słońce, a na dalekim horyzoncie widać Śnieżkę.




Starościńskie Skały są dużą i bardzo efektowną grupą skał na Lwiej Górze. Na najwyższą prowadzą wykute schody, a ze szczytu zabezpieczonego barierką rozpościera się widok niemal panoramiczny. Za mną stały wysokie szczyty rudawskie z najwyższym i najmasywniejszym Skalnikiem, z jednego boku Sokoliki, z drugiego wylot Kotliny Jeleniogórskiej, ale mój wzrok przyciągały szczyty Gór Kaczawskich, dobrze stamtąd widoczne. Z rozpoznaniem największych poszło mi nieźle, ale z drobiazgiem już nie. Inne miejsce oglądu zmieniają wygląd gór, ale i swoje robi perspektywa. Widzenie z dużej odległości nie tylko pozbawia gór szczegółów i wysokości, ale i przemieszcza je każąc ustawić się w sąsiedztwie nietypowym, niespotykanym z bliska.

Wśród fantazyjnych form skalnych zwraca uwaga wysoka, podcięta dołem skała przypominająca maczugę górskiego trolla. 






W Górach Stołowych jest podobna, ukryta w lesie poza szlakiem. Patrząc na starościńską maczugę, wspomniałem tamtą:

– Czy trafię do niej? Powinienem to sprawdzić – pomyślałem i poczułem pragnienie odwiedzenia tych gór.

Wędrówki z Jankiem mają smak pieczonego kurczaka, którym tradycyjnie częstuje mnie mój towarzysz. Dzisiaj dla odmiany on spróbował mojej nietypowej herbaty. Otóż zapomniałem kupić czarną herbatę chińską, moją ulubioną, więc do termosu wsypałem zawartość dwóch torebek miętowej, tylko taką znalazłem, no i tradycyjnie dodałem soku malinowego. Cóż, doświadczenie smakowe było ciekawe, ale herbata nie straciła swojej zdolności rozgrzewania.

Na szlaku spotkaliśmy dwie panie, w czasie rozmowy jedna z nich powiedziała, że czytała w internecie tekst Gduli o górach. Przyznam, że było to dla mnie miłe zaskoczenie.

W Górach Kaczawskich Janek czasami nazywa mnie cicerone, w Rudawach on nim jest, nadal lepiej znając ich ścieżki ode mnie. Jednak ostrzegam, Janku: do czasu! :-)










piątek, 20 października 2017

Samochód a uczciwość


191017

Po raz trzeci oddałem samochód do naprawy hamulców z tyłu. Trzy razy naprawiano mi zapalanie silnika, którego trzeba trzymać na rozruchu kilka sekund nim się odezwie. Za każdą naprawę sporo płaciłem, po każdej odmawiano mi przyjęcia samochodu do ponownej naprawy w ramach reklamacji. Ostatnio usłyszałem, że „ten typ tak ma, nigdy nie będzie zapalał od razu, bo taka jego konstrukcja”, czyli usłyszałem bezczelne kłamstwo, zwykłą drwinę człowieka, który po prostu oszukał mnie, biorąc pieniądze za byle jak wykonaną pracę. Albo i nie wykonaną wcale, bo czasami mam takie podejrzenia. Ostatnio zadaję sobie pytanie, czy z taką ilością oszukanych napraw tylko ja mam do czynienia, czy taka jest krajowa norma. Wydaje mi się, że swoje robi obca, to znaczy z drugiego końca Polski, rejestracja mojego samochodu. Sposób myślenia mechanika może być taki: „jest przejazdem, moim stałym klientem nie będzie, więc można go naciągnąć”. Analizując dalej sytuacje, doszedłem nie tylko do pewnych wniosków ogólnych, ale i do mojej winy, o ile można mówić o winie tutaj. Otóż w rozmowie jestem zbyt cichy, zbyt ugodowy, nie chcę urazić rozmówcy wyrażonym podejrzeniem czy niechby swoją niepewnością uczciwości, jak ognia unikam nieporozumień, sprzeczek, sytuacji nerwowych, a taka postawa traktowana jest jako zachęta do oszukania. Już ten jeden fakt bardzo dużo mówi mi o ludziach.

Gdy próbowałem wybadać kolegów z pracy, okazało się, że wszyscy oni mają bardzo dobrych i bardzo tanich mechaników, ale też wiem, że w istocie znaczy to tyle, co powiedzenie, iż ich nikt nie oszuka, albo wstyd przyznania się do bycia oszukanym. Przy okazji powiem o spokrewnionej ciekawostce. Otóż moje samochody zawsze bardzo dużo paliły w stosunku do takich samych lub podobnych samochodów znajomych. Moja mała angielska micra paliła 7 l na setkę, a duże samochody tamtych palą pięć, góra sześć. Ciekawe…

Podobnie jest z zakupem części czy z kosztami napraw – tamci mają szczęście kupować i naprawiać wyjątkowo tanio. Ciekawe…



Wiele razy widziałem „szykowanie” pojazdu do sprzedaży: zamieniane są dobre podzespoły na wadliwe, a bywa, że maszyna jest najzwyczajniej szabrowana. To, co szokuje mnie najbardziej, to uznawanie przez wielu ludzi takich praktyk za normalne. Nikomu z nich nie przyjdzie do głowy już nawet nie krycie się z tym procederem, ale nawet zwykłe zmieszanie, czy zaprzeczanie, gdy zobaczy się ich przy takim zajęciu. Wprost, bez cienia skrępowania, mówią o szykowaniu się do oszukania innego człowieka. Normą stały się swoiste podchody między sprzedającym a kupującym. Pierwszy ukrywa fakty, oszukuje, drugi wie, że pierwszy tak robi, więc próbuje dociec stanu faktycznego, na przykład biorąc ze sobą znajomego mechanika, ale – co bardzo dla mnie dziwne – nie ma za złe, ani nie potępia sprzedającego. W moim pojmowaniu w ten sposób akceptuje stan rzeczy, czyli i samo oszukiwanie.

– Ty mnie teraz próbujesz naciągnąć, ale później ja będę tak robić wobec innego człowieka, i rachunek się wyrówna – zdaje się myśleć kupujący, a już na pewno według tego schematu postępuje. Tę okropność, tę paranoję, ludzie przywykli traktować jak coś zwykłego, normalnego!

Nikt już nie uwzględnia stanu licznika, bo wszyscy wiedzą, że w każdym samochodzie jest cofany, ale też nie widziałem oburzenia z powodu takich praktyk. Doprawdy, nie wiem, czy łatwiej niż mnie jest ludziom akceptować paskudny status quo, czy może po prostu uznają prawo sprzedających do cofania licznika, ponieważ i oni zlecają takie odmłodzenie swojego samochodu.

Czasami, gdy zdarzy mi się wyjawić swoją dezaprobatę, widzę wzruszenie ramion i słyszę słowa, które w ich rozumieniu wszystko wyjaśniają, a ich rozgrzeszają: „wszyscy tak robią, to i ja”. Otóż nie jest to żaden powód i nawet odrobinę nie rozgrzesza. Dobro czy zło czynu, to znaczy jego ocena, nie jest i nie może być skorelowana z częstością jego występowania. Oszustwo pozostaje oszustwem także wtedy, gdy wszyscy oszukują. Oszukanie jest czynem niemoralnym. Tę oczywistą konstatację chciałem tutaj podkreślić, jako że faktu oszukania na ogół nie wiąże się w moralnością. Człowiek niemoralny jest człowiekiem niegodnym, a więc nie zasługującym na szacunek i na kontakt z nim.

Właściwie jest jeszcze gorzej, ponieważ coraz częściej w oszukaniu innego człowieka dla pieniędzy, nie dostrzega się nic nagannego, a przeciwnie – dobrego. Mówi się, lub myśli, o takich ludziach jako o sprytnych, mających głowę do interesu, potrafiących zarobić, natomiast w oszukanych widzi się zwykłych głupków. Dlaczego tak jest? – zastanawiałem się. Wydaje mi się, że to rezultat przewrócenia ocen: obecnie mniejszym wstydem (o ile w ogóle bywa odczuwany) jest oszukanie, niż bycie oszukanym. Łatwiej się ludziom przyznać do oszukania, niż do „frajerstwa”. Podobnie jest, nota bene, z przyznaniem się do nienawiści i miłości.



Coraz trudniej mi z takimi ludźmi i z ich światem, coraz bardziej mi nie po drodze z nimi. Ich systemy wartościowania i oceniania, a coraz częściej i oni sami, napawają mnie obrzydzeniem, budzą odruch ucieczki, albo przynajmniej omijania ich szerokim łukiem. Liczę miesiące do emerytury, w której upatruję sposobu na odizolowanie się od świata coraz bardziej mi obcego.

Samochód sprzedam nie tylko dla uniknięcia kontaktu z mechanikami, ale i z powodu braku możliwości jego utrzymania, schowam się w słowach, a wędrować będę tam, gdzie ludzi będzie mało.



Na koniec coś z lekka humorystycznego. To wyjątek z mojego słownika, który jest gdzieś tutaj, czyli na blogu, opublikowany. Wklejam fragment związany z samochodami.



– w.

Czy można przekręcić znaczenie najprostszego, bo jednoliterowego słowa? Można, a pokazali to niektórzy miłośnicy motoryzacji. Samochód może być w garażu, w rzece, ostatecznie w naprawie, a nawet ktoś może mieć samochód w d… Owszem, ale to nie wszystko. Otóż okazuje się, że samochód można mieć jeszcze w metaliku, w skórze, w diesel’u , można też mieć go w benzynie. Jakim sposobem? Nie wiem. Nie wiedzą tego też ludzie mający samochód w metalicznie skórzanej diesel’owskiej benzynie, ale wiedzą, że można, bo oni tak mają.
I już.


Jeśli już zmieniłem temat, dodam nową perełkę. Kilka dni temu kupiłem jajka w tekturowym pudełeczku. Na etykiecie wielkimi literami wydrukowana jest informacja, iż są to jaja wielozbożowe.

Jaja ktoś sobie robi.

Tylko patrzeć, jak będziemy kupować wieprzowinę ziemniaczaną lub otrębową, a wołowinę będziemy mieć do wyboru kiszonkową lub trawową.



Dopisek z dnia 231017

Z powodu braku czasu utarł się u mnie zwyczaj czytania książek w czasie jedzenia i w czasie przerwy w pracy. Niewiele tych minut lektury, może razem pół godziny, ale niejedną książkę w ten sposób przeczytałem. Ostatnią była „Miłość i nienawiść” Irenausa Eibl-Eibesfeldt’a. Rzecz jest z zakresu etologii, autor próbuje dojść najgłębszych przyczyn istnienia w nas agresji i nienawiści, ale też i miłości. Tak, pisałem już o tej pracy, ale tutaj chciałem zamieścić parę krótkich cytatów, ponieważ są związane z tematem mojego tekstu. Analizując czynniki utrudniające dobre stosunki międzyludzkie, autor wskazuje jedną z przyczyn:



„Rozwój od związku zindywidualizowanego do anonimowego społeczeństwa masowego, wobec którego jesteśmy niedostatecznie wyposażeni emocjonalnie.”



Hmm – zastanawiałem się – o jakie wyposażenie chodzi. Czego nam brakuje? W czym trudność? Gdy poznałem wyjaśnienia, zrozumiałem, że znając tylko jedno środowisko, te, które mnie i nas wszystkich otacza, nie mam możliwości zauważenia i docenienia różnic, zwłaszcza przy niedostatecznej wiedzy. Dalej Irenaus E-E. pisze wprost:



„W stosunku do obcych w żadnym razie nie czujemy tak silnych więzi jak w stosunku do znajomych i znaczą oni dla nas mniej, a nasza agresywność wobec nich ma słabsze hamulce.”

(…) Przede wszystkim w anonimowych zbiorowiskach czujemy się znacznie mniej związani z obcymi ludźmi niż z naszymi znajomymi: wobec obcych zachowujemy się znacznie mniej uprzejmie. Sprzeczki z nimi przebiegają w znacznie ostrzejszej formie, co szczególnie wyraźnie przejawia się w pięciu się do wyższych rang.”



Ależ tak, krzyknąłem! Te właśnie nasze cechy, a są one uwarunkowane genetycznie, nie kulturowo, są wspomnianym wyżej naszym niedostatecznym wyposażeniem emocjonalnym.

W posłowiu autor wraca do tego tematu:



„Lęk i nieufność dawniej panowały jedynie w stosunkach z członkami społeczności obcych. Dopiero jednak wraz ukształtowaniem się społeczeństw anonimowych zaczęliśmy przejawiać nieufność wobec naszych bliskich. Strach zaostrza walkę o władzę i wyklucza wszelkie względy. Wzajemne oszukiwanie się należy niemal do dobrego tonu. Tak więc powierzchowne wrażenie przemawiałoby przeciwko temu, że trwale dorośliśmy do wymagań społeczeństwa masowego.”



Oszukiwanie to niemal dobry ton…

W ten sposób, dość charakterystyczny dla mnie, bo szerokim kołem po naukowych dziedzinach, doszedłem do prawdy, jaką zna Kowalski, mimo nieznajomości etologii: należy mieć znajomego mechanika i dbać o tę znajomość, jeśli chce się mieć dobrze i niezbyt drogo naprawiony samochód.

środa, 18 października 2017

Dzień babiego lata


151017
Z Myślinowa na Górę Diany, Wysoka, wokół Garbca, Myślinów, lasem do Czartowskich Skał, Pomocne, drogi na północ od wioski, powrót do Myślinowa.



Gdy trzy lata temu umarła moja znajoma, pojechałem na Pogórze Kaczawskie, do Myślinowa, ponieważ nad tą wioską wznosi się góra jej imienia, Góra Diany. Chciałem, aby nie tylko jej imię nosiła, ale żeby dla mnie stała się jej górą.

Górą Diany, mojej znajomej.

Będąc wtedy na zboczu, blisko już szczytu, zobaczyłem dość równą gruntową drogę, i odruchowo pomyślałem, jak nie raz w ciągu ostatnich paru lat, że mógłbym kiedyś przywieźć tutaj Dianę. W moment później, czując gorycz w gardle, uświadomiłem sobie, że przecież już nigdy jej nie przywiozę – ani tutaj, ani nigdzie. Słowem wyjaśnienia powiem, że kiedyś obiecałem Dianie samochodową wycieczkę (ona nie bardzo mogła chodzić) bocznymi dróżkami sudeckimi, ale spełnienie obietnicy odwlekałem, były też racjonalne powody, dość, że nie pojechaliśmy.

Dzisiaj, w trzecią rocznicę jej śmierci, pojechałem odnowić mój związek z górą Diany – nieżyjącej kobiety, z którą wiele lat temu los mnie zetknął. Pojechałem posłuchać siebie.

Nie byłby szczery, gdybym nie przyznał się do drugiego powodu mojego wyjazdu tam; wiedziałem, że pamięci znajomej poświęcę ranny pobyt na górze, a później odwiedzę znane ładne miejsca i poznam nowe. Niemal cały ten rozległy, skoro mający około 150 km powierzchni, rejon pogórza pokrywają lasy, tylko wokół nielicznych wsi jest trochę malowniczych pól i łąk. Gdy minie się Jawor i jadąc lasami dojedzie się do wioski Myślinów, wydaje się ona zagubiona wśród drzew, a gdy pozna się ją lepiej, odkrywa się urok ciszy i spokoju, krętych i wąskich uliczek, urok domków przytulonych do zboczy, osłoniętych zielenią i ozdobionych kwiatami.

Zaparkowałem przy drodze do kościoła i na idąc przełaj wszedłem na odsłonięty stok nachylony ku wschodowi; niebo nad Wysoką nabierało barw, zaczynał się słoneczny i ciepły, niemal letni dzień.

Stojąc tam i wsłuchując się w siebie stwierdziłem, że czas zaczął swoje niszczycielskie działanie, jedynie mój żal niespełnienia obietnicy wycieczki odezwał się niewiele zmieniony. Buntowałem się, protestowałem, ale cóż znaczy moja niezgoda wobec czasu, życia i cech ludzkiego serca, które chciałoby się mieć bogatsze niż ma.



Ruszyłem przed siebie. Łąkami i polami szedłem w stronę wzgórza Wysoka, która jak i trzy lata temu, tak i dzisiaj przyciągała wzrok swoją nietuzinkową urodą. Szedłem zakolami, nie mogąc się zdecydować gdzie ładniej, skoro ładnie było wszędzie wokół, zatrzymywałem się i patrzyłem za siebie, robiłem zdjęcia i zamierałem w zagapieniu, ze wzrokiem utkwionym gdzieś daleko, gdzie nie mógł sięgnąć, a gdzie sięgały myśli. Lubię takie chwile i takie wędrowanie.

Było gorąco: sweter i bluza szybko powędrowały do plecaka, niewiele później dołączyła do nich kurtka, a w południe myślałem nawet o zdjęciu T-shirta. Było słonecznie i kolorowo. Dwa tygodnie temu kolory jesieni pojawiały się nieśmiało, teraz błyszczały na każdym kroku. Wydawało mi się, że najwięcej było ich nie na klonach, a na czereśniach, może po prostu dlatego, że rośnie ich tam wiele. Samotnie rosnącą przy zapomnianej dróżce czereśnię fotografowałem ze wszystkich stron, wyszukując miejsca, z których jej kolorowe liście najładniej prześwietlało słońce. Siedziałem na skraju lasu porastającego szczyt i patrzyłem na Górę Diany, przeszedłem na drugą stronę i zauroczony miejscem znowu zrobiłem przerwę dla patrzenia, dla nasycenia się barwami, widokami, ciepłem, nastrojem. Po prostu pięknem.








Okolice są bardzo malownicze: strome, zalesione góry za Myśliborzem wydawały się większe niż są i kusiły swoimi tajemnicami, zza drzew wyłaniała się biała wieża pałacu myśliborskiego, odkryte stoki wzgórz schodziły w doliny swoimi drogami, tworząc plastyczny obraz wielokrotnie załamujących się i wzajemnie przenikających płaszczyzn, a każda inaczej była oświetlona, w innej tonacji zieleni. Na zachód od Garbca zobaczyłem coś, co po raz pierwszy widziałem gdzieś tutaj, kilka lat temu: granicę gór. Łagodny stok wzgórza opadał ku równinie, a ta rozciągała się bez jednej fałdki aż po Legnicę widoczną na odległym horyzoncie.




Chciałem obejść Garbiec otwartymi przestrzeniami i idąc polami, później lasem, dojść do Czartowskich Skał. Według mapy jest przesmyk między lasami na północ od góry, na miejscu zobaczyłem młodniak nie do przejścia, ale obok, brzegiem starego lasu, biegła droga. Tam znalazłem pierwsze kanie. Niewiele dalej specjalnie dla grzybów wszedłem w las i w ciągu kwadransa napełniłem po brzegi sporą reklamówkę. Źle się idzie z pękatą torbą delikatnych grzybów, zmieniłem więc plan i skręciłem ku wiosce. Im bliżej byłem samochodu, tym więcej miałem wątpliwości, czy grzyby, które niosłem, rzeczywiście są kaniami. Trochę gatunków grzybów rozpoznaję, chociaż daleko mi do znawstwa mojej mamy, ale ostatnio zbierałem kanie wiele lat temu, a niedawno słyszałem o zatruciu przez ich pomylenie ze sromotnikiem. Jak wygląda sromotnik? Muszę sprawdzić. Muszę… zadzwonię do Ani!

Uśmiechnąłem się, gdy usłyszałem jej wesoły i dźwięczny głos. Grzyby opisałem i uzyskałem potwierdzenie. Dziękuję, Pierwsza Damo. Wieczorem, już po powrocie, na googlach przyjrzałem się obu grzybom i wtedy zrozumiałem zdziwienie toksykologa, którego wypowiedź słuchałem na youtube: to są dwa zupełnie inne grzyby. Faktycznie, gdy zna się kilka ich cech, doprawdy, trudno je pomylić, a właściwie wystarczy spojrzeć na kapelusz.

Tak, tak. Tutaj się wymądrzam, ale w poniedziałek, po zjedzeniu na obiad kilku smażonych kań, przyszło mi do głowy pytanie: w jakim stanie obudzę się rano?

Poza zdjęciami przeglądarka podsunęła mi filmik kogoś prowadzącego znany blog. Mężczyzna omawiając różnice między kanią a sromotnikiem, pokazywał przesuwający się pierścień na trzonie kani. Tylko to, nic więcej, jakby była to jedyna czy najważniejsza różnica. Uznałem ten instruktaż za nieco mylący, aczkolwiek nie zawierający nieprawdy.

Moja babka znała grzyby bardzo dobrze, jej córka a moja mama, zna kilkadziesiąt gatunków, zbiera grzyby, po które ja nie sięgam widząc w nich klasyczne „psiuchy”, jak to się mówi na Lubelszczyźnie, jednak kilkanaście gatunków rozpoznaję. Moje dzieci ledwie parę znają, a ile znać będą ich dzieci? Widzę tutaj wyraźny trend odchodzenia od zwyczaju zbierania grzybów. Ma on zapewne związek ze wzrostem zamożności, jak bieda miała swój udział w jego kształtowaniu, jednak szkoda, że ten tak bardzo polski i szerzej – słowiański zwyczaj jakby zanika. Czy za kilka pokoleń będzie tak, jak jest w Wielkiej Brytanii?

Od pewnego czasu staram się poznać przejścia między znanymi mi miejscami moich gór, także dlatego wybrałem się lasem na sterczący nad płaskimi polami stary nek – Czartowską Skałę. Miałem do wyboru łatwą, jednak okrężną drogę lasem, ale oczywiście wybrałem trudniejszy skrót nieznanym duktem, mimo iż dobrze wiem, jak to bywa ze skrótami. Uznałem jednak, że widząc słońce między drzewami i mając do przejścia mniej niż kilometr, nawet jeśli dukt rozpłynie się, dojdę. Nie zniknął, pewnie doprowadził mnie do głównej drogi, a ta na brzeg pól. Idąc wprost na skały, wspomniałem podobny marsz bez drogi ku tym skałom, a szedłem wtedy wydłużonym krokiem z innej strony, chcąc obejrzeć ze szczytu zachód słońca.

W lesie spotkałem dwoje niedzielnych turystów (biała koszula, adidasy, zakończony w restauracji spacer dla apetytu), rozmawialiśmy chyba kwadrans. Na zakończenie, gdy już się żegnaliśmy, mężczyzna zapytał o powód chodzenia w góry.

– Pan tak dla zdrowia?

– Nie, dla wrażeń, piękna.

–Rozumiem. Dla zdrowia.

Już nie raz spotkałem się z takim niezrozumieniem. Jakby jedyny powód do przyjęcia musiał być rzeczowy, racjonalny.

Tak dalece odwykłem od ludzi na szlaku, że ich grupową obecność na tej popularnej skale przyjąłem z niechęcią. Zauważyłem, że niektórzy ludzie nie wchodzili na szczyt, bądź weszli, rozejrzeli się i zaraz schodzili, by niżej biwakować.




Ze szczytu tylko największe kaczawskie góry rozpoznałem, dla identyfikacji mniejszych musiałem posiłkować się mapą. Pamięci przestrzennej nie mam dobrej. Pal ją lichą, gorzej, dużo gorzej, że i z zapamiętywaniem twarzy zawsze miałem kłopoty, co nierzadko przyczyniało się do nieprzyjemnych sytuacji pt. „Dlaczego udajesz, że mnie nie poznajesz?”

Miałem rezerwę czasu; co prawda w lesie czekały skały do odszukania, ale takie miejsca zostawiam na chmurne dni. Przeciąłem dolinę z wioską Pomocne i wyszedłem na rozległe pola na północ od niej. Gór tam już nie ma, to pogórze z pagórkami, ale jakże dobrze się idzie nimi w ciepły i słoneczny dzień kolorowej jesieni. Nad pierwszym kwiatkiem przystanąłem i chwilę szukałem w pamięci, nim rozpoznałem polnego bratka.




Kwitło ich tam sporo, obok wielu innych gatunków. W słońcu lśniły nitki babiego lata i kolorowe liście drzew, a śródpolne kępy drzew wyglądały tak jasno i ciepło, że ku paru z nich skręciłem. Nie doszedłszy do końca tych pól, skręciłem ku szosie w dole ze względu na czas.

Nie lubię chodzić szosą, czasami idę tak jak dzisiaj: polem czy łąką równolegle do szosy. Gdy wszedłem do „mojej” wioski, słońce trzymało się wierzchołków najwyższych drzew, gdy doszedłem do samochodu, było już po zachodzie. Ruszyłem od razu, chcąc przed nocą wyjechać na główną drogę, ale na brzegu szosy, pchnięty nagłym impulsem, skręciłem w przeciwną stronę. Powoli jechałem szosą pod górę wypatrując drogi między drzewami.

– Czy to ta? – zastanawiałem się chwilę, nim skręciłem i na pierwszym biegu, z duszą na ramieniu, jako że wąska droga wznosi się po dość stromym zboczu, pojechałem na sam jej koniec. W ciasnocie, kilka razy skręcając kołami, odwróciłem samochód i wysiadłem.

Byłem pod szczytem góry Diany. Przywiozłem ją tutaj.