070118
Muchów,
Mszana, Nowowiejski Wąwóz, Ruski Most, Zbójecki Zamek w Wąwozie Siedmickim,
Nowa Wieś Wielka, Wąwóz Lipa, Olszowy Staw, czarnym szlakiem do Muchowa.
Noc
niechętnie ustępowała przed dniem. Siedziałem w samochodzie i patrzyłem na
krople deszczu spływające zygzakami po szybach. Zapaliłem światło, na dworze w
tej samej chwili nastała noc; po wciśnięciu przycisku wrócił szary, smętny i
zapłakany świt. Zapowiadano jedną godzinę deszczu, pomyślałem pocieszając się.
Założyłem ochraniacze i plecak, w kieszeń włożyłem kanapkę i nieprzemakalne
rękawice. Była godzina 7.15, rozjaśniło się na tyle, że ruszyłem.
Nim
dojdę do dróżki w lesie, powinno się zrobić całkiem jasno – pomyślałem.
Wyruszałem
z wioski Muchów, a szedłem na Mszanę. Górę widziałem niedawno przechodząc w
pobliżu i obiecałem sobie ją odwiedzić. Cała jest zalesiona, widoków z niej nie
ma żadnych, ale jest tam tak ładnie, że mało raz być i już nie wrócić. Sama
góra jest rezerwatem, przejść można tylko wyznaczonym szlakiem i nawet grzybów
zbierać nie można. Dobrze, pójdę szlakiem. Poszedłem i swoim zwyczajem drogę
zgubiłem. Chyba nie potrafię chodzić wyznaczonymi szlakami. Nie, nie
zabłądziłem, bo co prawda słońce nie było widoczne, ale iść tamtędy jest łatwo:
pod górę idzie się na szczyt, w dół do drogi leśników. Więc szedłem pod górę
lasem, którego pamiętałem z pierwszych odwiedzin góry: to las grabowo-dębowy ze
sporą domieszką klonów. Wyobrażacie sobie taki las w lecie? Albo wczesną
jesienią? Czy może być ładniejszy las? Wątpię. Znam kilka takich lasów w moich
górach, ale nie zdradzę wszystkich, niech będą moimi prywatnymi rezerwatami.
Pod
szczytami (Mszana ma przynajmniej dwa wierzchołki) leżą czarne złomy bazaltu,
wszędzie wokół z ziemi wystają ostre i czarne zębiska skalne, a wśród nich,
albo na nich, leżą, czasami jedne na drugich, drzewa zwalone wiatrem lub
wiekiem. Dzikie, urokliwe miejsca, aczkolwiek surowa jest ich uroda. Góra nie
jest nekiem, ale to bazaltowe rumowisko jest pozostałością po wulkanie, który
po prostu lawą zalał okolicę.
Wrażenie
robi wieża widokowa. Jest solidna, kamienno-ceglana, ze spiralnymi schodami i
maleńką platformą widokową, tyle że widoków z niej nie ma, bo jest niższa od
drzew wokół. Dwie znam takie „niewidokowe” wieże, wszystkich jest więcej, a ich
budowę finansowało niemieckie towarzystwo miłośników Sudetów ze składek swoich
członków. Tyleż lat temu mieli na to fundusze i odczuwali potrzebę takich
budów, nam brakuje jednego i drugiego. A ileż jest w Sudetach ruin schronisk
zbudowanych i użytkowanych przez poprzednich gospodarzy tych ziem, a po wojnie
zniszczonych! Czasami odczuwam wstyd.
Pod
wieżą, w miejscu kopalnianego wyrobiska, bazalt góry jest odsłonięty. Dziwna i
ładna jest tam formacja skał pękających w równe, sześciokątne słupy. Stojąc
przed skalną ścianą widać, jak cienką warstwę zajmuje las – życie na martwych
kamieniach. Patrząc na te słupy i drzewa rosnące na nich, pojawia się myśl o
wielkości Ziemi: wszystko, co nam bliskie i swojskie, cały nasz świat, jest
cienką skorupką na skałach sięgających tysiące kilometrów w głąb kuli
ziemskiej.
Wczoraj
wspomniałem miejsca moich przerw w łazędze, a dzisiaj pomyślałem o odwiedzeniu
jednego z nich. Jest kilka kilometrów na południe, nad małym strumykiem
Rogozino, a że w pobliżu są ładne wąwozy...
Dwojaki
jest ich urok. Idąc łagodnie tam falującymi polami widzi się ścianę lasu –
zwykły widok, ale gdy wejdzie się między pierwsze drzewa, nagle równa i
przyjazna powierzchnia pól załamuje się i ostro opada w ciemny jar – jakby w
inny świat się wstępowało. Dnem płynie strumień, a zbocza, dość strome, czasami
dwudziestometrowej wysokości, najeżone są czarnymi i metalicznie zielonymi,
nierównymi, kruszejącymi skałami. Niektóre wysokie są na dziesięć metrów, a
wśród chaotycznych kształtów zdarzają się pionowe ściany. W szarym lesie, pod
burym niebem, te skały wydają się wieczne i… i niechętne człowiekowi. Pod grupę
najwyższych skał wdrapałem się, chcąc z bliska spojrzeć na nie, dotknąć,
zadrzeć głowę i spod podstawy zobaczyć ich szczyty. Rozsądne to nie było, jako
że nachylenie stoku jest duże, pod liśćmi leżą oślizłe gałęzie i ruchomy,
drobny skalny rumosz. Macałem go kijami i butami, a myśl wracała do zdarzenia,
które spotkało kolegę z pracy: spadł z niskiego stopnia drabiny, złamał dwa
palce stopy i dwa miesiące się kurował. Do pracy wrócił, ale kuleje.
Po
wyjściu z pierwszego wąwozu dochodzi się do rozstaju dróg. Moja wypadała w
prawo, ale wiedziałem, że gdy pójdę w lewo, po kwadransie dojdę do kolejnego
wąwozu i do skały Zbójecki Zamek. Skręciłem w lewo, chcąc jeszcze raz przeżyć
wrażenie pamiętane z czasu pierwszego przejścia. Najpierw na zboczu dostrzega
się niewyraźny zarys wysokiej skały między drzewami, a gdy podejdzie się
bliżej, wydaje się, że skała wyrasta z dna wąwozu i go tarasuje. Pamiętam, że
będąc tam pierwszy raz, odruchowo zapytałem się siebie, co się dzieje z wodą
strumienia, skoro wąwóz jest zagrodzony skałą. Nieco dalej widać, że złudzenie
tarasowania jest efektem zakręcania wąwozu. Skała jest duża, oczywiście czarna,
poszarpana, a żeby dojść do niej, trzeba przejść przez gruby pień zwalonego
świerka najeżonego gałęziami niczym palisada na podejściu pod zamek. Ciemno
tam, dziko i ładnie.
Przed
wejściem do Wąwozu Lipa stoi tablica informacyjna. Dowiedziałem się z niej o
podwodnym rodowodzie skał na zboczach wąwozu: są pozostałością po wylewie lawy
z wulkanu na dnie morza i mają blisko pół miliarda lat. Wtedy nawet dinozaurów
jeszcze nie było! – pomyślałem ze zdumieniem. Niżej przeczytałem o ostańcach
denudacyjnych. Hmm, czy to ma sens? Czy nie ma tutaj masła maślanego? Ostaniec
to po prostu skała, która się ostała, a procesy denudacyjne to te wszystkie
liczne mechanizmy powodujące wyrównywanie Ziemi, obniżanie wyniosłości, to
dążność po tworzenia równin. Po co więc pisać o ostańcach denudacyjnych, skoro
wszystkie są takie? Znajduję tutaj charakterystyczną dla geologów skłonność do
(nad) używania mało znanych – ale uczenie brzmiących – nazw związanych z budową
i morfologią Ziemi.
Znaki
szlaku nakazywały skręcać, ale usłyszawszy bliski szum jadącego samochodu,
zaintrygowany wyszedłem z lasu na jezdnię i się rozejrzałem. Tutaj nie powinno
być szosy. Gdzie ja jestem? Na chybił trafił wybrałem kierunek i ruszyłem. Po
stu metrach poznałem zatoczkę parkingową: byłem pod wsią Lipa, ale nie tam,
gdzie się spodziewałem. Dopiero w rezultacie dokładnej analizy mapy
stwierdziłem, że z moim jej czytaniem nie zawsze jest tak, jak chciałbym żeby
było; po prostu popełniłem gafę nie biorąc pod uwagę odległości i przebiegu
trasy. Ponownie wszedłem w las by dokończyć wędrówkę.
Deszcz,
chwilami z domieszką śniegu, siąpił bez przerwy. Nie przemokłem, ale całe
wierzchnie ubranie miałem zawilgocone. Nieopatrznie założyłem lekkie buty, no i
teraz, po wielokrotnym przechodzeniu przez strumienie, w lewym poczułem wilgoć.
Pierwszy prawdziwy egzamin zdały nieprzemakalne rękawice okazując się naprawdę
trudne do przemoczenia.
Doszedłem
do ładnego Olszowego Stawu.
Wiedziałem, że z drugiej strony wpływa do niego
strumień, do którego chciałem dojść. Była godzina piętnasta, miałem półtorej
godziny do zmroku i cztery lub pięć kilometrów do samochodu. Zdążę,
stwierdziłem i poszedłem wzdłuż brzegu. Trafiłem na zarośla, zacząłem je
omijać, w końcu uznałem, że nawet jeśli dojdę, nie będę mieć czasu na
posiedzenie w spokoju, na wsłuchanie się w siebie. Wracając, znalazłem inne
ładne miejsce, nad samym stawem. Stałem tam chwilę patrząc na uroczą wysepkę i
dwa łabędzie. Teraz mam dwa miejsca do odwiedzenia.
Zaczynał
się zmierzch. Wracałem. Deszcz zamienił się w śnieg, powoli malując las na
zimowo. Dwa kilometry przed wioską zobaczyłem zadaszone ławki, miejsce
odpoczynku dla turystów. Usiadłem i pijąc resztkę herbaty, jedząc ostatnią
kanapkę, patrzyłem na niknące w mroku małe brązowe buki po drugiej stronie
drogi. Dobrze mi się tam siedziało, podobał mi się ten zmierzch mokrego,
szarego dnia zimowego.
Wstałem,
gdy wstrząsnęło mną zimno, i na zesztywniałych nogach ruszyłem do wioski.