040318
Pogórze
Kaczawskie: Gorzanowice, wzgórze Młyniczna, Pogwizdów, wzgórze
Szubieniczna, Bogaczowice, Jastrowiec, Grudno, zbocza Wysokiej, Sześć
Domków, Gorzanowice.
Janek
niedawno wyzdrowiał, niektóre szlaki w wysokich partiach Karkonoszy
są zamknięte, więc nasz plan wejścia na karkonoską wierzchowinę
odłożyliśmy na jesień; gdzież więc jechać, jeśli nie w moje
góry?
Gdzie
konkretnie? – oglądałem mapę szukając mniej znanych otwartych
przestrzeni, i udało mi się ułożyć trasę w połowie nieznaną
mi, co uznałem na sukces poszukiwań i dowód istnienia wielu
jeszcze miejsc do poznania.
Może
najpierw wspomnę przygodę z dojazdem. Z Leszna wyjechałem nocą,
jak zawsze, i po dwudziestu może minutach jazdy spojrzałem na
zegarek: była 4.50. Do Legnicy miałem jeszcze ponad godzinę jazdy,
a z Jankiem umówiłem się na godzinę 5.15. Skoro zegar pokazuje
prawie piątą, to… może się zepsuł, może zmienił się mu czas
na letni? – myślałem przez chwilę, nim uświadomiłem sobie
oczywistą prawdę: źle policzyłem czas i w rezultacie nastawiłem
budzik o całą godzinę za późno. Zatrzymałem się, napisałem
smsa do Janka i po wysłaniu ostro ruszyłem. We wsi Gorzanowice pod Bolkowem
byliśmy tuż po wschodzie słońca i o 6.45 ruszyliśmy w drogę.
Janek taktownie nie burczał na mnie za spóźnienie.
Ranek,
jak i cały dzień, był słoneczny, temperatura wynosiła minus 12
stopni, ale szybko się podnosiła i już około dziesiątej zbliżyła
się do zera. Szliśmy na przełaj, ponieważ polne drogi biegły w
poprzek naszego kierunku, ale szło się wygodnie – mrozy skuły
wyrównaną ziemię pól. Wzrok leciał daleko, po wyraźnie widoczny
długi łańcuch wzgórz Chełmy, a za nami, na południowym krańcu
widnokręgu, jaśniały w słońcu śniegi na Śnieżce.
Na
pierwszym wzgórzu, Młynicznej, już byłem, ale rozległe
przestrzenie za nią były dla mnie ziemią nieznaną. Od razu
powiem, że ładną ziemią, zwłaszcza w tak piękny ranek jak
dzisiejszy. Gdy słońce było jeszcze nisko, towarzyszyły nam
długie cienie, nawet ponadstumetrowe, a takie rzadko można zobaczyć
i raczej tylko w górach o łagodnych, równych stokach. Ciekawe
doświadczenie: w odległości dziesiątków metrów zobaczyć na
zboczu cień poruszanej ręki.
Wspomniałem chwilę ze szlaku w Tatrach: byłem wysoko i tam świeciło słońce, ale głęboka dolina między szczytami zalana była mleczną mgłą, na której widziałem swój wielki cień. Kiedyś kolega przysłał mi zdjęcie z zimowego wyjścia w Tatry, jego wielki cień obwiedziony był aureolą, mimo iż wcale świętym nie jest. To zjawisko ma swoją nazwę, a zdarza się bardzo rzadko. Mnie nie dane było zobaczyć swojej aureoli; chyba też nie jestem świętym...
Wspomniałem chwilę ze szlaku w Tatrach: byłem wysoko i tam świeciło słońce, ale głęboka dolina między szczytami zalana była mleczną mgłą, na której widziałem swój wielki cień. Kiedyś kolega przysłał mi zdjęcie z zimowego wyjścia w Tatry, jego wielki cień obwiedziony był aureolą, mimo iż wcale świętym nie jest. To zjawisko ma swoją nazwę, a zdarza się bardzo rzadko. Mnie nie dane było zobaczyć swojej aureoli; chyba też nie jestem świętym...
Schodziliśmy
do wioski długimi, pofałdowanymi stokami, mijając śródpolne kępy
głogów lub róż, ocienione drzewami uskoki lub zagłębienia po
starych wyrobiskach, przekraczając strumyki. Raz i drugi szliśmy
chwilę przygodnie poznanymi drogami, ale one szybko nas zostawiały
pędząc w swoje strony.
W paru miejscach widziałem ogłowione wierzby, widok klasycznie nasz, jednoznacznie kojarzący się z polską wsią. Przy okazji powiem, że ucinanie konarów nie skraca życia wierzbie, a je wydłuża, chociaż nie wiem, czy drzewo uznałoby, gdyby było do tego zdolne, obcięcie konarów za geriatryczną przysługę. Stare, grube pnie wierzb są mało wytrzymałe na złamania, a drzewa te wykształcają grubaśne, więc i ciężkie, konary; gdy te się łamią, rozczepiają pień i drzewo umiera. (Co prawda na pół spróchniała, leżąca już na ziemi wierzba iwa potrafi wypuścić jeszcze las nowych pędów). Gdy obetnie się konary wierzbie białej lub kruchej, a właśnie te dwa gatunki są zwykle ogławiane, szybko wyrastają nowe pędy i drzewo żyje nadal, uodpornione na przewrócenie. Czasami widuję stare, bardzo grube pnie wierzb ogławianych wiele razy. Ich „głowa” staje się wielka, pełno na niej resztek obciętych gałęzi i nowych pędów tworzących razem skomplikowany gąszcz, a w pniu tworzą się dziuple; labirynt ten staje się domem wielu ptaków i nie tylko.
W paru miejscach widziałem ogłowione wierzby, widok klasycznie nasz, jednoznacznie kojarzący się z polską wsią. Przy okazji powiem, że ucinanie konarów nie skraca życia wierzbie, a je wydłuża, chociaż nie wiem, czy drzewo uznałoby, gdyby było do tego zdolne, obcięcie konarów za geriatryczną przysługę. Stare, grube pnie wierzb są mało wytrzymałe na złamania, a drzewa te wykształcają grubaśne, więc i ciężkie, konary; gdy te się łamią, rozczepiają pień i drzewo umiera. (Co prawda na pół spróchniała, leżąca już na ziemi wierzba iwa potrafi wypuścić jeszcze las nowych pędów). Gdy obetnie się konary wierzbie białej lub kruchej, a właśnie te dwa gatunki są zwykle ogławiane, szybko wyrastają nowe pędy i drzewo żyje nadal, uodpornione na przewrócenie. Czasami widuję stare, bardzo grube pnie wierzb ogławianych wiele razy. Ich „głowa” staje się wielka, pełno na niej resztek obciętych gałęzi i nowych pędów tworzących razem skomplikowany gąszcz, a w pniu tworzą się dziuple; labirynt ten staje się domem wielu ptaków i nie tylko.
Na
mapie zakreśliłem krąg naszej trasy tak niefrasobliwie, że
musiałem zrezygnować z lubianego zajęcia na kaczawskich wędrówkach
– z myszkowania wokół szlaku; wrócę tam niebawem, by lepiej
poznać tę ładną okolicę.
Przecięliśmy
pierwszą wioskę, a za nią urządziliśmy piknik na skraju drogi, w
sąsiedztwie dwóch uroczych brzóz płaczących.
Siedzieliśmy na brzegu przydrożnego rowu, Janek dokarmiał mnie pieczonym kurczakiem, co stało się już tradycją naszych wspólnych wyjazdów, słońce świeciło, było ciepło, okolica ładna, a górą, pod niebem pięknie błękitnym, krążyły dwie pary kruków – mieliśmy więc wszystko, co można było wymarzyć sobie na czas wędrówki.
Siedzieliśmy na brzegu przydrożnego rowu, Janek dokarmiał mnie pieczonym kurczakiem, co stało się już tradycją naszych wspólnych wyjazdów, słońce świeciło, było ciepło, okolica ładna, a górą, pod niebem pięknie błękitnym, krążyły dwie pary kruków – mieliśmy więc wszystko, co można było wymarzyć sobie na czas wędrówki.
Wokół
wsi Pogwizdów i Jastrowiec rozpościera się rozległa równina; na
jej wschodnim skraju wznosi się niewielkie wzgórze Szubieniczna,
wbrew nazwie ładne i widokowe. Wśród drzew na szczycie stoi
drewniany, podmurowany domek. Wygląda na opuszczony, i właściwie
taki jest, ponieważ jest jednym z bardzo nielicznych w Sudetach
ogólnie dostępnym schronem. W środku jest kamienny piec, ławy i
stoły, jest też pięterko mogące pomieścić kilka mat. Domkowi
życzę szczęścia do przygodnych użytkowników.
Na
mojej mapie Chełmów, a jest to rozległe i zalesione pasmo wzgórz
na kaczawskim pogórzu, zaznaczonych jest wiele drzew pomnikowych
rozmiarów. Parę już razy przy różnych okazjach szukałem ich,
ale nigdy nie udało mi się znaleźć zaznaczonych, chociaż zawsze
jakieś okazałe drzewa znajdowałem.
Mam się za
racjonalistę zawsze szukającego naukowych wytłumaczeń dziwnych a
nieznanych zjawisk (co w niczym nie umniejsza zdolności dostrzegania
ich urody), jednakże skłonny jestem uznać istnienie jakiejś
tajemnej emanacji drzew, którą ludzki organizm jest w stanie
odbierać. Nie potrafię opisać tego odbioru, jest zbyt ulotny i
niejednoznaczny, ale jest i jedyne, co przychodzi mi do głowy, to
niejasne wrażenie obcowania z niepojętym dla ludzi życiem. Gdy
włączy mi się program racjonalizmu mówię sobie, że wrażenie
powstaje we mnie, idzie ku drzewu, żywemu organizmowi który robi na
mnie wrażenie swoją wielkością, i odbite wraca.
Wrócę
jeszcze do nazwy wzgórz, dość dziwnej w naszym języku. Otóż
etymologicznie znaczy tyle co wzgórza w języku niemieckim. Po
prostu spolszczyliśmy niemiecką ich nazwę.
Ponieważ
byliśmy blisko zbocza, na którym miały rosnąć wyróżniające
się świerki i wznosić się skały wychodne, zaciągnąłem tam
Janka. Na mapie miejsce nosi nazwę Bogaczowice. Świerków nie
znaleźliśmy, ale grupę ładnych sosen i skały owszem. Sosny w
słoneczny dzień wyglądają ładnie i ciepło; ich miodowa kora
oświetlona słońcem ma dla mnie wyjątkowy urok, jest jednym z
symboli lata, a nadto drzewa te bardzo malowniczo wykrzywiają swoje
korony na wietrze. Na Lubelszczyźnie, w sztucznie sadzonych lasach,
sosny wydają się pospolite, ale tutaj, w Sudetach, gdzie jest ich
niewiele, przyciągają wzrok i budzą ciepłe wspomnienia.
Skały
okazały się spore, rozczłonkowane, z malowniczymi drzewami
wiszącymi na krawędziach, pełne wystających półek i stromych
żlebów między dziesięciometrowymi pionowymi ścianami. Jednym z
nich schodziliśmy, co wobec stromizny i drobnych luźnych kamieni
nie było szybkie ani łatwe, zwłaszcza dla dwóch dziadków.
Ślady
wyraźnie wskazywały na wjeżdżanie na górę motocyklami. Przez
kilka lat jeździłem turystycznym motocyklem, więc znam tego
rodzaju środek lokomocji, jednak czymś zupełnie innym jest jazda
szosą, a innym tutaj, gdzie przy nachyleniu 45 stopni nieopatrzny
ruch manetką gazu może oderwać przednie koło od podłoża…
Cóż,
testosteron.
U
podnóża płynie klasycznymi meandrami spory strumień, Nysa Mała.
Wracając na równinę, przechodziliśmy rzeczkę po zwalonych
pniach, nie mając odwagi wypróbować wytrzymałości lodu. W paru
miejscach widzieliśmy podcięte przez bobry drzewa, ale bez żeremi.
Gdzie one mieszkają?
W
Grudnie byłem raz, kilka lat temu, i trochę już zapomniałem, jak
tam jest ładnie.
Wrócę i przypomnę sobie okoliczne ścieżki, zwłaszcza, że dzisiaj nieco się zaplątałem w lesie na stoku Wysokiej. Kierunek marszu utrzymałem dobry, ale nie znalazłem najwygodniejszego przejścia na drugą stronę lasu. Co prawda mówią, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo oto z lasu wyszliśmy w pobliżu starej kopalni wapieni w masywie góry Wapniki, a wtedy Janek, widząc zarys budowli między drzewami, powiedział o widzianym gdzieś tutaj wawrzynku wilczełyko.
Wrócę i przypomnę sobie okoliczne ścieżki, zwłaszcza, że dzisiaj nieco się zaplątałem w lesie na stoku Wysokiej. Kierunek marszu utrzymałem dobry, ale nie znalazłem najwygodniejszego przejścia na drugą stronę lasu. Co prawda mówią, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo oto z lasu wyszliśmy w pobliżu starej kopalni wapieni w masywie góry Wapniki, a wtedy Janek, widząc zarys budowli między drzewami, powiedział o widzianym gdzieś tutaj wawrzynku wilczełyko.
Przysiągłbym,
że wspomniawszy jedną ze swoich ulubionych roślinek, mój
towarzysz nabrał wigoru, co potwierdzała jego decyzja pójścia w
las dla odszukania wawrzynka. Poszedłem za nim.
Znaleźliśmy
ruinę solidnego, dużego domu i szereg dawnych wyrobisk, teraz już
zawładniętych przez las. Największe wyrobisko zarośnięte jest
świerkami, wchodzi się pod nie i jednocześnie w głąb zbocza
niemal jak do jaskini. Gdy stałem na dnie, z trzech stron otoczony
skalnymi ścianami, w głębokim półmroku, trudno było mi
uwierzyć, że sto metrów dalej jest otwarta przestrzeń pól i
świeci słońce.
Mieliśmy
już wracać, gdy usłyszałem wołanie. Podszedłem i nim obejrzałem
pokazywany mi krzaczek, spojrzałem na Janka. Był przejęty i
radosny.
Ludzie
szukają skarbów ukrytych w ziemi (a w tych górach widziałem już
paru takich poszukiwaczy), pasjonują się super samochodami lub
kopaniem piłki, potrafią z ukontentowaniem wpatrywać się w
zdobyty znaczek pocztowy, a Janek szuka rzadkich roślin i motyli.
Z biegiem
czasu coraz wyżej cenię pasję poznawania dzieł natury i ich
kontemplację.
Mój
towarzysz ma szlachetne zainteresowania.
Roślinkę
minąłbym nie zwróciwszy na nią uwagi, ale gdy się nad nią
nachyliłem, zobaczyłem ładne wykluwanie się ciemnego różu z
pąków.