Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 23 lutego 2019

W Chełmach

160219

Chełmy na Pogórzu Kaczawskim.

Ze Stanisławowa na Kościelną i poznanie okolicy. Przejście lasem do żółtego szlaku i wejście od południa na Chełmek. Powrót do wioski szosą, poznawanie okolicy, wejście na wzgórze Łaskotka. Przejście niebieskim szlakiem pod Sichowskie Wzgórza, powrót polami.



Miałem małą sprzeczkę z portfelem, który bywa chytrusem, ale udało mi się przekonać go do rezygnacji z jednego dnia pracy i wyjazdu na dwa dni. Chciałem jechać nie tylko z powodu prognozowanej słonecznej pogody, ale i z powodu obietnic dawanych sobie w czasie karuzelowego sezonu. Wtedy wszystkie dni mam pracujące i nierzadko bywa, że wolny dzień mam po dwu, albo trzymiesięcznym maratonie trwającym non stop. Kręcąc się w tym kołowrocie obiecuję sobie brać wolne soboty jesienią i zimą, jednak gdy zbliża się sobota, a w portfelu pustawo i prognozy synoptyków nieciekawe, jadę tylko na niedzielę. Słyszałem, nota bene, że gdzieś w świecie wolne są wszystkie soboty, ale nie daję wiary tym pogłoskom. W ten weekend pojechałem na dwa dni, a w poniedziałek rano, widząc słońce i błękit, pomyślałem, że mógłbym zostać w górach na trzeci dzień.

Nie tylko mój portfel bywa chytrusem.

Parę tygodni temu byłem w lasach Chełmów, czyli na Pogórzu Kaczawskim, a gdy wyszedłem na otwartą przestrzeń, zobaczyłem ładną okolicę, klasycznie kaczawską. Obiecałem sobie wtedy przyjechać do Stanisławowa, sąsiedniej wioski, i lepiej poznać górki otaczające wioskę.

O szarym świcie byłem już na Kościelnej, niewielkim wzgórzu pęczniejącym wśród falistych łąk, w środku widzianej wtedy przestrzeni. Jest tam dokładnie tak, jak na stokach Maślaka, Wysoczki i Trzmielowej Doliny, czyli najładniej, tyle że wokół mojej dzisiejszej górki niewiele jest miejsca na lot wzroku, ściany lasów są blisko.

Świt był mroźny, dłonie mi marzły mimo rękawic, ale wiatru nie było, a spektakl początku dnia był przejrzysty i kolorowy, więc taki, o jakim się marzy w późnojesienne i zimowe dni pod szarym niebem. Mile zaskoczyła mnie przejrzystość powietrza. Najwyższe masywy kaczawskie widziane z odległości piętnastu kilometrów były na tyle wyraźne, że rozpoznawałem szczyty, a nad nimi i dużo dalej bielały Karkonosze, od których dzieliło mnie 50 kilometrów. Gdy obliczyłem odległość przy pomocy mapy, byłem nią nieco zaskoczony, ale przecież Chełmy najdalej są odsunięte od Śnieżki.

Przed wschodem słońca biel karkonoskich szczytów była przygaszona, nadal nocna, ale nim zobaczyłem naszą gwiazdę, ta już zdążyła rozjaśnić, później nawet rozświetlić, śniegi wokół Śnieżki. Ich blask koloru wschodzącego słońca dotarł aż do mnie. Ostre cienie podkreślały kształty grań kotłów karkonoskich, a gdy spojrzałem na sąsiednie górki, zobaczyłem osuwanie się po drzewach wyraźnej linii dnia i nocy, niemal czarnej zieleni świerków i oranżu tak intensywnego, że na zdjęciach wydaje się być przejaskrawiony. Jak zwykle nie zauważyłem chwili stawania się dnia w pobliżu, tych pierwszych promieni trafiających we mnie, jedynie mój cień pojawił się właściwie znikąd.




Gdy już nie mogłem patrzeć na jaśniejące słońce, ruszyłem w dół, żeby z bliska przyjrzeć się falowaniu łąk i liniom dróżek, zobaczyć jakie to drzewo-samotnik rośnie na drugim zboczu, dojść do ściany lasu i zajrzeć między drzewa, poznać strumyki. W górach zawsze jest ich dużo i tylko ten jeden powód wystarczy, żeby chcieć wracać i rozglądać się za nitką drzew schodzących po zboczu na dno dolinki. Przy pierwszych drzewach prawie na pewno będzie źródło. Różnie wyglądają, nie zawsze czysta woda bije spomiędzy wypłukanych kamieni, chyba częściej woda w niewidoczny sposób wydostaje się na powierzchnię tworząc podmokłe miejsca. Czasami wystrojone są turzycami, ale i bywają czarne rozmokniętą ziemią, a gdy odpływ jest utrudniony, tworzą się miniaturowe bagienka z charakterystyczną roślinnością. Niżej wysącza się z takich miejsc strużka wody i cicho dźwięczy między patykami lub źdźbłami traw. Zdarza się i tak, że strumyk nie zdąży okrzepnąć połączywszy się z innymi, a trafiając na piaszczyste miejsce wyzionie ducha. Dzisiaj widziałem, jak dwumetrowej długości strumyk mozolnie stara się napełnić zagłębienie w ziemi, ale nie ma siły przelać się wierzchem i wsiąkając, ponownie wraca do wnętrza ziemi.

Zatoczyłem krąg rysowany drżącą ręką, odszukałem dukt na południe i nim przeszedłem las. Wiódł wzdłuż lotniska wojskowego, jak głosiły tablice straszące ostrym strzelaniem, ale na tym lotnisku nie ma lotniska, strzelnicy też nie zauważyłem.

Za lasem rozciągają się wielkie i płaskie pola. Ładnie tam jest, ale cały ten rozległy przestwór jest nizinnym przerywnikiem w pogórzu. Nawet Chełmek, góra, ku której zmierzałem, wydaje się stamtąd malutkim wybrzuszeniem na płaszczyźnie, a przecież oglądana z drugiej strony, od wsi, jest pokaźną i dość stromą górą.
 Pójść w lecie dróżką wśród pól i poczuć na dłoniach łaskotanie pochylonych źdźbeł zbóż, a w nozdrzach ów jedyny w swoim rodzaju zapach ziemi nagrzanej słońcem i dojrzewającego zboża… Czasami tęskno mi za Lubelszczyzną, a zapach jej polnych dróg, zapach kurzu lessy, jest niepowtarzalny.
Droga w obie strony na tę górę liczy przynajmniej sześć kilometrów, więc właściwie dlaczego tam poszedłem? Też się zastanawiałem, chociaż właściwie nie było nad czym: wszak przyjechałem tutaj żeby iść przed siebie. Poszedłem, bo góra jest, a mnie tam nie było.

Na szczycie stoją skały, które wydają się być bazaltowe (cóż, geologiem nie jestem), na pewno mają spękania podobne do słupowych pęknięć tego kamienia. Najeżona skalnymi ostrzami pionowa ściana czyni wrażenie. 


Siedząc pod nią, patrzyłem na ładny las wokół i słuchałem ciszy. Czułem zadowolenie. Dobrze zrobiłem przychodząc tutaj. Zapewne mało kto tutaj trafia skoro szlaków nie ma, widoków też, a góra jest na uboczu. Ostatnio coraz częściej myślę o zbliżającym się powrocie na Lubelszczyznę, o dniu, który będzie ostatnim w tych górach, teraz tak mi bliskich, a zupełnie nieznanych w czasach przemierzania lubelskich dróg. Nie wiem który dzień będzie ostatnim, mam nadzieję, że przyjdzie za wiele lat, ale życie ma swoje plany, nie zawsze zgodne z naszymi. Przychodząc tutaj, dodałem tę niepozorną górę do elitarnej listy miejsc, którym poświęciłem swój czas, cząstkę mojego życia. Patrząc na mapę widzę wiele takich miejsc, a widzę je inaczej niż nieznane, anonimowe miejsca, które są tylko punkcikami na mapie. Chełmek, Kościelna, Łaskotka, ale i tamten strumyczek zamierający na drugim metrze swojego życia, od dzisiaj są nie tylko na mapie, ale i w mojej pamięci.

Kilometr drogi powrotnej do wsi wypadł szosą – jedną z tych podrzędnych, krętych i wąskich dróżek łączących sąsiednie wsie schowane w lasach mało znanych gór. Już rano zwróciłem uwagę na hałas charakterystyczny dla pracy koparki, teraz ją zobaczyłem: łyżka zgrzytała w kopanym rowie próbując wyrwać z ziemi tkwiące tam kamienie, kabina maszyny trzęsła się, operator podskakiwał w fotelu. Kładziono rury wodne. Chwilę rozmawiałem z dwoma robotnikami łączącymi odcinki rur, a odchodząc myślałem o ludzkiej pracy. Tej uciążliwej, nierzadko bardzo ciężkiej, monotonnej, niewiele dającej szans na odczuwanie spełnienia. O pracy pogardzanej przez tak wielu i tak nisko wynagradzanej. Mimo dobrego rozumienia mechanizmów społecznych i finansowych, odczuwam bunt i niezgodę na dochody jakiegoś kopacza piłki czy telewizyjnej gwiazdki sezonu stukrotnie przewyższające dochody operatora tej trzęsącej się i hałasującej koparki.

Szerokim zakolem obszedłem wieś idąc otaczającymi ją wzgórzami. Wtedy właśnie ze zdumieniem zobaczyłem odmienne oblicze Chełmka, z tej strony pokaźnej i trudno dostępnej góry. Wokół wioski jest tak ładnie, że wybrałem kolejne dwa miejsca pod budowę domu, a większej pochwały miejscom nad ten wybór dać już nie mogę. Jedno z tych wzgórz ma swoją nazwę: Łaskotka. Rozkoszne miano i tylko dla niego warto było tam pójść. Wzgórze jest niewielkie, wznosi się kilkadziesiąt metrów nad domy wioski, ale widoki z niego są ładne, a i w przeciwną stronę warto pójść otwartą przestrzenią łąk ku ścianie lasu.


Przeszedłem ten las idąc niebieskim szlakiem, a okazał się kaczawskim wyjątkiem, będąc nieźle oznakowany.

Chciałem raz jeszcze przejść rozległymi otwartymi przestrzeniami na wschód od Leszczyny, a szlak wybrałem dla odmiany, żeby nie powtarzać trasy sprzed kilku tygodni. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę.

Dróżka prowadzi między niewielkimi, ale licznymi i stromymi wzgórzami, mija kilka starych kamieniołomów, a takie miejsca bywają ładnymi zakątkami, gdy natura wespół z czasem nadadzą im znamiona naturalności. Wokół ładny las. Ładny, czyli jasny i ze sporą ilością dużych drzew. Zawsze jest dobry czas na oglądanie drzew, czas dzisiejszej wędrówki też takim był, a szczególną uwagę zwróciłem na jawory. Ten gatunek rozpoznaję bez pudła po samym wyglądzie pni, a ta sztuka nie jest dla mnie łatwa. Nadal miewam chwile wątpliwości, albo i bezradnego drapania się po łepetynie. Z klonami jaworami jest inaczej, mimo że wygląd kory znacznie się różni u tych drzew. Jedne łuszczą się tak, jakby ktoś je ze skóry odzierał, innym kora pęka na podłużne poletka, jeszcze inne pozostają gładkie mimo wyrośnięcia z młodzieńczych lat. Dla zobrazowania tych różnic, niżej zamieszczam kilka zdjęć jaworów.




W tym lesie znalazłem też dwóch braci przyrodnich, przy ziemi niemal zrośniętych razem. Jak się żyje razem, tak blisko siebie, świerkowi i bukowi – nie wiem, ale najwyraźniej nie przeszkadzają sobie.

Wracałem olbrzymimi polami z zasianym rzepakiem, nie znaną mi drogą, a miedzami, wzdłuż nitek drzew. Czasami skręcałem w bok wiedziony jakimś niejasnym skojarzeniem lub nadzieją zobaczenie... czegoś, a może po prostu nie chciałem zbyt szybko dojść do końca drogi.

W miarę wznoszenia się słońca, zdejmowałem z siebie kolejne swetry i bluzy, w końcu szedłem w samym podkoszulku pod wiatrówką, a i ją zamierzałem schować do plecaka. Miałem ze sobą jak zwykle ponad litr herbaty, a dzisiaj dodatkowo półtora litra wody, jednak nim doszedłem do samochodu, wypiłem wszystko.

Wspomnę jeszcze o chwili mojej złości, gdy przy drodze znalazłem trzy plastikowe butelki po oleju silnikowym. Temu, który wyrzucił te butelki, życzę zatarcia się silnika jego samochodu i dręczących wyrzutów sumienia. Dla równowagi: ludziom zbierającym śmieci z pobocza dróg życzę wyjątkowo sprawnych samochodów i poczucia zadowolenia ze swoich prac.

Na trzy kwadranse przed zachodem usiadłem na zboczu Rosochy, najwyższej góry okolicy, z zamiarem obejrzenia końca dnia. Przed sobą widziałem miejsca poznawane rano i wzgórze z którego oglądałem wschód, a nieco na prawo słońce zniżało się ku wierzchołkom drzew. Rozmawiałem przez telefon, pisałem smsy i patrzyłem. Świat o wschodzie jest piękny, jednak kolory nadawane mu przez zachodzące słońce nie tylko nie ustępują, ale i są, a przynajmniej bywają, ładniejsze. W moim odczuciu są cieplejsze, bogatsze i nostalgiczne, a przez to odbierane bardziej emocjonalnie. Wschód jest zapowiedzią, początkiem, więc sam jest czysty jak pamięć noworodka, dla mnie ma nieco chłodną barwę, natomiast cieplejszy w odbiorze zachód jest spełnieniem i końcem, ale też wspomnieniem całego dnia.





Nocowałem w Proboszczowie w Zaczarowanym Ogrodzie, a więc przejechałem 20 kilometrów tak lubianymi bocznymi drogami. W progu przywitała mnie gospodyni, a w pokoju czekała spora lampka czerwonego wina i kawałek świetnej szarlotki. Jak zwykle nie wypuściłem pani Danuty z pokoju bez sprawienia sobie przyjemności rozmowy z nią. Wziąłem prysznic, umyłem termos, zajrzałem do mapy, zrobiłem notatki wysyłając do siebie smsy (zapomniałem wziąć kartki papieru), cóż więcej robić, skoro nie miałem książki ani laptopa? Może nieco nadrobić wielodniowe zaległości w spaniu?...

Usnąłem wcześnie i spałem jak aniołek przez dziewięć godzin.









piątek, 15 lutego 2019

O fascynacji górami

130219
Na zaprzyjaźnionym blogu dowiedziałem się o książce, którą ze względu na podobieństwa do mojej chciałem przeczytać. Później miałem okazję wymienić listy z autorką, a wiadomo, że taka znajomość wzmaga ciekawość książki.
Maria Dolczewska, „Izery. Moja rowerowa przestrzeń”
Oglądając kupiony egzemplarz (a mam w nim dedykację autorki) zauważyłem odruchową reakcję porównywania do mojej książki. Muszę przyznać, że wypadała korzystniej dla książki Mari: sztywne okładki, zdjęcia zamieszczone przy odpowiadającym im opisom, dobry papier, wstążka zakładkowa, a nadto reprodukcje akwarel autorki. Ładna książeczka. Co w niej?
Fascynacja górami, tak po prostu.
Po swoich górach Maria jeździ rowerem, idealnym środkiem lokomocji ze względu na rozległość jej gór i na ogół niewielkie nachylenia licznych tam tras rowerowych. Nie ogranicza się wyłącznie do polskiej części Gór Izerskich; sporą część książki zajmują opisy czeskich Gór Izerskich.
Maria Dolczewska raczej nie przywiązuje znaczenia do cudzych opinii o miejscach. Kierując się swoją estetyką, ciekawością i wrażliwością, nawet jeśli odwiedzi znane miejsca, wynajduje w nich swoje własne zakątki, drobiazgi niezauważane przez innych, a dla niej nabierające pierwszorzędnych walorów urody i bliskości. Ciekawie wyglądające drzewo, zdobiący obejście dziwny ludzik wyrzezany w drewnie, religijna figurka postawiona wśród skał, stare płaskorzeźby znalezione na kościelnym murze, wiekowa chałupinka przycupnięta na końcu bocznej uliczki, ale też niebieski horyzont, kamienista górska rzeka, odległe mury zamku wyłaniające się z zieloności drzew, ale i chwile przy stole w miłym hoteliku ukrytym wśród izerskich górek. Z takich cegiełek, dodając jakże proustowskie związki przeszłości z przeżywaną chwilą, buduje swój własny obraz przestrzeni wokół siebie, obraz jedyny i jej tylko właściwy. Kobiecy obraz, dodam. Trudno byłoby mi wskazać konkretne przyczyny, jednakże ilekroć czytam książkę napisaną przez kobietę, mam wrażenie ciekawej i pociągającej odmienności tak charakterystycznej dla pań; tak też było przy lekturze tej książki.
Maria wie, że za zakrętem drogi, w mijanym tyleż razy zaułku, na końcu niczym niewyróżniającej się dróżki lub przy zapomnianej uliczce w małej wiosce, znaleźć można coś pięknego, niedostrzeganego lub niedocenianego wcześniej. Wystarczy zboczyć z trasy, dać szansę miejscom. Magiczna jest jej przestrzeń, pełna dziwów, a i skrzata… może niekoniecznie się spotka, ale na miejscu będzie oczekiwanie jego pojawienia się. Na przykład wśród konarów starej lipy, na której licznie przysiadły motyle nadając jej wyjątkowego uroku.
U autorki wrażenia z przeżywania chwil w swoich górach nabierają cech intymnego, osobistego związku, który kojarzy się mi z modlitwą. Chwila, gdy Maria usiadła na brzegu swojej rzeki, daleko od cywilizacji, i w ciszy kontemplowała przyrodę, była modlitwą.
Z przyjemnością i oczywiście ze zrozumieniem zauważyłem fascynację autorki dużymi drzewami, ponieważ jest ona i we mnie. Wydaje się, że i Maria odczuwa w sąsiedztwie takich drzew coś podobnego do emanacji… czegoś. Może ich siły witalnej? Duszy rozumianej tak, jak rozumiał Arystoteles?
Obraz zainteresowań autorki i ich śladów w książce powinienem jeszcze uzupełnić o zabytki i wszelkie starocia, co wypadałoby powiązać z chwilami przy starych drzewach. Czy podziwia zdobną kutą bramę lub rzeźbioną szafę, czy kładzie dłoń na pniu wielkiego drzewa, Maria jakby odczuwała jedność czasu, związek życia, także swojego, z przeszłością – i ślady tegoż są w książce.
W świecie wypełnionym po brzegi bezwartościowymi informacjami, wiecznym pośpiechem, „zaliczaniem” ładnych miejsc i coraz dziwniejszymi audycjami telewizyjnymi, książka Marii może być widziana jako powrót do tego, co naprawdę ważne: do siebie i do przyrody.

środa, 13 lutego 2019

Mszana i Obłoga, czyli o metamorfozach Ziemi

100219
Z Muchowa szczytami masywu od wieży na Mszanie do Obłogi. Poznanie okolicznych dróg. Przejście Zmarlakowej Drogi.


Byłem podekscytowany wyjazdem niemalże tak, jak dawno temu przed pierwszą randką. Od dłuższego czasu odkładana wędrówka rozległym masywem Mszany i Obłogi w Chełmach na Pogórzu Kaczawskim, dzisiaj miała doczekać się swojego czasu. Dwa razy byłem w najpopularniejszym miejscu masywu, na niższym szczycie Mszany, na stojącej tam wieży widokowej oraz w sąsiednim starym kamieniołomie, ale dalej już nie.
Na mapie już dawniej zauważyłem drogę o tuzinkowej i jak się okazało nieprawdziwej nazwie, przecinającą spory leśny masyw ukrywający dwie moje góry. Z encyklopedii dowiedziałem się, że ta droga nie nazywa się Zamkowa, a Zmarlakowa.
Zmarlakowa, to tyleż co umarlaków, jak mniemam. Czyż nie kusząca nazwa? Właśnie z powodu nazwy drogę chciałem odnaleźć i poznać.
Kusiły mnie też tamtejsze piękne lasy i czarne złomy skalne – pozostałość pradawnych czasów.
Gdy w pracy wspomniałem o mszańskich lasach koledze, powiedział, że musi tam być żyzna gleba, skoro rosną takie drzewa. Zapewne taką jest, i też za sprawą wulkanu: skały wulkaniczne po przeobrażeniu stają się żyzną glebą.
W epoce przemian geologicznych nazywanej miocenem, czyli jakieś 20 milionów lat, a może i w oligocenie, 30 milionów lat temu, obydwie góry, Mszana i Obłoga, ale też dziesiątki innych na Dolnym Śląsku i po drugiej stronie Nysy Łużyckiej, były wulkanami. Z tych dwóch gór niewiele zostało, nawet zastygnięta w kominach magma tworząca neki, jak Wilcza Góra czy Czartowskie Skały, przegrały z czasem i lodowcem. Zostały z nich niewielkie wypiętrzenia, ale znaczna powierzchnia law rozlanych wokół wulkanów jest tam nadal widoczna w niezliczonej ilości sterczących z ziemi ostrych, czarnych kamieni.
Miliony lat minęły, ilość właściwie niewyobrażalna.. Może jednak spróbuję.
Jeśliby każdy rok przemian tamtych gór dokumentować sekundowym filmem, cały trwałby od 230 do 350 dni. Dni wyświetlania non stop! Tak utworzony film o człowieku trwałby niewiele ponad minutę. Dodam jeszcze, że w tych górach są skały, o których taki film wyświetlany byłby kilka tysięcy dni.
Tyle czasu, a te kamienie nie tylko się nie rozsypały, ale nawet nie zaokrągliły. Kanciastość ich form jest widocznym dowodem odporności skał, ponieważ wszelkie procesy je niszczące najsilniej działają na krawędziach, powodują ich zanikanie.
Idealny materiał do budowy dróg, dlatego ignoruje się obszary chronione na Wilkołaku i zapewne nie tylko na tej górze.
Miałem chodzić tam, gdzie kiedyś gorąca, półpłynna lawa ściekała zboczem góry po wylaniu się z wnętrza Ziemi. Miałem chodzić wśród wyjątkowego lasu, zapewne zbliżonego składem do starych puszcz. Rosną w nim dęby, lipy i graby, tych jest najwięcej. Sporo jest też klonów, zwłaszcza jaworów, także buków, natomiast świerków, tak pospolitych w Sudetach, jest mało. Próbowałem wyobrazić sobie ten las wiosną, w młodej zieleni, w lecie, gdy kwitną lipy, i jesienią, w feerii bajecznych kolorów. Wiedziałem, że zobaczę ten las szarym i czarnym jak skały pod nimi, ale też wiedziałem, że tamte wyobrażenia będą mieć wpływ na moje postrzeganie.
Czyż dziwić się mojej ekscytacji?
Czyż dziwić się mojemu wyjściu w trasę na pół godziny przed świtem?
Lampy uliczne wioski jeszcze się świeciły, ledwie pierwsze szarości zaczęły rozjaśniać lutową noc, gdy ruszyłem w drogę. Wiedziałem, że w las wejdę za kwadrans, a wtedy będzie już wystarczająco jasno żeby nie nabić sobie guza na czole. Po następnym kwadransie stałem pod wieżą, która widokową jest tylko z nazwy: mierzy 6 metrów, dwakroć mniej od drzew rosnących wokół niej. Na usprawiedliwienie dziewiętnastowiecznych budowniczych napiszę, iż wtedy nie było tutaj lasu.
Mszana rozciągnięta jest w łuk o długości ponad kilometra i ma nie dwie kulminacje, jak podaje mapa, a przynajmniej pięć. Nie są wysokie, do dziesięciu metrów, od północy strome, miejscami urwiste, a wszystkie zbudowane z czarnych złomów jakby bezładnie rzuconych na ziemię. Skalny chaos potęguje ich czerń i liczne zwalone drzewa rozlatujące się w proch tam, gdzie wiek, trudy życia i wiatr je powaliły. Dzisiaj widziałem te miejsca pod śniegiem odbierającym kolory, widziałem je czarno-białe, ponure, zimne, a przez to bardziej dzikie i… ładniejsze. Pierwotniejsze, więc prawdziwsze.





Patrzyłem na skały tworzone w tamtym niezmiernie odległym czasie – niemych i obojętnych świadków historii Ziemi i jej wielkich przemian, ale też patrzyłem na przemiany zupełnie odmienne, na dzianie się tutaj i teraz: na życie rodzące się wśród tych martwych głazów i tutaj kończone. Licznie tam leżące drzewa próchniejąc, nie tylko stają się domem i spiżarnią wielkiej ilości maleńkich żyjątek, ale i zasilają obieg materii. Na rozlatującym się pniaku dawno złamanego drzewa widziałem siewki świerków – nowe życie. Wokół pni dużych lip widziałem poogryzane licznie tam rosnące młode pędy – ślady radzenia sobie jeleni i saren w głodne dni zimowe.
Patrzyłem na życie wrażliwe na zmiany, trwające mgnienie, ale na swój sposób trwalsze od kamieni, skoro odnawiające się w każdym pokoleniu.
Dróg nie ma tam żadnych, ledwie w paru miejscach daje się zauważyć ślady duktu niknące za następnymi drzewami, liczne natomiast są ścieżki wydeptywane przez jelenie. Na śniegu nie zauważyłem ludzkich śladów, zwierzęcych jest mnóstwo.
Wyraźnie widoczne wypiętrzenie dobrze prowadzi, trudno o zabłądzenie. Gdy z kolejnego szczytu, najwyższego z mijanych, zobaczyłem w dole między drzewami jasność, domyśliłem się dojścia do polany i drogi z żółtym szlakiem. Jeśli tak, to po wyjściu z lasu po prawej powinienem zobaczyć miejsce odpoczynku i dalej leśniczówkę – kalkulowałem. Były tam. Usiadłem na ławie pod daszkiem wielce z siebie zadowolony, wszak połowę drogi przeszedłem i ani przez chwilę nie miałem wątpliwości gdzie jestem ani którędy iść. Wszedłem w las po śladach i skręciłem w stronę Obłogi odległej o około półtora kilometra. Zaraz na początku zobaczyłem… swoje ślady w przeciwną stronę. Zatrzymałem się, zgłupiały, Mapa ani rozglądanie się wokół rozumu mi nie dodały, więc zmieniłem nieco kąt marszu i poszedłem dalej. Teren obniżał się, z boku pojawił się gęsty las świerkowy, nie do przejścia. Zawróciłem i ponownie wyszedłem z lasu. Za leśniczówką – mówiła mi mapa – na zakręcie drogi odchodzi w las dukt biegnący w pobliżu szczytu Obłogi. Poszedłem, ale nic tam nie wyglądało tak jak na mapie. Dróg było więcej, a ta budząca najmniej wątpliwości odbiegała kierunkiem od spodziewania. Patrzyłem na słońce, tylko czasami widać je było przez chmury, zerkałem na rozpoznaną szosę biegnącą otwartą przestrzenią widoczną między drzewami i ciągle miałem wątpliwości. W końcu poszedłem wybraną drogą. Gdy droga przestała się wznosić po zboczu, rozejrzałem się: jeśli nie poplątałem miejsc i kierunków, Obłoga powinna być tam – patrzyłem między drzewa, wydawało mi się, że widzę wznoszenie się terenu. Była tam góra, ale czy Obłoga? Jeśli tak, to u północnego podnóża powinna biec droga – czytałem mapę. Poszedłem, kręciłem się między drzewami, ale drogi nie znalazłem. Wróciłem na główny dukt. Może inaczej?: jeśli tam jest Obłoga, to idąc w przeciwnym kierunku, powinienem dojść do ostatniego, znanego mi już szczytu Mszany. Poszedłem starając się utrzymać kierunek marszu.
Las jest tam masakrowany. Wszędzie leżą pocięte na kawałki drzewa liściaste, najwyraźniej na opał, sterty wzgardzonych gałęzi, głębokie koleiny zrobione bardzo szerokimi oponami ciężkich pojazdów terenowych.


Powie ktoś, że chodzę rezerwatem, a nie powinienem?
Za wycinką doszedłem do starej, nieużywanej, ale dość wyraźnej drogi. Z mapy wynikało, że powinna to być… Ależ tak! Zmarlakowa Droga, którą miałem w planach odnaleźć i przejść! Skoro to ona, powinna poprowadzić mnie w dół, do rozdroża na brzegu lasu. Po raz trzeci zszedłem na brzeg lasu, tym razem zgadzało się wszystko. Byłem na początku Zmarlakowej Drogi. Zawróciłem i będąc wyżej skręciłem z drogi w kierunku spodziewanego szczytu Mszanej. Był! Poznałem go po paru zapamiętanych szczegółach.
Ale droga! Wszak obiecałem sobie przejść ją całą, a mierzy blisko 4 kilometry. Spojrzałem na zegarek i zawróciłem do drogi. Przeszedłem ją calutką, a u jej wylotu, po potwierdzeniu cech okolicy z informacjami na mapie, okręciłem się na pięcie i znowu zanurzyłem w las. Droga ta wiele ma oblicz: są miejsca, gdzie jest ledwie widoczna pod trawami i siewkami drzew, w innym miejscu zasypana jest połamanymi gałęziami, ale niżej jest wygodną drogą szutrową, przejezdną dla ciężarówek wywożących drewno z lasu.
Będąc z powrotem w pobliżu szczytów, nie miałem już wątpliwości, w którym miejscu zejść z drogi, żeby ponownie dojść na Mszanę. Wtedy właśnie poczułem radykalną zmianę w odbiorze tamtych miejsc. Przestały mnie odpychać, być mi niechętne, a stały się swojskie, przyjazne mi, a ja poczułem się jak u siebie – pewnie i swobodnie. Uświadomiłem sobie, że mogę iść w lewo czy w prawo i nie zgubię kierunku, że wiem, którędy mam iść, żeby wrócić na Obłogę, którędy dojdę na rozdroże, i jak dojść do wieży i dalej, do wioski i samochodu. Może w przyszłości zapomnę cech poznanej dzisiaj przestrzeni, ale teraz cały tamten obszar dwóch gór oswoiłem i poznałem. Nieco inną drogą wróciłem pod wieżę, a i do samochodu nie szedłem po rannych śladach.
Na mapie podliczyłem trasę: w ciągu dziesięciu godzin przeszedłem 20-23 kilometry niełatwych zaśnieżonych bezdroży. W poniedziałek rano z satysfakcją stwierdziłem brak jakichkolwiek oznak zmęczenia nóg.
Butów mam za dużo. Zauważyłem, że czasami zakładam któreś nie dlatego, że będą najodpowiedniejsze, a dlatego, że długo ich nie używałem i z tego powodu wydają mi się takie… smutne. W efekcie założyłem lekkie buty dobre na suche trasy, a szedłem bezdrożem, po kamieniach i gałęziach, w mokrym śniegu, miejscami dość głębokim. Buty nie wytrzymały, ale na szczęście niewiele poczułem wilgoci dzięki skarpetkom wykonanym z włókna coolmax. Fajnie się pierze te skarpetki: woda po nich spływa. Żeby je zmoczyć, konieczne jest użycie mydła. A buty? Były calutki dzień ze mną, więc teraz będą mogły spokojnie postać czekając na swój kolejny dzień.
Mój będzie już w najbliższą niedzielę.






















czwartek, 7 lutego 2019

Śnieg, drzewa i skały

030219

Na Pogórzu Kaczawskim.

Odszukanie jaskini Zimna Dziura na zboczu Piaszczystej.

Z Żerkowic do przypałacowego parku w Skale via Wieżyca. Poznanie Miodowej Skały. Powrót tą samą drogą.

Panieńskie Skały w Lwówku Śląskim.



Będąc pod Lwówkiem trzy tygodnie temu, nie zdołaliśmy znaleźć jaskini na zboczu Piaszczystej, a i na zobaczenie Panieńskich Skał zabrakło czasu. Ponieważ obaj już wiemy, że każda niezauważona ścieżka, każde pominięte w planach wzgórze albo zwykły zagajnik na łące, mogą ukrywać ciekawe miejsca, postanowiliśmy wrócić. Tamten dzień był deszczowy, ale mimo utrudnień, mimo braku widoku dali, chcieliśmy jeszcze raz posmakować urodę tamtych okolic. Wróciliśmy i cały dzień szliśmy w obficie padającym mokrym śniegu. Co prawda obiektyw telefonu musiałem wycierać o wyszukany skrawek suchego ubrania, do góry patrzeć nie mogłem, a okulary miałem permanentnie zamoczone, jednak i ten nasz dzień uznaliśmy za ładny i udany.

Nie zabrakło pięknych widoków, zwłaszcza lasów pod śniegiem, oczywiście drzew i skał, ale też nostalgicznie przymglonej dali i... naszych śmiechów. Czasami z opowiedzianego dowcipu, czasami z powodu dobrego nastroju.

Na mapie, przy znaku kamieniołomu, jest zaznaczona jaskinia. Poprzedniego dnia bezskutecznie szukaliśmy jej tam, dopiero po powrocie Janek znalazł jedyny chyba w miarę poprawny opis jej usytuowania. Właściwe miejsce zaznaczyłem niebieskim krzyżykiem, różnica wynosi około pięćset metrów. Co ciekawe, wtedy szukaliśmy jej i na zboczu Piaszczystej, byliśmy ledwie kilkadziesiąt metrów od Dziury gdy zaprzestaliśmy dalszych poszukiwań. Trudno ją odszukać. Wejście jest małe, wymaga czołgania się, nadto zarośnięte jeżynami i jakimiś pnączami. 


Dziurę odnalazł Janek. Muszę przyznać, iż także kierunek drogi do Panieńskich Skał dobrze ustalił, ja chciałem iść w przeciwną stronę.

Cóż ciekawego jest w tej jaskini? Nic. Po prostu jest i trudno ją odnaleźć, a tyle wystarczy żeby chcieć ją odnaleźć. Wieje z niej ciepłym powietrzem, co dowodzi nadania jej nazwy – Zimna Dziura – w lecie. Dlaczego? Otóż temperatura powietrza wydobywająca się z jaskini jest stała przez cały rok i wynosi kilka stopni. W zimie czuje się ciepły powiew, w lecie zimny. Gdybym mieszkał w okolicy, pokusiłbym się o znalezienie otworów wlotowych powietrza, które niewątpliwie gdzieś są, skoro jest ciąg powietrza.

Oczywiście zeszliśmy nieco niżej, na brzeg skalistego przełomu, żeby raz jeszcze spojrzeć w dół, na rzekę, a przy okazji poznać dojście do jaskini z drugiej strony.

Wracając, byliśmy z siebie tak zadowoleni, jakbyśmy ważnego geologicznego odkrycia dokonali. Co prawda gdy usiadłem za kierownicą, już tak się nie cieszyłem, czekał mnie stromy zjazd białą uliczką osiedlową. Bez gazu i bez hamulca zjeżdżałem na pierwszym biegu, udało się.



Za pierwszą tutaj bytnością Skałę z Medalionem poznaliśmy, ale nie poszliśmy dalej wyznaczonym tam szlakiem w kierunku wioski Skała. Jest w niej pałac, a przy nim duży, ośmiohektarowy park, oraz parę skał mających swoje miana.

Można więc powiedzieć, że w Skale widzieliśmy skały.

Szlak prowadzi lasem rosnącym na stromych zboczach Wieżycy. Ścieżka wygodnie trawersuje w połowie wysokości zbocza o nachyleniu miejscami przekraczającym 45 stopni, a las wyróżnia się sporą ilością sosen, tak rzadkich w sudeckich lasach.

Mickiewicz napisał o poznaniu wartości posiadania dopiero po utracie; te jego słowa zaczynające Pana Tadeusza czasami wspominam w różnych okolicznościach i miejscach, tak też było tego dnia, gdy patrzyłem na sosny. Są najczęściej widzianym gatunkiem drzew na mojej Lubelszczyźnie, ich zapach w upalny dzień oraz widok bursztynowej kory w słońcu są dla mnie symbolami lata, ciepłych i kolorowych dni. W Sudetach nauczyłem się rozpoznawać inne gatunki, polubiłem kilka, ale gdy tego dnia patrzyłem na sosny, poczułem, że brakuje mi ich.

Dwakroć przeszliśmy tę leśną ścieżkę i dwakroć zbyt szybko się skończyła.

Pałac jest teraz ruiną nie do odnowienia, skoro nie ma dachu i stropów, a ściany nośne pękają. Jak i park jest teraz prywatną własnością, ale jego marny los już jest przesądzony. Wiele widziałem zrujnowanych pałaców w Sudetach, ale te ruiny zrobiły na mnie silniejsze wrażenie. Piękna posiadłość goszcząca kiedyś króli zdewastowana została przez żołdaków rosyjskich, a polskie władze, same nie dbając o pałac, znalazły nowego właściciela dopiero wtedy, gdy na szczytach murów wyrosły duże drzewa. Haniebne, i tyleż razy powtarzane, zaniedbanie urzędników zapewne wielce z siebie zadowolonych, mimo zatraty dobra wielkiej wartości, nie tylko materialnej.


Został park. Na pewno nie przypomina tego wypieszczonego przed wiekiem, wiele w nim siewek, wiele zwalonych starych drzew, ale są jeszcze okazy budzące podziw. Wspomnę o paru platanach, o widzianym po raz pierwszy w życiu tulipanowcu, o kilku innych, nieznanych mi gatunkach. Tulipanowiec zrobił na mnie duże wrażenie. Wysokie, mocne, okazałe drzewo, które chciałbym zobaczyć w porze kwitnienia. Widziałem pokaźne drzewo o korze nieco podobnej do sosnowej, ale na pewno nie była to sosna; wśród innych nieznanych mi gatunków zwróciłem na nie uwagę z powodu nadwyrężonych korzeni: drzewo stoi pochylone, wsparte koroną na sąsiednim. Pod nogami leży rozsypujący się pień drzewa, o którym nikt już nie pamięta, a opodal leży inne, niedawno przewrócone. Jeszcze wznosi ku niebu nieodpadłe konary w geście niemej skargi, a może w nadziei na chwycenie ostatniego promienia słońca przed nastaniem wiecznego mroku.




W parku stoją Muminki, grupa ładnych skał, a tuż za ogrodzeniem wznosi się pokaźna skała w kształcie baszty zbudowanej z bursztynu, to Miodowa Skała.

 

 Chciałbym wrócić tam. Przejść ścieżkę w zielonym lesie, dać się zauroczyć tulipanowcowi, przyłożyć dłoń do wielkiego jak łopata liścia platana, poczuć w sobie radość słonecznego dnia i obcowania z pięknem.
Chciałbym zobaczyć pałac takim, jakim był kiedyś, nawet gdyby nad zamkniętą bramą patrzyła na mnie kamera.



Wróciliśmy do Lwówka. Droga posypana była solą powoli topiącą zbitą skorupę śniegu. Samochodem trzęsło jak na wybojach, a dla odmiany boczna uliczka, przy której miał być parking, biegnąc pod górę lśniła zlodowaciałym śniegiem. Nie odważyłem się tam jechać. Zostawiliśmy samochód na odleglejszym parkingu i poszliśmy na poszukiwanie Panieńskich Skał. Okazało się, że dobrze zrobiłem rezygnując z wjazdu w uliczkę, ponieważ parkingu tam nie ma. Właściwie nie wiem, dlaczego doszliśmy aż do końca ulicy. Może za dobrze się szło, a może żadnemu z nas nie chciało się wyciągać mapy z plecaka. Gdy na końcu asfaltu obejrzeliśmy mapę, okazało się, że dogodne dojście do Skał minęliśmy kilometr wcześniej. Wracać? Mapa pokazywała polną drogę biegnącą w dobrym kierunku, odszukaliśmy ją i poszliśmy. Nie dość, że poprowadziła dobrze, to jeszcze piękną okolicą, brzegiem lasu i rozległych falistych łąk ozdobionych kępami drzew i zamkniętych odległą ścianą lasu. Pusto tam było, obfity śnieg ograniczał widoczność, mogło się wydawać, że jesteśmy na odludziu, a przecież byliśmy ledwie kilometr od ostatnich domów miasteczka. Widok dwóch małych sylwetek ludzkich wyłaniających się zza horyzontu zrobił na nas wrażenie.

– Patrz, ludzie tam idą – zabarwione zdumieniem spostrzeżenie zapomniane przez mieszczucha, a przecież przez wieki niosące nadzieję lub obawę, radość lub strach.

Panieńskie Skały mile mnie zaskoczyły. Niższe od bardziej znanych skał Szwajcarii Lwóweckiej, ale nie mniej bogate w wymyślne formy i chyba obszerniejsze. Śnieg nie pozwalał patrzeć w górę, a przecież właśnie w takiej pozycji, wspomaganej jeszcze otwarciem ust, najlepiej podziwia się skały – kolejny powód do powrotu.

Dwie odmienne chwile warte zapamiętania: nasz zjazd na tyłku po skale oraz sosny. Idąc dość równym szczytem Skał doszliśmy do uskoku. Uznałem, że skok z metrowej wysokości nie będzie rozsądny, zwłaszcza że obłość niższej skały była zaśnieżona, więc zjechałem i jeszcze namówiłem Janka na to samo. Nieco dalej jest grupa wysokich sosen. Drzewa rosną na skałach czepiając się szczelin i zapuszczając korzenie w dół, ku ziemi. Wiatr modeluje korony tych drzew czyniąc je bardzo malowniczymi, a dzisiaj dodatkowo widzieliśmy je upiększone czystą bielą śniegu. Wyglądały bajkowo, ale na zdjęciach widać ledwie ślad ich urody; może niedokładnie wytarłem obiektyw, a może po prostu aparat ma inne kanony piękna. Zapewne tak właśnie jest.




Wyjechaliśmy pół godziny przed zmrokiem, żeby najbardziej śliską część trasy przejechać w świetle dnia. Pierwsze 20 kilometrów jechałem na drugim biegu, piąty włączyłem dopiero za Rawiczem, na esce. Przejechanie 160 kilometrów zajęło mi trzy i pół godziny, ale dojechałem cały.

Cały i zadowolony.






wtorek, 5 lutego 2019

Zarys manifestu programowego

050219

Po głębokim zastanowieniu się zacząłem starania o rejestrację Stowarzyszenia Obrony Kobiecości, w skrócie SOKu. Trwają właśnie intensywne rozmowy z pewną kancelarią adwokacką mającą plenipotencje do załatwienia wszystkich formalności, oraz moje prace nad statusem. Obecnie ma on kształt manifestu programowego, w którym ująłem zarys programu i cel działania, oraz skrótowo przedstawiłem drogę dojścia do idei stowarzyszenia.

Niżej przytaczam jego fragmenty, licząc na zgłaszanie się chętnych, którzy na pierwszym walnym zebraniu mają otrzymać zaszczytny tytuł Członków Założycieli. Płeć, wykształcenie, poglądy polityczne, nie mają znaczenia. Warunek jest właściwie tylko jeden: kobiecość bliska sercu. Papugi upierają się przy ograniczeniu wieku, mianowicie skończone 18 lat, oraz przyjmowaniu do SOKu wyłącznie osób fizycznych, nie organizacji. Niech im będzie.



Kobiety od zawsze miały zagorzałych wrogów lub przynajmniej ludzi im niechętnych, jednak źródłem największej i najdłużej trwającej, zorganizowanej i zinstytucjonalizowanej, akcji deprecjacji kobiet była, i w znacznej mierze jest nadal, katolicka organizacja kościelna, którą tutaj w skrócie nazywam Kościołem.

Nie zamierzam przytaczać litanii niecnych i wprost zbrodniczych działań tej organizacji, chociażby z powodu ogromnej skali takiego zamierzenia, wspomnę tylko o paru przejawach aktualnych nadal.

– Kościół odbiera kobiecie prawo do swobodnego decydowania o swoim ciele w sytuacji niechcianej ciąży.

– Niechętnie patrzy na ich emancypację oraz kategorycznie odmawia im prawa do piastowania stanowisk kapłańskich.

– Ta organizacja najchętniej widziałaby kobietę przywiązaną do kuchni i kościoła, a do łoża o tyle, o ile jest to niezbędne do zajścia w kolejną ciążę.

– Wielowiekową swoją działalnością Kościół doprowadził do wykrzywienia pojęć w sposób jaskrawo pokazujący kierunek jego dążeń. To przez tę organizację wyrażenie „niemoralne prowadzenie się kobiety” jednoznacznie utożsamiane jest z jej życiem erotycznym, a nie, na przykład, z jej zwyczajem podkradania towarów w sklepach.

– To Kościół utrwalił krzywdzący i absurdalny obraz niewinności utożsamianej z dziewictwem.

Może na razie wystarczy przykładów, pora na wskazanie ideologii nowej i w odmienny sposób zagrażającej kobiecości.

Z gender jest o tyle dziwna sprawa, że chyba każdy wyznawca tej ideologii przytaknie mi czytając tych kilka przykładów winy Kościoła. Mimo tego podobieństwa jest rosnącym w siłę zagrożeniem – może dla symetrii, wobec tracenia wpływów przez Kościół. Punkt styczny poglądów Kościoła i gender jednak znalazłby się: to pomniejszanie wyjątkowości kobiecości.

Parę rozmów z wyznawcami ideologii gender uświadomiło mi skalę trudności w jednoznacznym wskazaniu cech identyfikowanych z kobietą i kobiecością. Okazuje się, iż ten zespól cech i odmienności myślenia, wartościowania, pojmowania, dopiero razem widziany i razem doświadczany daje owe wyjątkowe, wtedy tak wyraźne, wrażenie obcowania z kobietą.

My, mężczyźni, jakże często nie rozumiemy swoich kobiet, a nawet bywa, że irytują nas, wydają się dziwnymi stworzeniami z innej planety, ale przecież ta ich odmienność przyciąga nas, fascynuje, urzeka. Wiemy, i tej wiedzy będziemy bronić, że ponad wrodzony nam pociąg seksualny, ponad wyuczone za młodu wzorce zachowań, jest w kobietach coś niepoddającego się próbie skopiowania.

Wierzymy i wspomagani wiedzą wiemy, iż kobiecość jest immanentną cechą kobiet; im tylko jest właściwa i niemożliwa do zaistnienia poza kobiecą połową świata.

Uznajemy, iż kobiecości nie można nauczyć się w szkole, w swoim środowisku czy w domu, ponieważ uważamy, że jej jądro, jej istota, tkwi najgłębiej w człowieku, a kultura może tylko zmienić niektóre formy zachowań – zewnętrzny, mało istotny płaszczyk kobiecości.

Uważam, i tego samego oczekiwałbym od członków SOKu, iż stawianie znaku równości między wyuczonymi formami zachowań a kobiecością jest jej spłycaniem, a ideologia głosząca takie tezy zagraża kobiecości kochanej i podziwianej przez mężczyzn.

Uświadamianie tych zagrożeń, wyjaśnianie uproszczeń i pomyłek, wskazywanie błędów przeszłości, ale też głoszenie wyjątkowości kobiecości, także poprzez propagowanie wybranych dzieł sztuki, będą celami statutowej działalności Stowarzyszenia Obrony Kobiecości.