Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 6 maja 2022

Wiosna i Roztocze

 010522

Parę dni temu byłem w Otroczu, dzisiaj pojechałem do nieodległych Zdziłowic, kontynuując swoją powolną drogę ku zachodnim krańcom Roztocza. Plan miałem wyjątkowo uproszczony: pokręcić się w pobliżu wioski i obejść spory las na południe od niej. W czasie poprzedniej wędrówki przechodziłem w pobliżu tego lasu i widziałem drogę biegnącą jego skrajem. Tak mi się spodobała, że dzisiaj wróciłem i obszedłem las dookoła. Sześć, może osiem kilometrów drogi skrajem pól i ładnej buczyny. 




Jeszcze kilka dni temu buki były nagie, zimowe, dzisiaj zobaczyłem je zielone. Prześwietlone słońcem młode, ledwie rozwinięte, liście tych drzew, także grabów, były piękne. Ich zieleń jest czysta, jasna, kojarzy się z niewinną młodością i rozpogadza myśli. Po tylu miesiącach zimowej czarnej martwoty nareszcie widziałem zielony las! Zwracały uwagę dęby wychylające swoje nadal czarne i nagie konary ku słońcu; wyglądały jak martwe zjawy zimy, ale i one szykują się do wiosennej metamorfozy.

 



 Skręciłem w dukt, między drzewa, i po chwili byłem na małej polance pełnej kwiatów, słońca i dobiegającego zewsząd buczenia pszczół. Urocze miejsce, tylko ołtarzyka Flory brakowało. W innym miejscu usiadłem na starym pniaku, obok kępy nadal kwitnących zawilców, a kiedy rozgarnąłem gruby, szeleszczący kożuch liści i poczułem zapach grzybów, zapragnąłem pójść na grzybobranie. Nie poganiaj czasu – odpowiedziałem sobie.

Droga szerokim zakolem omijała cypel lasu, ale jej niewyraźna odnoga prowadziła wprost na drzewa. Mapa upewniła mnie o możliwości przejścia tym duktem na drugi brzeg lasu, więc… czemu nie? Minąłem pierwsze niezaznaczone na mapie rozdroże, niewiele dalej drugie; które wybrać? Dukt uciekał mi na bok, słońce mówiło o zapuszczaniu się w głąb lasu, w końcu opuściłem niewyraźną dróżkę wchodząc między drzewa. Po chwili stałem na krawędzi niewysokiego urwiska wąwozu. Był szeroki, jasny i ładny. W lewo czy w prawo? Nie pasował żaden kierunek, ale że wąwóz kusił, nie przeciąłem go, a skręciłem w lewo. Może kiedyś wrócę tutaj i poznam go całego, ale teraz trzeba mi było wyjść z lasu; słońce znowu przesunęło się nie tak, jak mi pasowało.

 




Właściwie nie był to wąwóz. Nie wiem, jak nazwać taką formację, skoro klasyczny wąwóz ma przekrój litery U; tym bardziej nie był jarem, skoro ten ma kształt V. To zapewne stary, spłycony wąwóz zmieniający się w dolinkę, ale pal licho nazwy – trzeba mi skręcić w prawo. Minąłem jeszcze ogromną topolę, zupełnie niepasującą w tym lesie, ale wrażenie czyniącą swoją wielkością, a za nią zobaczyłem drogę w prawo. Po dwustu metrach byłem na brzegu lasu. Na drugi wąwóz trafiłem przecinając jęzor lasu wychodzący na pola, ten był wąski i bardziej przypominający jar; strumienia jednak tam nie było. 

 


 Widziałem dużego buka powalonego przez… wiatr? Liście miał już rozwinięte i niezwiędnięte, więc drzewo przewróciło się w tych dniach, a przecież silnych wiatrów nie było. Oglądając wykrot zobaczyłem spróchniałe, marne korzenie. Jakaś choroba? Jeszcze kilka dni temu drzewo żyło: jak co roku rozwinęło liście i szykowało się do kolejnego lata, a teraz będzie pocięte i wywiezione. Gałęzie z młodymi liśćmi na próżno rozwiniętymi zostaną rzucone na brzeg lasu i zostaną tam na lata, nim ich materia, przekształcona przez mrowie maleńkich zwierzaków, wróci do wiecznego cyklu życia i śmierci.


Miałbym opału na dwie zimy – pomyślałem siedząc na masywnym konarze drzewa. Tego rodzaju spostrzeżenia są u mnie efektem często wracającej do mnie myśli o domu z kominkiem gdzieś na uboczu.

Obrazki ze szlaku.

Daleki horyzont, zieleń ozimin, odległa droga jasną nitką przecinająca wstęgi pól, pojedyncze drzewa na miedzach, niektóre w bieli kwitnienia, szpaler żółtozielonych brzóz, daleka ciemna ściana lasu, białe mięsiste bałwany chmur i słońce. Płowoszara kępa zeszłorocznej nawłoci, biało kwitnąca śliwa nad jaskrawożółtą forsycją, szeregi zielonych już porzeczkowych krzaczków i główki mniszka między nimi, samotny wyniosły klon w jasnej zieleni swojego kwitnienia i słońce.

Mirabelki przy wioskowej uliczce całe były dosłownie białe od kwiatów. Jeszcze nie ma opadłych płatków, a na gałęziach widać pęczniejące pąki nowych obok rozwiniętych już kwiatów, trwa więc najpiękniejszy ich czas. Zapach, jednostajne, niskie, wielobrzmiące buczenie pszczół, i kolory. Owszem, kwiaty są białe, ale ta biel w słońcu ma głębię, nie jest matowa, papierowa, a… mięsista? Nie, inaczej, nie wiem, jak. Może perłowa? Po prostu piękna.

 





Patrzyłem, robiłem zdjęcia, wąchałem, odchodziłem, wracałem i znowu patrzyłem.

Boczna dróżka kończyła się na tle nieba; dokąd prowadzi? Przeszedłem nią do grzbietu wzniesienia, a tam zobaczyłem otwartą przestrzeń zamkniętą odległymi wzgórzami i małe klocki domów nieznanej wioski. Kiedyś tam pójdę.

Wiosenna wędrówka...

Buki całujące się, czy już zrośnięte? Jeśli tak, to czy na wieki?

 

W poprzednim opisie wspomniałem o polach wspinających się na pięć pagórków, ale nie miałem fotografii; dzisiaj też takie widziałem i tym razem mam zdjęcia. 

 


 
Rażący kontrast między śmieciami a świeżością młodych liści buków i pokrzyw. Profanacja przyrody.

 


Usłyszałem bliski grzmot silników samolotu odrzutowego, a po chwili zobaczyłem nisko lecący myśliwiec z dwoma pionowymi ogonami, jak mi się wydawało, więc był to samolot Su 34 rosyjskiej produkcji. Skąd on tutaj? W jednej chwili poczułem niepokój graniczący ze strachem: już się zaczęło i u nas??

Kiedyś czytałem o ludzkości jako wrzodzie Ziemi. Wtedy uznałem takie porównanie za przejaskrawione, teraz dostrzegam w nim więcej jakże gorzkiej dla nas prawdy. Po tak wielu latach pokoju w Europie miałem nadzieję na wyzbycie się przez ludzi swoich najgorszych instynktów, wierzyłem w dobrą przyszłość ludzkości, ale teraz zaczynam rozumieć tych, którzy nie chcą sprowadzać na ten świat nowych ludzi.

Ludzkość może trafić szlag, ale i bez nas wiosną drzewa będą kwitły. Ziemia odetchnie.


Trasa: okolice Zdziłowic, las na południe od wioski.

Przeszedłem 23 km w czasie 7,5 godziny, odpoczywałem trzy godziny.






























poniedziałek, 2 maja 2022

Wiosna na Roztoczu

 280422

Po dwóch tygodniach przerwy nareszcie wyjechałem na włóczęgę. Ponaglała mnie nie tylko tęsknota za drogą, ale i chęć ucieczki od brudów polityki, tego całego dziadostwa naszych elit i szaleństwa wojny. Czułem spontaniczną, niewyrozumowaną potrzebę wyjazdu i zobaczenia z bliska obojętności przyrody na wydarzenia nas pochłaniające. Bez względu na to wszystko, co ludzie sobie czynią, wiosna przychodzi we właściwej porze, a właśnie ta jej całkowita niezależność od ludzkiego barbarzyństwa była mi potrzebna.

Ustaliłem zarys planu poznawania Roztocza: w kolejne dni iść na zachód, aż po Kraśnik, granicę krainy, a później przenieść się do centralnej części i stamtąd stopniowo iść ku ukraińskiej granicy. Zgodnie z nim pojechałem do wioski Otrocz, kilka kilometrów od ulubionych Gródek. Wzgórza są tam wysokie jak na Roztocze, skoro przekraczają 300 metrów n.p.m., ale ich zbocza są bardzo wydłużone a doliny płytkie. Oto typowe krajobrazy tamtych okolic.


 

Są tam jednak pagóry o nieco bardziej stromych zboczach, z głębszymi dolinami, podobne do tych spod Gródek. Szczególnie jedno z nich zrobiło na mnie wrażenie podobieństwem do Pogórza Kaczawskiego. Cóż, chyba długo będzie działał we mnie mechanizm tego rodzaju porównań.




Dwa tygodnie temu wiosna była nieśmiała, widoczna tylko tu i ówdzie, dzisiaj widziałem ją wszędzie.

Kwitną mirabelki, ale i co bardziej niecierpliwe czereśnie i tarniny stoją już wystrojone na biało. Widziałem rozwijające się liście na wszystkich drzewach, może poza lipami, jesionami i dębami; widziałem zmięte, dopiero prostujące się liście kasztanowców, na modrzewiach pędzelki młodego igliwia o tak cudnym odcieniu zieleni, widziałem całkiem już zielone jarzębiny. Brzozy rozwijają swoje drobne listeczki; drzewa z większej odległości wydają się być otulone zieloną mgiełką. W zimie często wspominam te widoki, są dla mnie obrazem najpiękniejszych dni wiosny.


W pobliżu kwitnących drzew i krzewów stojących w nasłonecznionych miejscach często słyszałem pszczoły. Nie jedną czy dwie, a setki pszczół uwijających wokół kwiatów. Obserwowałem jedną z nich: latała z jednego kwiatu na drugi tak szybko, jakby płacone miała od kwiatka. Na ilu musi usiąść, żeby uzbierać łyżkę miodu zjadanego przeze mnie na śniadanie? Oziminy odrosły pokrywając całe połacie pól jednorodną, intensywną i czystą zielenią. Z licznych kwitnących roślin wspomnę gwiazdnicę wielkokwiatową; jej kwiaty zawsze bardzo mi się podobały, a kształt rozchylenia ich płatków mam za doskonały. Opodal wygrzewał się na słońcu motyl. Nie pamiętam jego nazwy, niech mi Janek wybaczy sklerozę. Motyle dzielę na dwie kategorie: ładne i bardzo ładne. Ten był z tej drugiej grupy. Zbliżałem się do niego tak, żeby mój cień nie spłoszył go, i prztykałem zdjęcia. To jest ostatnie przed jego ucieczką. 


 
Na polnych drogach mijałem czterech, może pięciu traktorzystów, a trzech z nich w odpowiedzi na moje pozdrowienia zatrzymało się na rozmowę. Jedna z nich trwała trzy kwadranse. Rolnik okazał się też być pszczelarzem, a że jedna z jego pasiek było nieopodal, zaprosił mnie do jej poznania. W czasie wyjaśniania tajników pracy usłyszałem wiele fachowych słów, których znaczenia tylko się domyślałem. Dowiedziałem się o istnieniu techniki sztucznego zapładniania przyszłej królowej matki. Więc nawet lotu godowego jest pozbawiona? – pomyślało mi się z nieco irracjonalnym żalem. Pszczelarstwo, mimo całej swojej magiczności i, wydawałoby się, naturalności, jest wykorzystywaniem owadów z użyciem wyrafinowanych technik. Ale czy liczne nasze zabiegi wokół hodowanych zwierząt i uprawianych roślin nie są ich wykorzystywaniem?

Pasieka stoi na brzegu lasu, co może nieco dziwić.

– Jeśli tutaj się stanie, to wokół będzie biało od czereśni, a las jest niby sosnowy – usłyszałem.

Widziałem krzątaninę pszczół przy wejściach do uli. Te, które przyleciały, miały żółte pękate torebki przy odnóżach; wyglądały trochę śmiesznie, jak dzieciaki z wypchanymi kieszeniami. Wokół słuchać było intensywne buczenie, owady latały przy mnie, ale nie atakowały.

– A kielicha wypije pan? Mam specjalną flaszkę dla gości.

Ludzie są tutaj otwarci, sympatyczni, rozmowni, ale śmiecą okropnie. Nie przeszkadzają im śmieci nawet tuż przy kapliczce czy krzyżu, obiektach kultu przecież. Na tym zdjęciu widać worki po nawozach wepchnięte między lipy ocieniające przydrożny krzyż.

 A jak jest w wąwozach! Na mapie widać je, są wszędzie tam, gdzie zielone plamy lasów mają kształt dorzecza; szczególnie dużo ich w dolnej części mapy, czyli na południowych krańcach mojej trasy. Wąwozy te są dzikie, zarośnięte, chłodne, ocienione, pachnące, kręte, zaskakujące, mokre, błotniste i okropnie zaśmiecone. Ich uroda także w nagłej zmianie widnokręgu: idąc polną drogą przy drzewach, z jednej strony widzi się rozległy i słoneczny przestwór pól, z drugiej, czasami dosłownie o krok w bok, jest stromy uskok, gąszcz roślin, zwaliska martwych drzew, głęboki cień i czasami widoczne dno krętego wąwozu. Niestety, dostępu broni nie tylko gęstwina roślin, ale też liczne kupy śmieci lub przywożonych w takie miejsca uschniętych badyli i uciętych gałęzi drzew, zapewne z ogrodów i plantacji.

Widziałem kilka przydrożnych krzyży, dwa z nich ocieniały stare, duże lipy. Te drzewa są magiczne w sposób odmienny od innych dużych drzew: ich aura jest ciepła i wyjątkowo przyjazna. Lipy są drzewami lata nie tylko dlatego, że z początkiem tej pory pięknie i – dzięki pszczołom – tak dla nas owocnie kwitną. Wszystkie drzewa lubią słońce, wszak dla nich światło jest dosłownie życiodajną energią, jednak odnieść można wrażenie, że lipy lubią upał. Dla mnie brzozy i lipy są kobiecymi drzewami, ale w odmienny sposób: brzozy są jak piękne dziewczyny, lipy jak żony i matki.

 





Nasz emocjonalny, nacechowany ciepłem, stosunek do lip znajduje wyraz także w zwyczaju sadzenia tych drzew przy krzyżach i kapliczkach. W internecie znalazłem wiele artykułów o roli lip w naszej kulturze, na przykład  tutaj.

Nierzadko zbaczam z drogi widząc samotne drzewo na polu, uskok gruntu z miedzą wysoką, kępę drzew czy kwitnących teraz tarnin. Tylko niektóre zaznaczam na mapie. Oto polna piękność: wysoka, postawna betula pendula. Jest w niej zaklęty śmiech mojej małej wówczas córeczki, którą rozbawiła ta łacińska nazwa. Aparat nie był w stanie oddać urody wiotkich ramion brzozy bawiącej się wiatrem. Idąc dalej odwracałem się chcąc zobaczyć ją jeszcze raz, a przecież wiedziałem, że nie będzie jedyną na mojej drodze. 


 

Piękno w chwili podziwiania jest jedyne i niepowtarzalne. Nie pamiętamy wcześniejszych chwil zachwytu, nie myślimy o późniejszych.

Wąskie pola gęsto podzielone miedzami są bardzo charakterystyczne dla Roztocza. W zależności od miejsca patrzenia, pola i miedze wznoszą się i opadają po zboczach pagórów albo wzajemnie się przenikają; są uporządkowanym symetrycznym rytmem albo fantazyjnym splątaniem, gdy nawet te dalsze, zbliżone perspektywą, zderzają się i rozdzielają, zasłaniają i odsłaniają. Obraz jest statyczny tylko wtedy, gdy patrzy się stojąc, ale wystarczy ruszyć, by ta wielopłaszczyznowa mozaika pól i miedz przetykana drzewami, przecięta drogami, też ruszyła. Zmiany są tym powolniejsze, im dalej patrzę, ale ogarniają wszystko, każdy szczegół krajobrazu. Jeśli idąc patrzę na nie, widzę oczywiste przesunięcia, stopniowe znikania i pojawiania się, ale wystarczy odwrócić wzrok i spojrzeć ponownie po paru minutach, by zobaczyć krajobraz odmieniony. Czasami zatrzymuję się i próbuję wzrokiem wyłuskać jakiś szczegół zapamiętany niedawno. Drzewo rosnące na zboczu i widziane na tle nieba znikło, i dopiero po chwili znajduje je w zupełnie innym miejscu (tak się wydaje), bo na tle zielonej połaci pola, a jasna wstęga polnej drogi ukryła się, i tylko domyślam się jej biegu za wyrosłym nie wiadomo skąd garbem ziemi.

Widziałem pola biegnące w poprzek pagórów, ze szczytu jednego w dolinę, a za nią na szczyt następnego. Tam wstęgi pól znikały w niewidocznej kolejnej dolinie, by dalej i wyżej pokazać się znowu – i znowu zniknąć. Policzyłem je: pola wspinały się na pięć kolejnych pagórków.



Dziwny obrazek:


 Obok mijanego gospodarstwa widziałem wiele desek ułożonych poziomo przy ziemi. W jakim celu? Może dla ich postarzenia? Jeśli ktoś wie, proszę o komentarz.

Wracając późnym popołudniem, po wyjściu z lasu zobaczyłem pola wyzłocone światłem niskiego słońca.



 

Trasa: między Otroczem a Godziszowem.

Statystyka: przeszedłem 27 kilometrów w osiem godzin, przerwy trwały trzy godziny.