300917
Rząśnicka Przełęcz, stok
Rogatki, Janówek, Czernicka Góra, wokół Stromca, Przełęcz Chrośnicka, Lastek,
zbocza Ptasiej, Janówek, zbocza Babińca, Rząśnicka Przełęcz.
W
firmie soboty i niedziele nadal są pracujące, więc swoim zwyczajem miałem opory
przed braniem dwóch dni wolnych, czyli niepłatnych. Zdecydowałem się nie tyle
ze względu na dobre prognozy pogody, co przez wspomnienie tych wszystkich
przegapionych bądź zaniechanych okazji pojechania gdzieś i zobaczenia,
przeżycia. Coraz częściej mówię sobie, że nie mogę odkładać planów, bo może
okazja już się nie powtórzy – kolejne znamię czasu. Mojego czasu. Gonię go
wypełniając dni od wczesnego ranka do późnej nocy, ale nie mogę dogonić, co
bardziej mnie cieszy niż smuci.
W
piątkowe popołudnie miałem tyle zajęć, że na posiedzenia nad mapą zabrakło
czasu, pojechałem więc bez ustalenia trasy, i chyba tylko wspomnienie chmurnego
początku poprzedniego sezonu zawiodło mnie tam, gdzie rok temu, na Rząśnicką
Przełęcz w Górach Kaczawskich.
Punktualnie
o szóstej, więc w szary jeszcze przedświt, poszedłem na wschodni stok
sąsiedniego wzgórza zobaczyć Jutrzenkę.
Po
pogodnej, gwieździstej nocy, niebo na wschodzie nabierało czystych, wyrazistych
kolorów. Ilekroć, nota bene, przychodzi do opisu kolorów, żałuję swojej niewiedzy
w ich ładnym nazywaniu, jak potrafią to robić malarze. Napiszę więc tylko, że
najpiękniejsza chwila świtu miała trzy warstwy barw: środkiem rozpostarty
seledynowy pas oddzielał niskie pomarańczowe kolory od chłodnych błękitów i
granatów górnego nieba. Barwy intensywniały, ale gdy słońce było już bliskie
horyzontu, jasność nieba poczęła je gasić. Gwiazdy już wcześniej znikły,
jedynie Wenus długo jeszcze świeciła na niemal już dziennym niebie, a roztopiła
się w nim dopiero tuż przed wschodem słońca.
Poszedłem
tam, gdzie oczy mnie poniosły, a im zachciało się przejść raz jeszcze odkryte,
widokowe stoki Ptasiej. Gdy już tam byłem, uznałem, że powinienem znaleźć nowe
przejście na drugą stronę masywu i pójść dalej, w stronę Stromca. W ten sposób
powoli precyzował się plan dużej pętli; gdy później przyjrzałem się mapie,
uznałem, że niewiele zabrakło mojej drodze do trzydziestu kilometrów długości.
Nogi, nieco odwykłe od tak długich wędrówek, wieczorem powiedziały mi, co myślą
o takiej trasie na pierwszy dzień; rano wstawałem z obawą, ale nogi niosły mnie
bez protestów, udobruchane dość długim odpoczynkiem nocnym.
Miałem
na sobie grubą odzież, świt był zimny, ale popołudnie zrobiło się bardzo
ciepłe, więc w miarę upływu godzin plecak pęczniał pakowanym weń ubraniem, aż
poczułem swobodę wędrowania w samej koszuli, czując wiatr we włosach i słońce
na twarzy.
Pola
są już jesienne, puste i zaorane, jednak na drzewach kolory jesieni są dopiero
akcentami wśród dominującej jeszcze zieleni. Dęby niewiele się zmieniły, brzozy
są w pół drogi ku jesieni, natomiast dla czereśni, sumaków i oczywiście klonów
zaczął się festiwal kolorowych impresji. Stojąc w słońcu tak bajecznie
kolorowe, klony potrafią czarować swoim wyglądem, natomiast sumaki zadziwiają
mnie przemianą, budzeniem się tych niepozornych drzewek do przeżycia swoich
krótkich chwil jesiennej chwały.
Każdy
z nas nosi w sobie obrazy będące symbolami ciepłych i słonecznych dni, obrazy
pojawiające się w zimie na myśl o złotych dniach wczesnej jesieni. Dla mnie są
nimi żołędzie leżące na gruntowej dróżce, trawa poprószona pierwszymi żółtymi
liści brzozy, spomiędzy których wystaje czerwony kapelusz muchomora, żółte
rżysko lub lśnienie słońca w gładkich skibach pługiem przewróconej ziemi,
wychylona nad leśną drogą gałązka buka z pięknie brązowymi i lśniącymi liśćmi,
a ostatnio coraz częściej kwitnąca cykoria podróżnik. Każdy z tych obrazów
widziałem w wielu odmianach.
Na
łąkach w najlepsze trwa kwitnienie, ich mnogość o tej porze roku zadziwia mnie.
Najwięcej kwitnie dzwonków, chyba rozpierzchłych, kwiatów barwą
przypominających mi cykorię, mimo tak odmiennych kształtów; bywało ich tyle, że
niebieską plamę wśród zieleni łąk dostrzegałem z daleka. Niżej, przy ziemi,
między trawami łąk lub uschniętymi kikutami rżysk, widziałem niezliczone drobne
kwitnienie i niepozorne owocowanie maleńkich roślinek; patrząc na nie, miałem
wrażenie ich pośpiechu, pragnienia dokończenia dzieła rozsiania nasion przed
zimą.
Wiele
razy już z odległości dziesiątków kroków widywałem grzyby nieodmiennie
kojarzące mi się z okrągłą ogrodową altaną: wielkie i wysokie kanie. Było ich
tyle, że mógłbym, bez przesady, wrócić w kilkoma wiadrami tych grzybów. Ilekroć
spotykałem ich kępy, od nowa analizowałem możliwości zabrania ich ze sobą, ale
za każdym razem dochodziłem do wniosku, że nie mam jak, a pamięć, zdrajczyni
chcąca mi dokuczyć, przypominała mi wspaniały smak kań smażonych rok temu przez
żonę.
Droga
wiodła szczytem Czernickiej Góry, omijanej do tej pory z powodu zalesienia i
braku widoków. Wszedłem w las z postanowieniem przecięcia pasma gór, i po
chwili zobaczyłem niecodzienny widok: dwa ogromne prawdziwki o nogach jak ręka
w nadgarstku; niestety, ślimaki były pierwsze, a zostawiły tak niewiele, że już
nie odbierałem im resztek posiłku.
Pierwszego
zauważonego podgrzybka zostawiłem; miałem przed sobą dwa dni wędrowania, cóż
miałbym robić z grzybami? Nieco wyżej zobaczyłem, że nie tylko ja omijałem tę
górę: w jednym miejscu znalazłem kilkanaście podgrzybków brunatnych, a niewiele
dalej pierwsze w tym roku prawdziwki i kozaki. Nie wiedziałem, co z nimi
zrobić, ale zostawić nie potrafiłem. Wkładałem je do obszernych kieszeni
wiatrówki, a gdy zabrakło miejsca, kije włożyłem pod pachę, a kolejne grzyby
wkładałem nóżkami między palce lewej dłoni. W pewnej chwili próbowałem doczepić
kolejny grzyb, ale już nie potrafiłem go utrzymać, więc trzymając w drugiej
dłoni ostatnie grzyby, poszedłem w stronę brzegu lasu zastanawiając się, co
zrobię, gdy zobaczę kolejną kępę. Na szczęście więcej nie znalazłem, a może dlatego,
że podniosłem głowę. Z tej góry jednak też są widoki, co prawda nie
panoramiczne, ale między drzewami widać zawsze urokliwy kontrast zielonej
doliny i niebieskich Karkonoszy.
Na
łące zająłem się plecakiem: upchnąłem mocniej jego zawartość, przejrzałem
grzyby, włożyłem je do reklamówki, a tę ostrożnie usadziłem w plecaku, zapiąłem
luźniejszymi paskami i poszedłem. W niezłym stanie doniosłem je do samochodu i
ułożyłem na podłodze. W niedzielę cała procedura powtórzyła się z nowymi
grzybami, a wieczorem, po powrocie, okazało się, że tylko kilka najstarszych
nie zniosło dwudniowego jeżdżenia.
Droga,
jak to bywa z nimi, rozpłynęła się między drzewami, więc mimo iż bez kłopotów
wyszedłem na otwarte przestrzenie po drugiej stronie, przejścia nie
zapamiętałem. W te dwa dni wędrowania parę razy próbowałem poznać skróty przez
lasy, ale chyba tylko raz udało mi się na tyle, że przejście mógłbym powtórzyć.
Mapy niedokładnie pokazują linie brzegowe lasów, a na zastosowanie pewnego i z
dobrym skutkiem kiedyś zastosowanego sposobu zapoznania się ze zdjęciami
satelitarnymi nie miałem czasu. Jeszcze lepiej byłoby mieć ze sobą GPS z mapą
do pieszych wędrówek, ale nie mam i nie kupię, chcąc uniknąć obrastania w
cywilizacyjne gadżety, nawet kosztem przedzierania się przez jeżynowe zarośla.
Szedłem
wielkimi połaciami pól wprost na Stromca, a góra powolutku, niemal
niedostrzegalnie, obracała się i rosła. Początkowo była górką, którą zasłoniłem
dłonią na wyciągniętym ramieniu, a gdy byłem u jej podnóża, ona zasłoniła sobą
wszystkie inne góry, nawet Śnieżkę. Zmiany widoków w zależności od miejsca
patrzenia bądź przemieszczania się, tak normalne przecież, nieodmiennie
zadziwiają mnie. Widzimy świat nadając miejscu naszego patrzenia cechę jego
środka; kiedyś zastanawiałem się, jak wyglądałby świat bez automatycznego i
nieuniknionego wyznaczania jego centrum, aż któregoś dnia puknąłem się w czoło:
wszak trochę wiem, jak wyglądałby taki świat. Otóż techniczne rysunki elementów
właśnie tak są przedstawiane. Jeśli narysuje się na nim powiedzmy sześcian,
wszystkie ściany przedstawia się tak, jakbyśmy patrzyli na nie mając oczy na
wysokości ich krawędzi, czyli bez rzutów perspektywy; ściana będzie
wtedy widoczna jako kreska. W efekcie sześcian zamieni się w kwadrat, i dopiero
dodatkowe rzuty przedmiotu z innych stron, oraz pewna wiedza i obycie,
pozwalają na czytanie takich rysunków. Zauważyłem, że człowiek bez tej wiedzy
rzadko kiedy jest w stanie wyobrazić sobie wygląd przedmiotu na podstawie
takiego rysunku, a sam odruchowo rysuje rzut perspektywy ze swojego miejsca
patrzenia, technicznie niepoprawny, ale pozwalający rozpoznać cały kształt
przedmiotu bez dodatkowych jego równie nienaturalnych rzutów.
W
lasach Stromca trochę się zmieniło, więc, niepewny pamiętania dróg na szczyt, po
wyjściu na łąki zawróciłem i poszedłem z powrotem: ja mam nie wiedzieć, gdzie
prowadzi ten dukt?? Nie znam ich wszystkich ani nie mam ambicji poznania, ale
lubię wiedzieć, gdzie zaprowadzi mnie ta czy tamta dróżka.
U
podnóża Chrośnickich Kop jak zwykle odwiedziłem źródło bijące ze skalnej
ściany, bo źródła, zwłaszcza takie jak te, czyste i skalne, mają magnetyczny
urok, a poza tym zwyczajnie chciało mi się pić. Woda ma tam wyborny smak i jest
bardzo zimna.
Po
wejściu na siodło przełęczy wyznaczyłem nową swoją drogę w stronę Lastka,
najbardziej mojej góry w tych górach.
Samotne tete a tete z miejscem i z
najurokliwszym pomieszaniem fantazji z rzeczywistością przerwała mi grupa
motocyklistów. Zatrzymali się, jeden z nich zdjął kask i przywitał się po… niemiecku.
Poczułem niechęć do tych ludzi; zapewne w Niemczech nie pozwala się im niszczyć
polnych i leśnych dróg tymi hałaśliwymi maszynami ryjącymi koleiny, więc
przyjeżdżają do nas. W moment później przyszła mi do głowy mściwa myśl: gdyby
nie wszczęli wojny, do dzisiaj byłyby tutaj Niemcy.
Inną
niż zwykle, nową drogą przeciąłem dolinę z wioską i idąc zakolem po zboczu
Babińca, po dwunastu godzinach włóczęgi doszedłem do Rząśnickiej Przełęczy i do
samochodu.
W
piątkowy wieczór wahałem się nad wyborem miejsca noclegu, mając do wyboru dwa
znane mi domy prowadzące tak zwaną agroturystykę. Wybrałem dom „Konopka” w
Czernicy. Ledwie kilka razy korzystałem z gościny Bożeny, właścicielki domu,
trudno więc powiedzieć, że jestem stałym bywalcem. Ostatni raz nocowałem tam
przynajmniej rok temu, ale gdy zadzwoniłem i usłyszałem radosne powitanie,
ciepło mi się zrobiło na serduchu. Wieczorem zostałem powitany jak domownik,
który ledwie na parę dni wyjechał i wrócił do siebie: po prostu naturalnie.
Ilekroć jestem w tym domu, są goście, i ciekawe rozmowy z nimi przerywa dopiero
późna pora. Bożena potrafi sprawić coś, co mało komu się udaje: że wśród mało
znanych ludzi czuję się swobodnie.