300320
Litera jest
kształtem kodującym dźwięk. Kształt nie ma związku z dźwiękiem,
jest właściwie przypadkowy i może być dowolny. Dużą
różnorodność tych kształtów łatwo zobaczyć, wystarczy
otworzyć
Wikipedię.
Na
wyświetlonej wielkiej liście widać, jak dziwne i różnorodne
kształty przybierają kody dźwięków, które w naszym języku są
zapisywane tak prosto, jak się nam wydaje.
Tak się wydaje, bo
te kształty znamy, odruchowo identyfikujemy je z dźwiękami za nimi
ukrytymi. Tego naszego kodu uczyliśmy się przez lata, a płynne
jego rozumienie szlifujemy do końca życia. Kłopoty ze zrozumieniem
zapisanego tekstu przez osoby nieczytające, świadczą o znacznej
pracy umysłowej, jaką musimy wykonać dla usłyszenia dźwięków
ukrytych w kształtach liter i ich znaczeń. To nie jest czynność
naturalna, jak nasze dwunożne chodzenie, chociaż i ta jest
wyuczona.
Obok różnorodności
kształtów graficznych symboli dźwięków, istnieje druga
odmienność: ten sam kształt koduje różne dźwięki w różnych
językach. U nas „w” to wu, u Anglików do „dabliu” czyli
„ł”, a u Rosjan „p” to nasze „r”.
Dość tych dwóch
przykładów, wiadomo, o czym piszę, zaznaczę tylko istnienie
trzeciej odmienności, widocznej w językach, które symbolami,
czasami zagmatwanymi, kodują słowa i pojęcia, jak na przykład w
japońskim. Rozmawiałem kiedyś ze studentką japonistyki,
powiedziała, że dobrze się czyta te ich symbole, ponieważ część
z nich wyraża nasze stany emocjonalne, które dla pełnego opisu
wymagają użycia wielu słów, a tam jest jeden „krzaczek”. Coś
jak „amen” u Izraelitów – dodam od siebie.
Dla odczytania
dźwięków i ułożenia ich w zrozumiałe dla nas słowa, potrzebna
jest podwójna translacja: kształtów graficznych symboli na
dźwięki, a te na słowa. Owszem, istnieją tutaj pewne odmienności,
jak możliwość czytania ze zrozumieniem mimo braku wiedzy o
prawidłowej wymowie słów, ale i wtedy są dwa etapy przekształceń.
Może wystarczy tego
wstępu, przejdę do pierwszego tematu. Do DNA.
Wiadomo, że w
komórkach naszego ciała jest podwójnie skręcona nić DNA zwana
helisą. Na tych niciach zapisana jest informacja podzielona na geny
– pojedyncze przepisy na produkcję specyficznych białek. Jest
tych białek mnóstwo rodzajów i służą do budowy i odbudowy
naszych ciał, do regulowania procesów chemicznych, do aktywowania
określonych genów i ich wyłączania. Do wszystkiego.
Informacja zapisana
jest w zadziwiający sposób, bo przypominający komputer: w systemie
cyfrowym.
Taki zapis ma wielką
przewagę nad zapisem analogowym, co łatwo zrozumieją ludzie
pamiętający stare magnetofony i próby przegrywania kaset – każda
kolejna kopia była gorszej jakości. To jak wielokrotne robienie
odbitki kserograficznej z wykorzystaniem poprzedniej kopii jako
matrycy.
W systemach
cyfrowych można dowolną ilość razy kopiować informację bez
straty jakości. Nasze techniczne sposoby tworzenia kopii cyfrowych
są w stosunku do systemów wewnątrzkomórkowych bardzo prymitywne,
ale i one potrafią w pewnych granicach zauważać błędy zapisu i
je korygować.
Do dzisiaj pamiętam
swoje oczarowanie, gdy połapałem się w sposobach zapisu cyfrowych
informacji na płytach CD, o czym czytałem przed laty.
Dzięki niemal
bezbłędnemu systemowi kopiowania informacji w komórkach, żyjemy
jako jednostki i jako gatunek, a dzięki drobnym niedoskonałościom
w tym systemie, istnieją miliony gatunków na Ziemi i my też.
Oczywiście są i
różnice. Komputery posługują się system dwójkowym, DNA
czwórkowym. W komputerze poziomy napięć albo lokalne zmiany
właściwości krzemowych struktur, kodują cyfry, natomiast w DNA są
to odpowiednie białka. Ich nazwy są dość dobrze znane: to
adenina, guanina, cytozyna i tymina.
Te cztery białka
tworzą litery zapisu cyfrowego. Kombinacje ustawień tych cząsteczek
w łańcuchu kodują konkretną informację. Dla oddzielenia jej od
innej informacji, w łańcuchu istnieją znaki start i stop,
oczywiście też jako kombinacja ustawień cząsteczek białkowych.
Komórki istot
żywych mają umiejętność odczytywania instrukcji i produkowania
według odczytanej receptury ściśle określonych białek. A te
potrafią zadziwić stopniem swojej komplikacji i rozmiarami iście
miniaturowymi. Ich zróżnicowanie jest ogromne, precyzja budowy
niesamowita.
Uniwersalność
zapisu danych jest powszechna, to znaczy, że wszystko co żyje na
Ziemi, stosuje dokładnie taki sam sposób zapisu danych potrzebnych
do życia i reprodukcji.
Kształt liter,
znaczenie poszczególnych „dźwięków” i całych słów, jest
identyczna u wszystkich. Nie ma Japońskich krzaczków ani arabskich
robaczków, nie ma trudnych do wymówienia dźwięków jak w
chińskim. Na poziomie DNA świat jest idealnie jednolity, ponieważ
mówi dokładnie takim samym językiem, bez odmienności kształtów
symboli i ich znaczenia.
Tutaj mamy kolejny
dowód na wspólne pochodzenie życia, na pokrewieństwo nas
wszystkich: ludzi, małp, dżdżownic, kałamarnic, traw i bakterii.
Wszyscy posługujemy się identycznym kodem, także i wirus – ten
martwy odprysk życia z fragmencikiem jego cyfrowych danych.
Identyczność wymowną, jeśli wyobrazi się nieskończoną ilość
możliwych kombinacji zapisu: użytych białek (kształtu liter w
pierwszym przykładzie), sposobów ich grupowania (układania liter w
słowa), no i oczywiście znaczenia, czyli treści, jaka kryje się
za dźwiękami z mojego porównania.
Bardzo trafnie
nazwano wirusami złośliwe małe programiki podsyłane komputerom,
przez które nasz laptop będzie zachowywał się jak chory. Można
wysłać mu instrukcję ignorowania wszystkich poleceń poza jedną:
mnożenia bez końca dwa przez dwa. Jeśli dla systemu operacyjnego
instrukcja będzie zrozumiała, zacznie ją wykonywać. Komputer
ogłuchnie i oślepnie, zajęty miliardowymi mnożeniami dwójek,
albo będzie rozsyłał wirusowe programiki do innych komputerów. Bo
mu tak kazano. Bo odczytał polecenie w zrozumiałym dla siebie
języku i je wykonuje.
No i tutaj docieram
do wirusów biologicznych.
To rzecz martwa. Nie
potrafi się rozmnażać i nie przyjmuje pokarmu, czyli nie posiada
funkcji najbardziej podstawowych i z życiem utożsamianych, a jakie
ma niechby taka bakteria.
Składa się z
fragmentu DNA (lub RNA, ale pomijam tutaj tę różnicę jako zbyt
fachową) i białkowej otoczki, chociaż niekoniecznie. Skąd się ta
cholera wzięła, nie wiadomo. Może jakoś się uwolniła z
organizmów istot żywych, ale mówi się też o jego odwiecznym
trwaniu jako pozostałości po początkach życia. Wiadomo jednak, że
jest ich mnóstwo rodzajów i są w organizmach wszystkich istot
żywych: w bakteriach, roślinach i zwierzętach, w tym także w
ludziach.
Tutaj słowo
wyjaśnienia. Biolodzy, lokując gatunki na drzewie życia, dzielą
je na trzy, w uproszczeniu, królestwa, jak to oni mówią: grzyby,
rośliny i zwierzęta. Człowiek jest zwierzęciem, bo nie rośliną
ani grzybem. Nie tworzy się dla niego osobnego królestwa życia,
ponieważ jest częścią ziemskiej fauny, z niej się wywodzi, przy
czym w tym podziale nie ma nic pejoratywnego, nic ujmującego
człowiekowi. To po prostu konstatacja.
Białkowa otoczka
pełni funkcje pomocne przy pokonywaniu przez wirusa błony komórki,
a gdy już znajdzie się w środku, jest kłopot, ponieważ
instrukcja zawarta w DNA wirusa jest zrozumiała dla chemicznej
maszynerii komórkowej, i prosta: kopiuj mnie, a znaku stopu nie ma.
No i komórka kopiuje, zamiast zająć się wytwarzaniem białek
potrzebnych organizmowi, ponieważ nie potrafi odróżnić swojego,
jądrowego DNA, od wirusowego. Są one identyczne co do sposobu
zapisu informacji i dla niej zrozumiałe.
W organizmach roślin
i zwierząt jest system obronny, zwany immunologicznym. Ciekawy jest
źródłosłów: słowo ma łacińskie korzenie, pochodzi od słowa
oznaczającego uwolnienie od obciążeń. Po prostu kiedyś
zaobserwowano odporność ludzi na chorobę zakaźną, którą
wcześniej przeszli.
We krwi mamy
cząsteczki nazywane przeciwciałami lub antyciałami. Mają bardzo
techniczną budowę: przypominają nasze kombinerki, nawet mają oś
pozwalającą na rozwarcie szczęk. Ich rodzajów, specyficznie
dopasowanych do przeciwnika, czyli patogenu, jest mnóstwo, jest
więcej, niż naszych genów, co wydaje się niemożliwe, skoro to
one zarządzają produkcją wszystkich białek. Biolog, który
wyjaśnił tę zagadkę, dostał Nobla. Ich ilość jest prostym
odzwierciedleniem ilości rodzajów patogenów, w tym wirusów.
W naszej krwi
codziennie, całe życie, trwa wojna. Najprawdziwsza wojna. Krążą
oddziały zwiadowców, których zadaniem jest rozpoznanie obcej
struktury białkowej, czyli na przykład wirusa, a rozpoznaną
paskudą zajmują się komórki niszczące. Na określenie procesu
tego niszczenia, powszechnie używa się słowa fagocytoza, a gdzieś
czytałem o fagocytach jako o komórkach żernych. Adekwatna nazwa i
zrozumiała, a dodam jeszcze, że pewien rodzaj komórek biorących
udział w niszczeniu patogenów zwie się z angielskiego NK. Natural
killers.
Mamy więc w naszej
krwi nie tylko zwiadowców i specjalistów od wskazywania palcem, ale
i wojowników. Giną razem z wrogiem, a wtedy do akcji wkracza nasz
czyściciel, czyli sprzątacz – układ limfatyczny zbierający
trupy z pobojowiska. To ostra walka, w której nikt nie przejmuje się
pojedynczymi śmierciami.
W milimetrze
sześciennym naszej krwi, krwinek białych jest kilka tysięcy, a
milimetr jest przecież maleńką kropelką. Centymetr sześcienny to
tyle, co koniec palca wskazującego, do pierwszego stawu. W takiej
ilości krwi jest różnych leukocytów, czyli krwinek białych,
kilka milionów, w nas całych wiele miliardów.
W ilości rodzajów
przeciwciał tkwi nasza pamięć immunologiczna, pamięć przeżytych
chorób.
Problem w tym, że
długo i opornie idzie nam nauczenie się, jak budować szczęki
chwytające nowego wirusa. Musimy się tego nauczyć chorując, przy
czym, żeby mieć jakiś pożytek z nauki, przeżycie jest konieczne.
Działanie naszego
systemu odpornościowego zadziwia stopniem komplikacji i
różnorodnością mechanizmów, funkcjonowaniem mnogich białek i
ich wzajemnymi zależnościami. To układ, który można dogłębnie
poznać dopiero po latach wytężonych studiów.
Nie odbyłem ich,
wiem tylko tyle, żeby czuć oszołomienie przy niechby pobieżnym
zapoznaniu się z działaniem tego układu.
Wirusowi jako rzeczy
łatwo jest istnieć dalej. Czyż ten jeden tylko fakt nie jest
zadziwiający? Boimy się nie zębów dzikiego zwierzęcia, nie
robala wijącego się w naszym brzuchu, nie drugiego człowieka z
kałachem lub zaciśniętymi pięściami ani nie pioruna, zwłaszcza
z jasnego nieba, a rzeczy tak małej, że widać ją tylko pod dobrym
mikroskopem. Ta rzecz nie działa brutalnie i bezpośrednio, jak
działa kropla podanej trucizny, ani jak kawałek ołowiu rozrywający
nasze tkanki. Działa perfidnie, bo od wewnątrz, i oszukuje nas:
podszywając się pod nas samych, każe kopiować siebie. My sami
mnożymy ilości swoich wrogów.
Z powodu swojej
martwoty i prostoty łatwo ulegają metamorfozom, tworząc odmienne
swoje rodzaje. Nie same, zaznaczam, a przy wykorzystaniu gospodarzy –
zainfekowanych komórek. Te ich przemiany utrudniają pracę naszego
układu obronnego, ponieważ wtedy szczeki kombinerek nie bardzo
pasują.
Tak przy okazji:
nasze DNA, jak i innych organizmów ziemskich, trudno nazwać czymś
żywym, mimo że ta struktura tkwi u źródeł naszego życia. Na
pewno słyszeliście o możliwości odczytania DNA ze znalezionych
fragmentów dawno nieżywych istot.
Ten fakt też jest
zadziwiający. Pokazuje rozmycie granicy między tym, co żywe, a
tym, co martwe, jeśli tylko przestawi się okular mikroskopu na
dostatecznie duże przybliżenie. Nawet martwy wirus, w chwili gdy
jego instrukcja jest odczytywana i realizowana, to znaczy gdy jest
kopiowany, zatraca część swojej martwoty; wszak rozmnaża, chociaż
nie „się”.
Ta kolczasta paskuda
zostanie z nami. Nie ma możliwości zniszczenia wszystkich
„egzemplarzy”. Po nim przyjdą inne, chociaż nie wiadomo kiedy i
jakie.
Nadal uważam, że
mniej jest groźny dla ludzkości, niż dla ludzkiej gospodarki.
Niewiele jest szkodliwy dla bytu populacji, chociaż znacznie
poważniej dla bytu zainfekowanej jednostki. Szkodliwy jest też dla
psychiki ludzi i zachowań ludzkich społeczności.
Żebyśmy nie
przeżywali głębokiego kryzysu gospodarczego, kto potrafi, niech
się modli do swojego Boga o wsparcie biologów pracujących nad
szczepionką. Inni, niedostrzegający Boga nad sobą, niech wesprą
ich dobrą myślą, ten sposób też pomaga, a wszyscy, którzy mogą,
niech wesprą biologów (lub szpitale) pieniędzmi, bo trudno oprzeć
się wrażeniu, że bogowie i fortuna jakby bardziej sprzyjali
forsiastym.
Panikuję, skoro
piszę o Bogu? Będąc ateistą, nie u bogów szukam wsparcia i nie o
samego wirusa mi chodzi, a o to, co zrobi z nami.
Nie chcę widzieć,
jak człowiek odsuwa się od człowieka, dostrzegając w nim
nosiciela choroby lub śmierci. Nie chciałbym długo czekać na
zobaczenie tłumu ludzi w centrum handlowym, pod estradą czy przy
karuzeli. Nie chciałbym słyszeć krzyków szaleńców religijnych o
bożej pomście. Nie chciałbym, żeby u ludzi utrwalił się zwyczaj
witania się łokciami, zamiast uściskiem dłoni. Chciałbym
natomiast móc pocałować dłoń witanej i lubianej kobiety.
W niedzielę byłem
w górach. Dzisiaj wiem, że wobec zaostrzenia nakazów przebywania w
domu, byłem po raz ostatni. Dobrze, że byłem. Nie przegapiłem
ostatniego wyjazdu. Mam nadzieję na niezbyt długą przerwę w
wędrówkach, ale teraz jeszcze trudniej powiedzieć cokolwiek o
przyszłości, niż zwykle.
Na włóczędze
spotkałem trójkę turystów, minęliśmy się idąc możliwie
daleko od siebie. Tego odruchu omijania też nie chciałbym u siebie
i innych ludzi, mimo że samotność, zwłaszcza w górach, jest
przydatna, a nawet pożądana.
Jednak czasami
chciałbym podejść do człowieka spotkanego na górskim odludziu,
uścisnąć mu dłoń i zamienić z nim kilka słów. Bywa, że
zdawkowe słowa powitania zmieniają się w ciekawą i długą
rozmowę. Pamiętam takie spotkania. Mimo rzadkich moich decyzji
zrobienia kroku w stronę obcego, teraz, gdy niewskazane jest
ściskanie dłoni drugiemu człowiekowi ani nawet bliskie stanie przy
nim, czuję, jakbym tracił coś ważnego dla mnie.
Tracimy posiadaną
drobinę apriorycznej ufności w stosunku obcego, o którą i tak
było trudno w anonimowym mrowisku ludzkim.
* * *
Wracam myślami do
Medytacji Marka Aureliusza, i ze zdumieniem zauważam u siebie
większe zrozumienie jego postaw filozoficznych i jakby skłonność
ku nim.
Wszystkim tym,
którzy po prostu się boją, a szczególnie tym zamykającym się na
cztery spusty z zapasem wirusowych trucizn, polecam zapoznanie się
ze stoicyzmem w wydaniu Marka.
Jako lekturę
uzupełniającą proponowałbym coś traktującego o przypadku w
życiu ludzkim.
Już wyjaśniam.
Nie wierzę w
przeznaczony nam los, chociaż czasami nachodzą mnie wątpliwości.
Naszym życiem rządzi, czy raczej nas popycha, przypadek. Co prawda
zespolony z naszymi decyzjami. My sami tylko czasami i w ograniczonym
zakresie decydujemy o tym, co nas spotyka, a przy tym wierzymy, że
tylko my, że tylko nasza wola, albo chociaż głównie ona.
W tym
samooszukiwaniu się nie zdajemy sobie sprawy z możliwości
uruchomienia długiego ciągu zdarzeń zapoczątkowanych jedną
drobną decyzją przejścia przez jezdnię tutaj i teraz.
Chłopak przeszedł
na drugą stronę zobaczywszy księgarnię; widok witryny przypomniał
mu o potrzebie kupienia książki na prezent. Chodząc wzdłuż
regałów, trącił dziewczynę. Przeprosił, wywiązała się
rozmowa. W rok później zostali małżeństwem, i byli nim do końca
swoich dni.
Możliwy jest też
krótki, ale radykalny ciągu zdarzeń.
Inny ciąg
okoliczności, w których przypadek odgrywał niebagatelną rolę, w
tym samym czasie spowodował zadzwonienie telefonu w jadącym
samochodzie. Sięgając po niego, kierowca na chwilę oderwał wzrok
od jezdni…
Dziewczyna wyszła z
księgarni i zobaczyła zbiegowisko ludzi. Wypadek, pomyślała, i
poszła w swoją stronę. Nigdy nie dowie się, że właśnie tryby
machiny losu przeskoczyły i w efekcie jej przyszłe życie potoczy
się zupełnie inaczej. Owe zespolenie wyboru i przypadku w jej
decyzji zamążpójścia, której będzie żałowała.
Przeznaczenie,
przypadek, wyrok losu? Bo przecież nie Bóg, prawda? Chociaż w tym
pierwszym przykładzie…
Chciałbym kiedyś
zapoznać się ze statystykami zachorowań z uwzględnieniem rodzaju
i okoliczności pracy wykonywanej tej wiosny. Wydaje mi się, mam też
nadzieję, na istnienie niewielkiej różnicy w ilości zarażeń
między kasjerkami z Biedronki a ludźmi, którzy mogli kontynuować
pracę w domu. Jeśli tak będzie, znajdę kolejny dowód na
przewodnią rolę przypadku w naszym życiu.
Proszę nie odczytać
tych słów jako przejawu ignorowania zasad bezpieczeństwa, bo nie
są nimi.
Zasada przypadku
może i ma prawo być postrzegana jako zło, jako niesprawiedliwość
w naszym życiu, ale ma i lepszy wizerunek, dobrze widoczny w
pierwszym moim przykładzie. Czasami nazywamy go dobrym losem,
czasami szczęściem. Udało się. Powiodło się.
Niech nam wszystkim
powiedzie się w te zwariowane dni.
Powiedzie się nam
tym bardziej, im szybciej biolodzy przygotują szczepionkę.
PS
Informacji zawartych
w tym tekście nie szukałem w internecie. Zebrałem je wcześniej,
czytając książki o biologii, jednej z interesujących mnie
dziedzin wiedzy.