Etykiety
- aborcja (3)
- agaty (3)
- Ajschylos (7)
- aleja bukowa (2)
- Anglia (2)
- antyk (6)
- Bach (2)
- bagna (1)
- Batorz (2)
- Bazaltowa Góra (2)
- Beskidy (2)
- Białe Skały (2)
- Bieszczady (11)
- biologia (8)
- Bliżów (1)
- blog (12)
- bluszcz (6)
- błędy oprogramowania blogera (2)
- Bolero (1)
- Bolesław Chrobry (8)
- Borowa (1)
- Borowy Jar (2)
- Brama Lubawska (3)
- Brusno (1)
- brzozy (85)
- brzydkie słowa (2)
- budowa S3 (15)
- budowle (22)
- buki (66)
- Bukowa Góra (3)
- buty trekkingowe (9)
- Camino de Santiago (1)
- Chełmiec (5)
- Chełmy (20)
- Chrośnickie Kopy (22)
- chwile naszego życia (29)
- Czarnystok (4)
- Czartowskie Skały (4)
- czereśnie (10)
- daglezje (2)
- deszczowa wędrówka (8)
- droga (72)
- drzewa (252)
- dzikie róże (26)
- Dzwonkowa Droga (5)
- ekologia (19)
- ekonomia (7)
- elektrownie (4)
- elektrownie wodne (7)
- elektryka (8)
- empatia (7)
- energetyka (10)
- Eos (23)
- erotyka (5)
- etymologia (9)
- ewolucja (25)
- festyny (2)
- filozofia (34)
- flash mob (1)
- fotografia (7)
- fundamentalizm (2)
- gender (5)
- geologia (10)
- Gierczyn (7)
- Gilów (3)
- Głazy Krasnoludków (2)
- głogi (8)
- głód (1)
- Gołubiew (6)
- Goraj (3)
- Gorajec (3)
- Gostków (9)
- goście (3)
- Góra Brzezińska (2)
- Góra Chełm (1)
- Góra Hołda (1)
- Góra Łysiec (2)
- Góra Marchwianego (1)
- Góra Młynarka (1)
- Górecko (3)
- górskie wędrówki (208)
- góry (239)
- Góry Bardzkie (2)
- Góry Bialskie (1)
- Góry Bystrzyckie (2)
- Góry Halińskie (3)
- Góry Izerskie (20)
- Góry Kaczawskie (239)
- Góry Kaczawskie słowem malowane (229)
- Góry Kamienne (3)
- Góry Krucze (1)
- Góry Ołowiane (5)
- Góry Opawskie (1)
- Góry Orlickie (1)
- Góry Sowie (1)
- Góry Stołowe (11)
- Góry Wałbrzyskie (39)
- Góry Złote (1)
- Grodziec (3)
- Gródki (12)
- grzyby (37)
- Guciów (1)
- Hala Izerska (1)
- himalaizm (1)
- Horyniec Zdrój (1)
- Hosznia Ordynacka (5)
- Huta Turobińska (7)
- ideologie (1)
- internet (11)
- Izera (1)
- jar (8)
- jarząb brekinia (3)
- jaskinia (16)
- Jastrzębia Turnia (3)
- jesienne wędrówki (120)
- jesień (149)
- Jędrzejówka (3)
- Józefów (3)
- Kaczawa (2)
- kamieniołomy (25)
- Kamienna Góra (1)
- Kamiennik (3)
- Kapitański Mostek (3)
- kapliczki (40)
- Karkonosze (8)
- Karpaty (2)
- karuzele (9)
- Kłonice (4)
- kobiecość (4)
- kolory jesieni (97)
- komputery (10)
- Kondraty (1)
- konsumpcjonizm (12)
- kosmos (12)
- Krasnobród (1)
- Krąglak (1)
- Krucze Skały (1)
- ksi (1)
- książka "Wrażenia i chwile" (7)
- książka o miłości (21)
- książka o miłości w górach (23)
- książki (76)
- kwiaty (144)
- Kwisa (3)
- kwitnienie (126)
- las (129)
- Lasowa Góra (1)
- Lasy Janowskie (2)
- lato (130)
- len (7)
- literatura (121)
- lodowce (1)
- logika (10)
- Londyn (2)
- Lubelszczyzna (122)
- ludzka duchowość (31)
- ludzkie wybory (49)
- lunapark (41)
- łęgi (1)
- Małe Organy Myśliborskie (1)
- mamutowce (1)
- matematyka (3)
- mgła w górach (23)
- miedze (7)
- miłorząb (3)
- miłość (11)
- Miłość muzyka i góry (32)
- mitologia (11)
- Młynarka (1)
- moczka (1)
- moja praca (94)
- mokradła (2)
- moralność (50)
- morze (22)
- motoryzacja (13)
- Mszana i Obłoga (4)
- muzyka (18)
- muzyka klasyczna (22)
- Myślibórz (1)
- najstarszy cis (1)
- Narol (1)
- natura (21)
- nauka (59)
- Nowe Górniki (3)
- obieg pieniądza (7)
- Obrocz (1)
- obyczaje (35)
- ogród (1)
- Okole (6)
- ols (1)
- Ostrzyca (9)
- Otrocz (4)
- pałac (9)
- park (13)
- Piaseczna Góra (1)
- pieniądz (9)
- Pietrzyków (1)
- piękno (49)
- piłka nożna (1)
- pisanie (75)
- plantacje (21)
- plantacje porzeczek (11)
- platan (7)
- płciowość (5)
- podróże (7)
- poezja (22)
- Pogórze Kaczawskie (68)
- pola (173)
- Polesie (2)
- polne drogi (200)
- polszczyzna (85)
- połoniny (6)
- poręba (1)
- porosty (2)
- porwaki (1)
- powodzie i susze (1)
- powódź (2)
- praca (9)
- praca w Anglii (4)
- praca w UK (5)
- prawo i sądy (5)
- programy komputerowe (16)
- Proust (18)
- przedwiośnie (26)
- Przełęcz Pojednania (2)
- przełom (6)
- przełom Lipki (7)
- przełom Pełcznicy (3)
- przemiany przestrzeni (7)
- przyroda (67)
- psychologia (16)
- ptaki (13)
- Radecznica (1)
- Radkowskie Skały (3)
- Radogost (1)
- recenzja (13)
- reklamy (11)
- religia (7)
- Rezerwat Imielity Ług (1)
- rodzina (4)
- Roztocze (125)
- ruch drogowy (8)
- Rudawy Janowickie (13)
- rzeźba (5)
- Sądreckie Wzgórza (3)
- Sichowskie Wzgórza (2)
- silniki elektryczne (2)
- skalne grzyby (6)
- skały (115)
- Skrzyczne (2)
- Słońce (30)
- smartfony (2)
- Sochy (1)
- Sokoliki (5)
- Solina (2)
- sosny (1)
- spotkanie (10)
- spotkanie w bibliotece (2)
- Stanisławów (3)
- stok narciarski (1)
- stres (1)
- strumienie (38)
- Sudeckie wędrówki (167)
- Sudety (314)
- surmie (2)
- szadź (14)
- Szczebrzeszyn (2)
- sztuka (9)
- Szum (1)
- szumy (1)
- Szybowcowa (3)
- Ślęża (3)
- śnieg i słońce (22)
- Śnieżka (2)
- Śnieżnik (1)
- śnieżyca wiosenna (6)
- Świeradów (1)
- Tanwia (1)
- technika (15)
- telefony komórkowe (9)
- telewizja (5)
- Teplice nad Metuji (1)
- Tereszpol (3)
- terroryzm (1)
- Tesla (4)
- Tokary (7)
- Trójgarb (11)
- Trójmorski Wierch (1)
- Trzebnickie Wzgórza (1)
- Trzmielowa Dolina (14)
- UNICEF (1)
- urok zwykłych chwil (32)
- wakacje (2)
- Wapielnia (1)
- Warmia (1)
- wawrzynek wilczełyko (4)
- wąwozy (28)
- wąwozy kaczawskie (7)
- wąwozy na Roztoczu (57)
- Wąwóz Książ (1)
- Wąwóz Myśliborski (4)
- wiara (8)
- wiatraki (4)
- Wielisławka (5)
- Wielka Brytania (3)
- Wielka Kopa (3)
- Wielkie Organy Wielisławskie (6)
- Wieprz (1)
- wieża widokowa (21)
- wikliniarstwo (1)
- Wilcza Góra (2)
- wilki (1)
- Wilkołak (2)
- wiosna (94)
- wirtualizacja (2)
- wirusy (5)
- Wleń (4)
- wojna (25)
- wrażenia i chwile (157)
- wrocławskie krasnale (1)
- wschód słońca (60)
- wspomnienia (25)
- wulgaryzmy (3)
- wychowanie dzieci (8)
- wydanie książki (10)
- wyposażenie górskie (5)
- Wysoka Góra (1)
- wywiad (3)
- Wzgórza Łomnickie (1)
- Wzgórze Polak (1)
- zachód słońca (48)
- Zadzierna (1)
- zamek Bolczów (3)
- zamek Chojnik (1)
- zamek Czocha (1)
- zamek Niesyto (1)
- Zapora Pilchowicka (4)
- zboża (18)
- zdebrz (13)
- zdrowie (4)
- zielarstwo (1)
- zima (124)
- zimowe wędrówki (112)
- Złotoryja (2)
- zmiany klimatu (8)
- zwierzęta (2)
- Zwierzyniec (2)
- zwyczaje (56)
- źródła (13)
- źródło Kaczawy (3)
- źródło Sanu (1)
- żniwa (12)
- życie (37)
Moja książka
Wrażenia i chwile
150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki. „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...
sobota, 28 marca 2015
Słownik współczesnej polszczyzny, fragment
Słownik.
-Suplement.
Czyli dodatek, uzupełnienie. Kiedyś używane właściwie tylko przez drukarzy w odniesieniu do uzupełniających tomów czy rozdziałów, na przykład encyklopedii, teraz jest w powszechnym użyciu, ale w jednej tylko dziedzinie: suplementem nazywane są preparaty odżywcze, te różne płyny i tabletki nadziane witaminami i żelazami. Nie sprzeciwiam się temu zwyczajowi, słowo używane jest prawidłowo, razi mnie tylko ta nagła moda, podatność wszystkich na nią, bo przecież jeszcze rok czy dwa lata temu nikt nie nazywał tranu suplementem, teraz wszyscy. Razi tym bardziej, że nazwa używana jest wybiórczo: nikt nie nazywa pieprzu suplementem, a jest nim dokładnie tak samo jak tamte, bo jedyna różnica (tutaj bogactwo smaku i aromatu, tam witamin i związków mineralnych) nie dotyka znaczenia słowa.
Kilka lat temu nasi, za przeproszeniem, politycy, nagle zapałali miłością do słowa konsensus, używając go nagminnie, tym częściej, im mniej porozumienia i zgody było między nimi; a później, równie nagle, słowa zapomnieli. Dlaczego? Możliwe wyjaśnienie znalazłem w wikipedii, a to poprzez skojarzenie z dawkinsowskim pojęciem memu, pasującym tutaj jak ulał. Definicja została sformułowana przez Glena Granta, oto ona: „Zaraźliwy wzorzec informacji powielany przez pasożytniczo zainfekowane ludzkie umysły i modyfikujący ich zachowanie, powodujący, że rozprzestrzeniają oni ten wzorzec. (…)”
Wyleczyli się z infekcji?
-Wskazane Dzienne Spożycie. GDA. Guideline daily amount.
To takie dziwadło wymyślone przez nie wiadomo kogo. To coś ma na celu zagłodzenie nas szybko i skutecznie, zmuszając do jedzenia otrębów i innego błonnika.
-Kalorie.
Coś, czego nikt nie widział, ale czego wszyscy mają za dużo, nawet jeśli bardzo się starają mieć tego mało. Kalorie mogą być zdefiniowane jako odwrotność pieniędzy, ponieważ o ile tych jest wiecznie za dużo, tamtych jest ciągle za mało, a podobną definicją posłużyli się Amerykanie, identyfikując nadmiar kalorii jako cechę biedy, a więc małej ilości pieniędzy. Postawienie znaczeń na głowie, bo wszak nasz język jeszcze pamięta wyrażenie „dobrze wyglądasz”, z czasów gdy otyłość była oznaką dobrobytu, chociaż teraz wyrażenie to jest już raczej uszczypliwością.
-Roboty drogowe.
Tak nazywane jest miejsce, gdzie przez szereg miesięcy smętnie szwendają się faceci ubrani w żółte koszulki odblaskowe. Gdy w końcu znikną, zostają po nich: czasami nieco równiejsza nawierzchnia drogi, często wysepki na środku jezdni bardzo przeszkadzające w jeździe i niepotrzebne im już znaki ograniczające szybkość. Ponieważ gdzieś tam w pobliżu zawsze znajdzie się jakiś krzak, zaraz pojawiają się smerfy z suszarkami. Siedzą ukryci za tym krzakiem, od czasu do czasu wypadając na jezdnię tak szybko, jakby gonili złoczyńcę, a wtedy kierowca musi ze swojej kieszeni podratować budżet państwa. Gdy już wszyscy kierowcy wiedzą o tej ich kryjówce, smerfy znajdują inną, a faceci w żółci zabierają znaki. Na tym kończą się roboty drogowe.
- Idiota.
Kiedyś to słowo oznaczało osobę o zaniżonej inteligencji, obecnie nazywa się tak osoby mało cwane lub z gruntu uczciwe, tym samym stawiając znak równości między inteligencją a cwaniactwem. Znamienne przestawienie znaczeń.
- Gwintex. Śrubex. Żelazex.
To przykładowe nazwy sklepów sprzedających śrubki i gwoździe, a więc dawniej nazywanych sklepami żelaznymi. Bez x na końcu. Dwie ciekawostki z „x”: wyciorex – to swojski kominiarz, oraz gnatex, czyli po polsku sklep mięsny.
-Bynajmniej.
Słowo modne ostatnio i przeżywające metamorfozę swojego znaczenia. Ściślej: zamiany znaczenia ze słowem przynajmniej. Gdy obserwuję ludzi używających tego słowa w znaczeniu „przynajmniej”, odnoszę wrażenie, iż słowo to wydaje się tym ludziom bardziej eleganckie, a oni sami sobie bardziej obyci z ojczystym językiem. Przy okazji drobna porada: jak szybko i skutecznie zniechęcić do siebie rozmówcę?
To proste, wystarczy zwrócić mu uwagę na ten błąd.
-Odkrycie.
Kiedyś odkryć można było Amerykę, talent w sprincie na 100 metrów, lub nowe zjawisko fizyczne – teraz wszystko: nowy smak chipsów, bar z paskudnym, śmieciowym, jedzeniem zwany restauracją Mc Donald’s, kolejny napój o egzotycznie brzmiącej nazwie, a nawet orzeźwienie, o czym dowiedziałem się z informacji wydrukowanej na etykiecie butelki wody do picia…
-sms.
Kiedyś, w zamierzchłych czasach prapoczątków telefonów bez kabelków, była to krótka wiadomość tekstowa od kogoś nam znajomego, teraz główną rolą smsów jest nachalne naciąganie nas na wydatek w kolejnej szemranej loterii organizowanej przez anonimowych cwaniaków.
-Promocja.
Dawniej nazywano tak działania mające na celu zapoznanie klientów z marką bądź produktem, obecnie wyraz ten znaczy tyle co przecena, czasami oszukana przecena. Mechanizm jest prosty: handlarz… przepraszam: handlowiec chce sprzedać produkt za 100 złotych, więc wypisuje na etykiecie 200, przekreśla kwotę, i pisze obok 120 oraz słowo „promocja”. I co? Ano, skutkuje!
-w.
Czy można przekręcić znaczenie najprostszego, bo jednoliterowego słowa? Można, a pokazali to miłośnicy motoryzacji. Samochód może być w garażu, w rzece, ostatecznie w naprawie, a nawet ktoś może mieć samochód w d… Owszem, ale to nie wszystko. Otóż okazuje się, że samochód można mieć jeszcze w metaliku, w skórze, w diesel’u , można też mieć go w benzynie. Jakim sposobem? Nie wiem. Nie wiedzą tego też ludzie mający samochód w metalicznie skórzanej diesel’owskiej benzynie, ale wiedzą, że można, bo oni tak mają.
I już.
-Ufiskalizowana kasa. Alufelga. Szyberdach.
Któregoś dnia sprzedając bilety w kasie, zauważyłem na elektronicznej drukarce paragonów nalepkę z napisem „ufiskalizowana”. Aż się wzdrygnąłem sylabizując tego potworka słownego. Któż, na Boga, wymyśla takie okropności?!
Kiedyś znana była skłonność komuszych Rosjan do tworzenia dziwnych zlepków słownych, ale i nam znana jest ta umiejętność. Pal sześć felgę, skoro nie mamy dobrego polskiego słowa na określenie „tarczy koła”, ale przecież można powiedzieć felga aluminiowa albo okno dachowe. Alufelga i szyberdach są jeszcze bardziej niemieckie, brzmią strasznie. Używanie takich słów kojarzy się mi z powolnym przesuwaniem kawałka styropianu po szybie; powinno być prawem zakazane.
-PLN.
To nazwa nowej waluty obowiązującej w Polsce od kilku lat. Jakoś tak cichaczem i nie wiadomo kiedy zmienili nam walutę, a właściwie jej nazwę. Owszem, na banknotach jeszcze jest nasz swojski złoty, ale wszędzie indziej mamy już PLN. Co prawda wymiana jednej waluty na drugą nastąpiła w relacji jeden do jednego, niemniej żal mi tej starej, poczciwej złotówki, i nawet skrót starej nazwy, te „zł”, wcześniej dziwnie źle mi się kojarzący, teraz, gdy jest utracony, wydaje mi się ładny. Pisownia wielką literą nowej nazwy każe domyślać się skrótu, ale gdyby zapytać Polaków, w końcu użytkowników tej waluty, o jego znaczenie, zapewne nie doczekalibyśmy się odpowiedzi, co jednak nie przeszkadza im używać tej nazwy swobodnie i powszechnie. Zawsze dziwiła mnie łatwość w używaniu przez ludzi słów i skrótów, których nie znają i nie rozumieją.
-„Najlepiej spożyć przed końcem: data na nakrętce”.
Ten pokraczny sposób informowania jest powszechnie stosowany. Jeszcze nie zdarzyło mi się przeczytać poprawnie sformułowanego zdania, tylko takie lub podobne potworki, a przecież można to zrobić na wiele sposobów. Na przykład: „termin przydatności do spożycia podany jest na nakrętce”. Dlaczego tak się nie pisze? Nasuwa się myśl o jakiejś normie tutaj obowiązującej, że po prostu istnieje odgórna dyrektywa urzędnicza, która nakazuje pisać właśnie tak. „Na opakowaniu należy wydrukować następującą informację: >Najlepiej spożyć przed końcem:< tutaj podać miejsce wydrukowania daty. Kto nie zastosuje się do powyższego, podlega karze.”
czwartek, 26 marca 2015
O duszy
Moje czytanie traktatu „O
duszy” Arystotelesa.
Tekst
jest trudny, wymagający nieustającego skupienia, częstych powrotów dla złapania
zgubionej myśli, zaglądania do przypisów obszerniejszych od niego samego, to
tekst, przez który trzeba się przedzierać. Po co więc podejmuję ten trud, skoro
obok leży i czeka Octavio Paz, po którym wiele sobie obiecuję? Przez zwykłą
ciekawość. Tak jak od Platona poszła w świat idea rozciętych połówek, tak w
naszym kręgu kulturowym Arystoteles w znacznej mierze przyczynił się do
popularności idei wieczności naszej duszy. Dostałem w prezencie kilka książek
Arystotelesa, starych, ale solidnie wydanych; poprzedni właściciel wyzbył się w
ten sposób nieczytanych książek, tym samym budząc we mnie potrzebę ich
przeczytania – to efekt odruchowego u mnie nachylenia się nad niechcianym. Gdy
przeglądałem tę książkę, pełen obaw co do moich możliwości zrozumienia treści
(wiadomo, że traktaty autora nie były pisane do publikowania, będąc jedynie
jego nieuporządkowanymi notatkami), znalazłem we wstępie takie słowa Pawła
Siwka:
>>Jak
powstaje w nas dusza rozumna? Problem ten - wyznaje Arystoteles - jest
niesłychanie trudny. I podejmując się go nie obiecuje bynajmniej dać nam
pełnego rozwiązania. Przypatrzmy się bliżej jego dowodzeniu.
(…)
dusza zmysłowa (związana z funkcjonowaniem zmysłów, mają ją zwierzęta i ludzie
- wyjaśnienie moje) zjawia się aktualnie w jestestwie żywym dzięki czynnikom,
które kierują jego procesami rozwojowymi; ona jest ich normalnym uwieńczeniem;
ale dusza rozumna w ten sposób powstać nie może. Rozum bowiem, który stanowi
jej część istotną, posiada naturę ściśle duchową; jako taki nie może być
skutkiem przyczyn materialnych; nie może być kresem ewolucji naturalnej
jakiegokolwiek ciała - martwego czy żywego. On musi wejść w jestestwo żywe od
zewnątrz.<< str. 31-32.
Zjawia
się dzięki czynnikom kierującym jego procesami rozwojowymi… - zadziwiająca
współczesność poglądu!
No
i ta znamienna myśl: posiada naturę ściśle duchową i jako taki nie może być
skutkiem przyczyn materialnych…
To
były te słowa. Gdy je przeczytałem, wiedziałem, że przeczytam traktat
Arystotelesa.
Już
na początku pierwszej strony, od pierwszych zdań, autor pisze o duszy tak,
jakby jej istnienie nie podlegało dyskusji, jakby było czymś najoczywistszym.:
„Dla
tych to racji musimy umieścić badanie duszy w rzędzie naczelnych nauk. (…)
Zamiarem naszym jest poddać naukowej dyskusji i dobrze poznać naprzód jej
naturę i istotę, a następnie wszystkie jej właściwości.” (45)
Gwałtownie
zaprotestowałem odczuwając bunt, bo oto wielki filozof, człowiek o niesamowicie
wyćwiczonym umyśle, posiadający wyrafinowane umiejętności precyzyjnego myślenia
i dzielenia przysłowiowego włosa na cztery, zaczyna swój traktat o duszy nawet
nie zająknąwszy się nad kwestią zdawałoby się zasadniczą: istnienia przedmiotu
swojego traktatu. Już miałem wołać do niego: „mam cię!”, ale gdzie mi do
„złapania” Stagiryty! Po kilku stronach lektury zrozumiałem nieporozumienie
tkwiące w obecnym znaczeniu tego słowa. Otóż dusza podstawowa u Arystotelesa,
dusza wegetatywna, jest po prostu cechą wszystkich istot żywych, a objawiająca
się właśnie ich życiem. Jest zdolnością do życia. Skoro więc pisał o istotach
żywych, to tym samym pisał o istotach posiadających duszę, i nie było co tutaj
udowadniać.
„(…)
jestestwo posiadające duszę różni się życiem od jestestwa, które jest jej
pozbawione.” (76)
Nie
znalazłem jednego decydującego argumentu, takiego do pokazania palcem: to ten,
ale szereg wniosków wyciąganych z analizy naszej psyche przy użyciu logiki,
której fundamentalnym założeniem jest zupełne oderwanie myślenia od materii.
Nie, nie założenie, bo czuję, że logika powinna kierować się sobą tylko; to
swoista fascynacja myśleniem abstrakcyjnym, niezwiązanym z materialną
rzeczywistością, z codziennością, to fascynacja światem idei, prawdy,
rozumowania.
W
jakiejś mierze zrozumiała jest ta jego niemożność uznania materialnych podstaw
istnienia duszy. Jest ona, a niechby tylko jej nieśmiały, niewyrażony zaczątek,
we wszystkich chyba ludziach, bo każdy człowiek - może poza najbardziej twardogłowymi
materialistami - gdzieś tam głęboko w sobie chowa nadzieję, niechby jej cień
nieśmiały, na przetrwanie tego z nas, co o nas stanowi i co jest w nas
najbardziej wartościowe.
“...
jednostka, to co w osobie ludzkiej, w jej myśli najbardziej niezwykłe, nie
umiera, pozostaje w pamięci Boga i będzie wskrzeszone." - jak to napisał
Proust.
Zwykłem
widzieć tutaj przejaw naszych tęsknot, naszej potrzeby ratowania się, nadania
sensu naszemu życiu, podczas gdy Arystoteles widzi temat inaczej: do wniosku o
istnieniu duszy nas przeżywającej dochodzi drogą rozumowania uwarunkowanego nie
tylko poziomem wiedzy ówczesnej, ale i fascynacją myśleniem abstrakcyjnym,
oderwanym od rzeczy i korzyści. Świat idei, prawdy, logiki, dociekania, a więc
to, co Starożytni stawiali najwyżej i co w ich przekonaniu zbliżało ich do
bogów. Po drugiej stronie był polityk zajęty umacnianiem swojej partii, kupiec
zajęty towarami i rynkami, wytwórca myślący tylko o swoim zakładzie, a wszyscy
oni mieli na uwadze władzę i zysk. Drugi świat.
Dobrze,
tak jest: w naszej wierze w posiadanie nieśmiertelnej duszy mieści się
pragnienie przetrwania jakiejś cząstki nas samych, ale Arystoteles przekreśla
te nadzieje dokładnie tak, jak robią to obecnie ludzie wierzący w
reinkarnację.:
„Gdy
zaś chodzi o rozumowanie, miłość lub nienawiść, to nie są one właściwościami
rozumu, lecz podmiotu, który jest nim obdarzony i o ile jest w jego posiadaniu.
Dla tej racji, gdy podmiot ulega zniszczeniu, nie ma już miejsca dla wspomnień
ani dla miłości. One bowiem nie były własnościami rozumu, lecz osobnika
złożonego, który zginął. Rozum jest niezaprzeczalnie czymś bardziej boskim i
nie podlegającym wpływowi ciał.” 64.
Więc
i on, Arystoteles, oddziela duszę ode mnie. Gdy przeczytałem te jego słowa,
poczułem smutek, taki irracjonalny smutek… opuszczenia? Ani on, ani buddyści, a
może i inni, nie chcą pochylić się nad tym człowiekiem kończącym swoje życie,
nad zniknięciem tego wszystkiego, co nosiła jego pamięć. Bo rozum jest bardziej
boski i traci pamięć życia… A ja wolałbym, aby był mniej boski, a w zamian
pamiętał najbardziej wzruszające chwile mijającego właśnie życia, aby zabrał je
ze sobą – gdzieś tam, bliżej bogów, i przechował je. Nie wiem po co i dla kogo,
ale może tak byłoby sprawiedliwiej, uczciwiej, litościwiej w końcu? Może
wtedy byłoby łatwiej zanurzyć się w tą osobliwość zwaną niebytem?..
Cholera,
chyba rozkleiłem się.
------------------
"Gdyby
oko było zwierzęciem, wzrok byłby jego duszą, bo wzrok stanowi istotę oka, gdy
chodzi o jego definicję, samo zaś oko stanowi jedynie materię wzroku (...)
Ciało jest tylko bytem w możności; ale jak źrenica wraz ze wzrokiem stanowią
oko, tak dusza i ciało stanowią razem zwierzę." str 75.
Wzrok
byłby duszą tego przykładowego zwierzęcia będącego okiem, ponieważ stanowiłby
jego istotę. Oryginalnie wyrażona definicja. Co zatem stanowi istotę człowieka,
jako osoby posiadającej duszę rozumną? Myśl zawarta w tych zdaniach dziwnie
uparcie kojarzy się mi z cytowanymi słowami Prousta: to, co w naszych myślach
najbardziej niezwykłe, nie umiera… Jeśliby dalej iść tym torem rozumowania, za
duszę należałoby uznać najlepsze, najwznioślejsze osiągnięcia naszej psychiki,
naszej osobowości. Podoba mi się ta myśl. Zawarte jest w niej milczące
przekonanie o boskim miłosierdziu, o wybraniu z nas do oceny, do zachowania na
wieczność, tylko dobra, a o litościwym zapomnieniu ludzkiego zła i małości. W
istocie jest to myśl chrześcijańska, ściślej: powinna nią być.
Arystoteles
idzie jednak zupełnie inną drogą: dusza wegetatywna jest po prostu zdolnością
ciała do wykonywania funkcji życiowych, dusza zmysłowa do odbierania sygnałów z
otoczenia, a dusza rozumna zdolnością do myślenia. Skoro potrafimy myśleć, mamy
duszę rozumną; fakt naszego myślenia jest dowodem na istnienie naszej duszy.
„Ale
dusza jest właśnie tym, dzięki czemu przede wszystkim żyjemy, spostrzegamy i
myślimy.” 79.
Dusza
wegetatywna, odpowiedzialna za funkcje życiowe organizmu, z oczywistych powodów
nie może być oddzielona od ciała, które dzięki niej jest żywe; podobnie jest z
duszą zmysłową, która do funkcjonowania, a więc do słyszenia czy widzenia,
potrzebuje materialnych odbiorników - uszu czy oczu, ale nasz rozum? Skoro nie
jest konieczny dla ciała lub od ciała uzależniony jak tamte, to może można by
oddzielić go od ciała? – zastanawia się Arystoteles. Tutaj uwaga: pojęcie
„rozum” ma dla Arystotelesa nieco inne znaczenie niż dla nas: oznacza duszę
rozumną, intelektualną, nie jest utożsamiane z mózgiem, o którego funkcjach
niewiele wiedziano w starożytności; rozum to ta część duszy, „przez którą dusza
poznaje i wydaje sąd o rzeczach.” (125)
Dalej
autor pisze tak:
„Co
najbardziej wygląda na wyłączną właściwość duszy, to myślenie, ale jeśli i ono
jest szczególnym rodzajem wyobraźni (a dla Arystotelesa była to cecha
psychofizyczna, więc związana z ciałem – uwaga moja) lub przynajmniej nie może
zaistnieć bez niej, w takim razie i ono jest niemożliwe bez ciała.” (48)
„Otóż
zdaje się, że również wszystkie przeżycia duszy – odwaga, łagodność, strach,
litość, zuchwalstwo a wreszcie miłość i nienawiść – implikują ciało. (…) Z tego
wszystkiego wynika, że uczucia są formami tkwiącymi w materii.” (48)
Myśli
ciekawe i stojące jakby opozycji do twierdzenia o niepodległości i
nieśmiertelności duszy. Szukałem wyjaśnienia, ale tutaj Arystoteles zrobił unik:
„Co
się jednak tyczy rozumu i władzy teoretycznej (myślenia), to nie ma dotąd nic
jasnego; jest to jednak, jak się zdaje, zgoła inny rodzaj duszy, który sam
jeden jest w stanie istnieć po oddzieleniu od ciała jako istota wieczna od
rzeczy zniszczalnej. Co się tyczy innych części duszy, to widać z tego co
powiedzieliśmy, że nie mogą istnieć oddzielnie – przeciwnie niż to niektórzy
utrzymują.” 78
Czytając,
odnosiłem wrażenie istnienia pewnej sprzeczności u Arystotelesa: gdy zacznie
analizować kwestie dotyczące duszy rozumnej, dochodzi do wniosku, iż jest ona
związana z ciałem – z wszystkimi tegoż konsekwencjami – ale niejako obok
powraca myśl, niczym echo, o boskim pochodzeniu i o nieśmiertelności naszego
ducha, a wszystko na co zdobywa się autor, to przypuszczenie odmienności tej
części duszy, która to odmienność ma ją wynieść ponad ciało.
Cytowane
tutaj słowa są z początku drugiej księgi, ale do końca traktatu zdania nie
zmienił. Nie chcę, broń Boże, krytykować Arystotelesa, mam zbyt wiele szacunku
wobec jego umiejętności i świadomości własnej niewiedzy, ale akurat tutaj
jestem nieco rozczarowany.
W
paru miejscach jego logika jakoś tak rozmija się z moją, jak w tekście niżej.:
„To,
że odporność na wpływy zewnętrzne nie jest taka sama we władzy zmysłowej i
myślącej, widać jasno, gdy się zestawi organy zmysłowe z postrzeżeniem. Po
odebraniu zbyt silnej podniety zmysł nie jest w stanie postrzegać, na przykład
słyszeć dźwięku po usłyszeniu ogłuszających dźwięków, ani widzieć lub wąchać po
postrzeżeniu nadmiernie silnych barw czy zapachu. Tymczasem gdy rozum pomyślał
o czymś dla niego bardzo jasnym, nie myśli gorzej, lecz jeszcze
lepiej o rzeczach mniej jasnych. Władza zmysłowa bowiem nie istnieje
niezależnie od ciała, gdy tymczasem rozum jest od niego oddzielony.” 126.
Przymiotnik
„jasny” użyty na określenie przedmiotu myślenia rozumieć można dwojako:
jako myśl prosta, o rzeczy nam dokładnie znanej, albo też myślenie o rzeczy
przyjemnej dla nas. W obu przypadkach może być tym odpoczynkiem dla umysłu, o
którym pisze tutaj autor. I tu właśnie widzę błąd, w zestawieniu tej chwili
umysłowego odpoczynku z ogłuszeniem zapachami lub hałasami lub z nadmierną
jasnością światła. Aby porównanie było prawidłowe, należałoby napisać tutaj o
wpływie na umysł myślenia o rzeczach bardzo trudnych, a nie prostych czy
miłych, czyli uznanie za podobne nadmiernie silnego światła dla oczu z
nadmiernie trudnym zadaniem dla umysłu.
Owszem,
gdzie indziej Arystoteles zauważa znużenie umysłu, ale zawsze tłumaczy go
wpływem ciała. Starożytni zbyt mało wiedzieli o rozumie, chyba nic o systemie
nerwowym; Arystoteles na przykład uznawał serce za organ wyobraźni, co razem
prowadziło go do niemożności dostrzeżenia wpływu starości czy alkoholu na
umysł, czy ogólniej: dostrzeżenia wpływu ciała na umysł.
Rozumiem
go. Stagiryta nie wiedział, bo nie mógł wiedzieć o funkcjach naszego rozumu i
całego systemu nerwowego, a był zafascynowany logiką i teorią, ale jednak
odczuwam nieco żalu do niego, a także i odrobinę zawodu nim i jego traktatem.
Przecież nikt inny jak on właśnie ustalił zasady dochodzenia do prawdy i
sposoby kontrolowania wyników badań. To jego jest logika. Mnie nie równać się z
nim, ale, na bogów!, czemu ani razu nie poddał pod wątpliwość swojego założenia
o nieśmiertelności rozumu i o jego wejściu w nas z zewnątrz? Wszystko
analizuje, nad wszystkim się zastanawia, a tutaj po prostu stwierdza i już.
Jakby posiadł jakąś wiedzę tajemną, jakby ta nieśmiertelność była oczywista,
albo była dogmatem.
W
części traktatu definiującej duszę stwierdza, iż „nic nie stoi na przeszkodzie,
by niektóre części duszy mogły się odłączyć od ciała.” Str. 75. Proste: nic nie
stoi na przeszkodzie.
Z
jednej strony myśli on bardzo wnikliwe, chociażby we fragmencie, w którym pisze
o związku pamięci z ciałem i zmysłami, albo o powstawaniu dusz niższych jako
rezultacie procesów
rozwojowych
człowieka – jakby wiedział o piętrach rozwojowych naszego mózgu - a z drugiej
strony mam jego twierdzenie o niemożności istnienia związku rozumu z ciałem, bo
ten ma naturę duchową i z tego powodu nie może podlegać ciału…
Dalej
myśl znamienna: „Mówiąc ogólnie, jak przedmioty poznania dają się oddzielić od
materii, tak samo rzecz się ma z rozumem. 127.
Myśl
ta rzuca nieco światła na rozumowanie Arystotelesa, jednak coś mi tutaj umyka w
jego rozumowaniu. Liczba czy trójkąt ze swoimi kątami są abstrakcją. Owszem,
można liczyć jabłka, ale łatwo się ich wyzbyć i mieć do czynienia tylko z
liczbami. To proste przykłady, są i inne, dotyczące pojęć, idei. Pole działania
rozumu jest tutaj niezwiązane z rzeczami, z materią (lub dające się
rozdzielić), ale przecież sam autor prowadził badania przyrodnicze, a więc
badania niemożliwe bez chociażby początkowego empiryzmu, czyli nie zawsze, nie
na każdym etapie, da się oddzielić poznanie od przedmiotu poznania, a poza tym
jak się ma możliwość oddzielenia przedmiotu poznania od materii, do oddzielenia
rozumu od materii?
W
tym miejscu doszedłem do końca rozumienia traktatu, mimo iż przeczytałem go, i
to kilkakrotnie, do końca.
Jak
się zdaje jest to inny rodzaj duszy – i już…
Jednak
w wielu innych miejscach traktatu zafascynowany byłem logiką, na przykład
tutaj:
„Ponieważ
postrzegamy zmysłami, że widzimy i słyszymy, z tego konieczny wniosek, że albo
wzrokiem postrzegamy, że widzimy, albo innym zmysłem. Ale w tym ostatnim
przypadku ten sam zmysł będzie miał za przedmiot postrzegany zarówno wzrok, jak
i przedmiot wzroku, tj. barwę. Stąd znowu wynika, że albo dwa zmysły będą
istnieć do postrzegania tego samego przedmiotu, albo ten sam zmysł będzie postrzegał
sam siebie. Poza tym jeśli zmysł postrzegający wzrok jest odrębny od wzroku, to
albo szereg zmysłów pójdzie w nieskończoność, albo będzie jakiś
zmysł postrzegał sam siebie.” 115
Co
właściwie wie w nas, że widzimy? Sam wzrok, czy coś, co wie, że widzimy i wie
co z tym widzeniem zrobić i wie, że wie, bo jak inaczej przerwać ciąg coraz
wyżej stojących zmysłów? Siwek tak oto tłumaczy ten tekst.:
>>Gdy
człowiek coś postrzega, poznaje równocześnie, że on postrzega. Poznaje zaś to
nie tylko samym rozumem, lecz także jakimś zmysłem: postrzega, że postrzega.
Taki akt zakłada jakąś refleksję. Bowiem aby postrzec postrzeżenie zmysłu jako
swoje własne, trzeba je odnieść do siebie samego jako do źródła tego
postrzeżenia; konsekwentnie musi się siebie w jakiś sposób „postrzec”. O tej to
funkcji psychicznej zaczyna tu mówić Arystoteles. Dziś nazywamy ją
świadomością.<< 205
Łatwo
wzruszać ramionami, może nawet uśmiechać się z politowaniem nad próbami
rozwiązania zagadki duszy, ale przecież i teraz nie wydaje się być w pełni
wyjaśniona, a dla wielu ludzi jest nierozwiązywalna; jakże łatwo o to
wzruszenie ramion z pozycji XXI wieku! Arystoteles myli się w paru miejscach,
ale jego pomyłki są wynikiem braku wiedzy. Gdyby starożytność wiedziała o
istnieniu systemu nerwowego, tej wszechobecnej sieci informacyjnej zbiegającej
się w naszym mózgu, gdyby znała chociaż na tyle budowę tegoż, na ile znamy
obecnie, gdyby znała owe piętra jego rozwoju tak trafnie przewidziane przez
autora dzielącego duszę na wegetatywną, zmysłową i rozumną, wtedy - jestem tego
pewny - zadziwiłby naszych naukowców (ale nie teologów - tych nie da się
zadziwić) swoimi wnioskami.
Euklides
tworzy obraz idealnej i przewidywalnej przestrzeni, Platon idee i idealne
państwo, Sokrates mówi, że tylko od ludzi, poprzez dociekania, dowie się czegoś
nowego, Arystoteles tworzy obraz ducha niezależnego od ciała. Idealnego.
Nieśmiertelnego. Któregoś dnia przyszła mi do głowy myśl (w czasie pracy, gdy
łączyłem przewody układu sterującego silnikami w lunaparkowym urządzeniu –
idealny kontrast dwóch światów), pytanie: co powiedziałby, jak zachowałby się
Euklides po zapoznaniu się z pracami Einsteina? Jak Arystoteles, po poznaniu
materialnych podstaw działania naszego umysłu? Ci ludzie czasami mylili się,
ale ich błędy wynikały z braku wiedzy niemożliwej wtedy do zdobycia. Wierzę, że
z otwartym umysłem przyjęliby nową wiedzę, uznając swoje wcześniejsze pomyłki,
ponieważ byli oni prawdziwymi miłośnikami prawdy.
Ten
fascynujący styk dwóch światów – materialnego i duchowego, ta niemożność
zrozumienia związku między materią a świadomością i czystą myślą, obecna jest w
nas do dzisiaj, i wszystkie odkrycia naukowe niewiele tutaj zmieniły. Tak
naprawdę niewiele odeszliśmy od Arystotelesa.
Na
koniec dwa cytaty (ze wstępu) ważne dla zrozumienia Arystotelesa i jego
czasów.:
>>Dobro
nie mniej niż prawda jest czymś obiektywnym. Myśl tę dobitnie wyraża
Arystoteles mówiąc, że "nie dlatego jest coś dobrem, że go
pragniemy", lecz przeciwnie, "pragniemy go właśnie dlatego, że
jest dobrem"<<. str. 34.
"W
pismach Arystotelesa znajdujemy częste wzmianki o rozumie teoretycznym i o
rozumie praktycznym. Nie chodzi w tych wypadkach o dwa rodzaje rozumu czy nawet
o dwie jego części (władze), lecz o dwie odmienne funkcje. Rozum zwie się
teoretycznym lub praktycznym zależnie od tego, czy rozpatruje on przedmiot pod
kątem widzenia prawdy czy dobra. W pierwszym wypadku celem jego jest
kontemplacja, w drugim czyn prowadzący do osiągnięcia owego dobra." str.
34.
Obiektywne
istnienie dobra i prawdy, oraz pragnienie dobra dla niego samego…
Prawda
jako obiekt kontemplacji…
Jakże
to wszystko pociągające i jakże potrzebne nam w świecie kontemplującym mamonę.
środa, 18 marca 2015
O rozległych polach, wielkich lipach i o czarnej głębi ziemi
Między Sędziszową, Gozdnem,
Kondratowem i Rzeszówkiem. Odnalezienie jaskini na Wielisławce.
Moja
znajomość Gór Kaczawskich jest wyspowa, uznałem któregoś dnia oglądając mapę.
Znam te okolice i tamte, ale niewiele znam dróg między nimi. Długo siedziałem
nad mapą, wiele razy zmieniałem trasy, ale wzrok i myśl uparcie wracały w
okolice Wielisławki i Mojej Drogi. Ta dróżka zaczyna się w pobliżu stacji paliw
w Sędziszowej i biegnie w stronę Gozdna, dla mnie jest najładniejszą drogą
kaczawskiego pogórza. Pójdę do Gozdna, a później zdecyduję – ustaliwszy w ten
sposób szczegółowy plan wędrówki, odłożyłem mapę i sięgnąłem po książkę.
Na
miejscu okazało się, że stacja paliw, gdzie planowałem zostawić samochód, była
jeszcze zamknięta. Kręciłem się trochę szukając miejsca, w końcu przylepiłem
forda do ślepej ściany jakiegoś budynku i poszedłem. Była szósta piętnaście,
mglisty ranek, siąpił drobny deszcz. Dobry dzień na wędrówkę lasami, uznałem.
Szedłem
moją drogą. Moją dobrze znaną drogą. Wiedziałem, że za chwilę dojdę do jabłoni,
której smacznymi owocami kiedyś wypchałem kieszenie; wiedziałem, że gdy obejrzę
się przez lewe ramię, zobaczę Skąpą wznoszącą się ponad łagodny garb
bezimiennego wzgórza, na którym tydzień temu żegnałem dzień. Szedłem. Ptasie
odgłosy przypominały mi skowronkowe śpiewy słyszane ostatnio; wsłuchiwałem się
w otoczenie, ale nie słyszałem tych ptaków, które tak jednoznacznie kojarzą mi
się z otwartą przestrzenią, ze słońcem, z polami, z dzieciństwem spędzonym na
Lubelszczyźnie. Słyszałem natomiast skrzypienie butów. Rozkoszny odgłos
wydawany przez zginającą się grubą skórę. Lubię ten dźwięk, lubię moje buty.
Gdy nie mogę wyjechać na łazęgę, zakładam buty i wsłuchuję się w ich
skrzypienie; ten dźwięk łagodzi moją tęsknotę.
Gozdno
– garść domów, trochę ruin, uschnięte badyle w zdziczałym ogrodzie i w
przydrożnych rowach, czarne i nagie drzewa; ta pora roku, już bez śniegu, ale
jeszcze bez zieleni, bezlitośnie odsłania ludzki bród i martwe resztki
zeszłorocznego życia, ale przecież w bieli delikatnych kwiatków rosnących na
zaśmieconym poboczu drogi tkwi zapowiedź zbliżającej się przemiany.
Gozdno
będzie dla mnie także wspomnieniem uroczych pól wśród lasów, pól, które
przeszedłem wzdłuż i w szerz, a później jeszcze wróciłem do nich; także kilku
wielkich lip i topól rosnących w wiosce. Długo kręciłem się pod
nimi, nie mogąc napatrzeć się na ich grubaśne pnie.
Za
wioską żółty szlak prowadzi równą, wygodną drogą szutrową. Dobrze mi się szło.
Żwir chrzęścił (śliczne brzmienie słów, idealnie oddające słyszane dźwięki) pod
butami, wokół mnie stał ładny, jasny las; szedłem łowiąc plamy kolorów i śpiew
ptaków. Ale, ale: kiedy mijałem ostatni znak szlaku? Dawno. Chodząc
nieoznakowanymi drogami, zapominałem o wypatrywaniu znaków na drzewach. Zapewne
szlak gdzieś skręcił, machnąłem ręką i poszedłem dalej. Rozdroże. W lewo, czy w
prawo? W prawo. Po kolejnym kilometrze doszedłem do brzegu lasu, a tam czekały
na mnie dwie niespodzianki: znowu pojawiające się znaki żółtego szlaku, a niżej
domy Kondratowa, a nie Rzeszówka, jak się spodziewałem.
Tym razem pomyliłem się
bardzo, bo o kilka kilometrów i kilkadziesiąt stopni kierunku. No i fajnie –
uznałem. Droga jest ładna, poznałem przejście między moimi wyspami, pójdę
poznać inne. Zawróciłem. Dla odmiany szedłem żółtym szlakiem, pilnie wypatrując
rzadkich znaków na drzewach. Szlak kluczył mało używanymi duktami, a gdy dołączył
do poznanej już szutrowej drogi, poszedłem szukać innych nitek łączących wyspy.
Znalazłem dwie drogi w stronę Rzeszówka; jedna z nich wychodzi na pola w
poznanym wcześniej ładnym miejscu: łąki wciskają się tam klinem w las, na jego
brzegu rosną w zgodzie, obok siebie, gruby dąb i takiż buk; obaj wyciągają
ramiona nad łąką – w stronę słońca. Spomiędzy ostatnich drzew lasu roztacza się
rozległy widok, a tuż za mną sterczy zmurszały, obrosły grzybami, pień dawno
umarłego buku. Rzadki widok - takie zostawione grzybom wielkie drzewo.
Patrzyłem na nie próbując wyobrazić sobie te lasy przed tysiącem lat.
Cisza
i pustka. Kto zagląda tutaj? Chyba tylko właściciel łąki, ale przecież nie w
zimie. Byłem sam na sam z przestrzenią i z naturą. Podobała mi się świadomość
bycia na odludziu, podobała cisza i samotność. Usiadłem na jakimś pniaku i
wyciągnąłem termos. Patrzyłem i słuchałem siebie. Byłem tam, gdzie chciałem
być, robiłem to, dla czego wstałem w nocy i przyjechałem tutaj.
Kilka
godzin wędrowałem lasami, a wracałem tak, żeby znowu przejść Moją Drogę, tym
razem w dół. Na brzegu lasu otwiera się rozległy widok, jeden z najładniejszych
widoków kaczawskich, mam tam swoje miejsce, odwiedzane ilekroć jestem w
pobliżu. Nikt go nie zna, nie jest zaznaczone na żadnym przewodniku. Trochę mam
takich miejsc w moich górach.
Gdy
zszedłem do Sędziszowej, do zmierzchu było ponad dwie godziny, podjechałem więc
pod Wielisławkę, żeby podjąć drugą już próbę odszukania jaskini opisanej w
mojej sudeckiej encyklopedii. Idąc podnóżem góry uświadomiłem sobie, że nie
pamiętam, czy otwór wejściowy ma być 100 metrów w lewo czy tyleż w prawo od
Organów. Szedłem więc z głową zadartą, szukając czarnej plamy w zboczu lub
wydeptanej ścieżki. Jedną znalazłem, poszedłem nią. Ostro pięła się w górę
blisko bocznej krawędzi urwiska, a skończyła się na jego szczycie. Czując
charakterystyczne u mnie drętwienie nóg odczuwane nad przepaściami, złapałem
się drzewka rosnącego na krawędzi i rozejrzałem się. W dole zobaczyłem dach
szałasu stojącego u podnóża, dalej wioskę i okoliczne wzgórza – widok warty
wejścia tam. Z ulgą, ale i z satysfakcją bycia na szczycie, odsunąłem się od
krawędzi przepaści i poszedłem w dół.
Stanąłem
przed Wielkimi Organami i patrzyłem na nie.
Gdy
byłem tutaj po raz pierwszy, wyobrażałem sobie wysłuchanie pod tą skalną ścianą
sławnej toccaty i fugi d-moll Bacha. Dzisiaj byłem chyba w innym nastroju, bo
zamiast tamtej majestatycznej kaskady dźwięków, wspomniałem niedawno słuchany
koncert organowy a-moll (BWV 593). Cały jest spokojniejszy, a jego śpiewna,
nastrojowa część adagio brzmi po prostu doskonale.
Idąc
drogą między podnóżem góry a Kaczawą, oglądałem drzewa, a las na zboczach
Wielisławki jest dla mnie wyjątkowo ładny, bo dębowo-grabowy. Nisko, na samym
brzegu łąki, zobaczyłem ciekawie poprzeplatane pnie kilku drzew; oglądałem je,
gdy usłyszałem kobiece głosy. Pań było trzy (co prawda najmniejsza miała pięć
lat, ale przecież panią in spe była), najwyraźniej mama, córka i wnuczka.
Zapytałem o jaskinię i ze zdumieniem usłyszałem, że wejście do niej jest w
zupełnie innym miejscu – nie 100, a około 500 metrów od Organów. Rozmawialiśmy.
Starałem się nie patrzeć zbyt nachalnie na uśmiech mamy dziewczynki. Właściwie
dlaczego uśmiech kobiety ma taką siłę działania na nas?
Za
młynem, przy samej rzece – tak mówiły. Trzymając się tych wskazówek, zszedłem
na brzeg Kaczawy. Nie było łatwo, bo zbocze jest tam strome, miejscami urwiste,
a gęsty las schodzi do samej wody. Nie tyle szedłem, co przedzierałem się, aż w
końcu uznałem, że bezpieczniej będzie iść nieco wyżej. Na stoku zobaczyłem
ogrodzone siatką zapadlisko, za nim ścieżkę. Zszedłem nią ku domom i tam, przy
mostku, znalazłem jaskinię. Przy wejściu stoi tablica zakazująca wejścia, ale
wszedłem. Plecak zostawiłem przy wejściu, na czoło założyłem latarkę i
poszedłem. Tylko kawałek – mówiłem sobie. Korytarz nie ma nawet metra
wysokości, szedłem piętami dotykając pośladków, a gdy za mną nie było widać
światła, zatrzymałem się i wyłączyłem latarkę. Ciemność, której można
doświadczyć tylko pod ziemią, natychmiast oblepiła mnie całego. Czarna, zimna,
oślizła, namacalna ciemność. Wracaj! Uciekaj stąd! – usłyszałem przemożny głos
w sobie. Przyłożyłem dłoń do twarzy, nic nie zobaczyłem. Zapaliłem latarkę.
Blisko twarzy zobaczyłem szarą, chropawą skałę. Pójdę jeszcze kawałek –
zdecydowałem. Zadając sobie gwałt, poszedłem, ale niewiele dalej był koniec
korytarza. Obwał wydawał się być świeży. Więc ta dziura na zboczu?.. Uciekaj,
zaraz zawali się! – krzyczał głos we mnie. Odwróciłem się i poszedłem, stukając
głową o sklepienie.
Dzień,
jasność, kolory, daleki widok, głowa niedotykająca skał. Świat jest piękny.
Dla
chętnych przeżycia tych doznań, zamieszczam opis dojścia do jaskini.:
Jadąc
drogą 328 ze Złotoryi na południe, dojedzie się do miejscowości Sędziszowa. Vis
a vis zielonej tabliczki z nazwą miejscowości, po lewej stronie szosy, przy
niewielkim mostku, zaczyna się uliczka Młyńska, o czym informuje stosowna
tabliczka. Tuż za mostkiem skręcić w prawo, do jaskini dojdzie się po przejściu
dwudziestu metrów ścieżką między drzewami. Otwór widać z szosy, o ile wie się,
gdzie patrzeć.
Wracałem
już, gdy mijając las u wylotu jaru zwanego Piekiełkiem, pomyślałem o zajrzeniu
doń. Zawróciłem, ale przy drodze, obok której kiedyś zostawiłem samochód,
zobaczyłem tabliczkę zakazującą wejścia na teren prywatny. Skoro jest prywatny…
- pomyślałem. Poszedłem w drugą stronę, na zbocze Wygorzela. Stoją tam dzikie,
ponure, ciemne, poszarpane wiekiem i porośnięte lasem, wysokie skały. Ładne
skały. Aparat uznał, że nie nadają się do sfotografowania.
Mijała
jedenasta godzina włóczęgi. Wróciłem do samochodu, zapiąłem pas i ruszyłem na
północ.
czwartek, 12 marca 2015
O bukiecie kwiatów w jednym kwiecie i o urokach pewnego strumienia
Wzgórza
wokół wsi Rzeszówek. Poszukiwanie Czarciej Drogi. Wędrówka wzdłuż Kamiennika. Oczywiście w Górach Kaczawskich.
Chcąc
powłóczyć się wokół Rzeszówka, wybrałem parking przy drodze między tą wioską i
Wojcieszowem, a że w pobliżu są dwie groty czy jaskinie, plan ustalił się sam:
jaskinie, później wzgórza wokół wioski i odnalezienie pewnej drogi w lesie,
której kiedyś daremnie szukałem.
Zbliżała
się szósta, gdy odnalazłem parking. Szara godzina, ale niebo nabierało już
kolorów. W pogodny świt mam iść szukać
jaskiń? Poszedłem polami na szczyt sąsiedniego pagóra i tam oglądałem Eos,
wystrojoną dzisiaj wyjątkowo kolorowo, by nie powiedzieć pstrokato.
Gdy
słońce wzeszło, wróciłem do samochodu i pojechałem do Rzeszówka, odkładając znalezienie jaskiń na koniec dnia.
Wszedłem na łagodne, pokryte polami, zbocze Łupkowej i stamtąd oglądałem
słoneczny ranek. Później, już po powrocie, w czasie porządkowania zdjęć, w
pierwszej chwili uznałem, że te zrobione rankiem mają nienaturalne kolory, za
dużo na nich intensywnych żółci i oranżu, ale gdy sięgnąłem pamięcią,
wspomniałem dokładnie taki właśnie ranek i krajobraz wokół.
Może dzięki
wyjątkowej przejrzystości powietrza? Nie wiem, ale białe szczyty Karkonoszy
były tak wyraźne, że w pierwszej chwili wydawało mi się, iż w pół godziny będę
na szczycie Śnieżnych Kotłów. Później pojawiła się myśl o pojechaniu na zbocze Zapiecka, żeby zobaczyć rozległe
widoki których nie mogłem obejrzeć będąc tam ostatnio. Spojrzałem w tamtą
stronę, policzyłem góry i kilometry – i zrezygnowałem. Za daleko, szkoda dnia
na jeżdżenie samochodem. Parę godzin chodziłem po zboczach Łupkowej, Pasternika
i Pustelnika. Na zboczu tej
ostatniej góry znalazłem śliczną widokami drogę pod lasem, a na jakimś bezimiennym wzgórzu po raz pierwszy w tym roku
usiadłem na ziemi robiąc dłuższą przerwę dla pogapienia się. Tak po prostu
pogapienia się na rozległy i słoneczny świat wokół mnie – przedsmak letnich
biwaków. Na wprost widziałem Skopca odległego o 10 kilometrów, a tuż przy
nim i wiele dalej bielał szczyt Śnieżki; królowa wydawała się mniejsza od
niskiego kaczawskiego wasala.
Obok
kwitł podbiał. Setki, setki kwiatów z daleka podobnych do kwiatów mniszka, ale
przecież wystarczy nachylić się, żeby zobaczyć różnicę: dziesiątki bardzo
wąskich płatków koloru najładniejszej żółci otaczają wysepkę milimetrowych
pąków z których, po otworzeniu się, wyłaniają się maleńkie kwiaty. Mają po pięć
płatków wygiętych w zgrabny łuk, a wielkość łebka szpilki. Kunsztowna i elegancka
konstrukcja tworzy kwiat w kwiecie, ogród w ogrodzie, zamknięty świat. Nachylam
się nad nim i oglądam z przyjemnością, z jaką patrzy się na piękne dzieło
natury, ale gdy podnoszę głowę i widzę wokół setki takich miniaturowych
ogrodów, odczuwam coś bliskiego bezradności. Jak je ogarnąć patrzeniem i
przeżywaniem?
Parokrotnie
wracałem myślami do pierwszego mojego poszukiwania Czarciej Drogi, leśnej drogi
zaczynającej się w Rzeszówku, a kończącej na szosie 365 pod osadą Jurczyce. Po
wcześniejszych niepowodzeniach uznałem, że łatwiej będzie znaleźć ją idąc
właśnie od tej osady. Z Rzeszówka przyszedłem polami i drogę znalazłem
dokładnie tam, gdzie zaznaczona jest na mapie. Dalej jej przebieg nie zawsze
jest jednoznaczny, bo jak zwykle w lasach jest istna plątanina duktów, czasami
ledwie widocznych, czasami rozgałęziających się, biegnących równolegle i dalej
znowu łączących się, ale mogę uznać, że odtworzyłem przebieg tej drogi aż do
brzegu lasu na wschód od Dworskiej Góry. Jest tam rozdroże, zgodnie z mapą szukana
droga powinna biec prosto w stronę Rzeszówka – i ona tam jest. Mało używana,
ale widoczna. Tyle że paręset metrów dalej już jej nie ma. Uparcie szukałem po
lesie, szedłem zygzakami wypatrując jeśli już nie drogi, to jej dawnego śladu w
postaci pasa młodniaka. Nie ma tam Czarciej Drogi. Po prostu nie ma. Zapytany
mieszkaniec wsi nie słyszał o tej nazwie, ale też potwierdził wynik moich
poszukiwań: w tamtym rejonie są jedynie ślepe, kończące się na polu, dróżki
dojazdowe używane przez rolników. Jeśli na wspomnianym rozdrożu skręci się w
prawo (czyli w stronę Ościenia), dojdzie się do szutrowej drogi którą biegnie
szlak rowerowy, można nią dojść pod Rzeszówek, ale Czarcia Droga ma zaznaczony
na mapie inny przebieg. Wygląda więc na to, że Czart przykrył drogę ogonem.
Najpierw
zamierzałem przejść kilka kilometrów wzdłuż Kamiennika, później zrezygnowałem,
nie chcąc zamykać słonecznego dnia wśród drzew, ale gdy Czarcia Droga
doprowadziła mnie do brodu i zobaczyłem strumień, poszedłem. Tylko kawałek –
mówiłem sobie. Jeszcze trochę, do tamtego zakrętu, za tamte zwalone drzewa –
mówiłem później i szedłem dalej. Zauroczył mnie ten strumień swoją zmiennością;
to właśnie ta jego cecha, budząc ciekawość, kazała mi iść dalej.
Jaki
pokaże mi się strumień za chwilę?
Szybko
płynąca woda, dźwięcząca i błyszcząca, ledwie przykrywa równe, kamieniste dno.
Z nurtu wystają łachy kamiennego, wypłukanego kruszywa; potrącone butem
wydawało charakterystycznie głuchy odgłos. Szedłem nurtem ufny w szczelność
moich butów, a gdy woda była zbyt głęboka, skakałem z kamienia na kamień. Wiele
razy przechodziłem z jednego brzegu na drugi wybierając dogodniejszy -
łagodniejszy lub mniej zarośnięty. Strumień nieustannie meandruje, czasami
niemal zawraca omijając wzgórek lub duże drzewo, a bywa, że tworzy ślepe odnogi
ze stojącą wodą. W nasłonecznionych miejscach, zwłaszcza z kamienistym i
płytkim dnem, woda jest przejrzysta i migotliwa, wydaje się ciepła i przyjazna,
aż chciałoby się zdjąć buty i iść na bosaka lub wykąpać się; w innych miejscach,
zwłaszcza pod dużymi i gęstymi drzewami, z głębokim dnem pokrytym zielonymi
głazami, woda robi się ciemna, wydaje się być zimna i niebezpieczna.
W
ciasnym miejscu nurt zwęża się, nabiera szybkości i z impetem wpływa między
korzenie olsz. Pnie drzew stoją nad wodą na odsłoniętych, omszałych i
powykrzywianych korzeniach, a strumień dalej podmywa je; miejsce kojarzy się z
lasami namorzynowymi.
Za zakrętem strumień przeciska się przez gąszcz gałęzi
kilku zwalonych przez siebie drzew. W innym miejscu rozlewa się w miniaturowe
jeziorko, zwalnia tak bardzo, że wydaje się tkwić nieruchomo; na powierzchni
przejrzystej wody nie widać żadnych zmarszczek, nic po niej pływa, doskonale
widać kamienie na głębokim tutaj dnie. Szukam ryb, ale nie widzę, chyba nie ma
ich. Na monstrualnych korzeniach wielkiego świerku, metr nad powierzchnią wody,
leżą gałęzie naniesione nurtem, między nimi parę plastikowych butelek, jakżeby
inaczej. Najwidoczniej i tutaj trafiają ludzie, dla których czymś normalnym i
naturalnym jest wyrzucenie śmieci między drzewa. Te gałęzie z butelkami
podsuwają obraz innego strumienia, nie tak spokojnego jak ten, strumienia
wezbranego i wzburzonego. Dzisiejszy Kamiennik podobał mi się, był pogodnym i
łagodnym strumykiem, ale i tamten, rozlany i pędzący, też chciałbym zobaczyć.
Wracając,
wszedłem w dużą kępę kwiatów; patrząc na wodę zobaczyłem je zbyt późno i – gapa
ze mnie - w rezultacie parę rozdeptałem. Białe, wiszące dzwoneczki wielkości
kciuka, na końcach sześciu płatków znamiona, w środku szafranowe pręciki.
Zrobiłem im wiele zdjęć, ale jako tako udały się tylko te, do których trzymałem
kwiaty między palcami.
Nie wiem jak zmusić aparat do nastawianie ostrości w
określonym miejscu; niestety, będę musiał sięgnąć po instrukcję obsługi, ech.
Szukając
dalszego ciągu Czarciej drogi, doszedłem w pobliże Dworskiej Góry, wszedłem
więc na nią, żeby posiedzieć chwilę i popatrzeć, a to wzgórze widoki oferuje
rozległe. Sporo gór i górek zidentyfikowałem, ale dalece nie wszystkie. Jak
rankiem, na zboczu Łupkowej, zgubiła mi się Łysa Góra (schowana za Okole), tak
teraz nie mogłem dopatrzyć się Miłka. Tam niewątpliwie jest Połom –
analizowałem oglądany widok - na lewo długi masyw zaczynający się Gruszką a
kończący Bukowinką, a Miłek? Dopiero po paru minutach kręcenia głową i mapą
puknąłem się w czoło: to właśnie ten masyw zasłaniał mi widok!
Usprawiedliwiałem się przed sobą oglądaniem tych gór po raz pierwszy z tej
strony i pocieszałem dostrzeżeniem i rozpoznaniem paru innych gór, dalekich i
mało widocznych.
We
wsi widziałem dom.
Parter
ma kamienny, piętro ze ścianami szachulcowymi, a wysoki dach kryty płaskimi
płytkami ceramicznymi ma rząd okienek w kształcie wolich oczu (pokoje na
poddaszu!). Z jednej strony domu do okien piętra zagląda grubaśny jawor, z
drugiej przytula się swoimi długimi ramionami świerk, a z tyłu wśród chaszczy
płynie strumień. Napis na ścianie ostrzega przed wchodzeniem do domu, ale że
drzwi były otwarte, zajrzałem. Pomieszczenie ma około 60 metrów (piękny salon
byłby!) małe okna i kamienne sklepienia wsparte na dwóch ładnych słupach. Wokół
leżą śmieci, płot się rozwala, duży budynek gospodarczy ledwie stoi, a ogród
jest zarośnięty.
Opuszczony,
niechciany dom czekający na nowego właściciela.
Jaskinie
nie miały dzisiaj szczęścia: wróciwszy do samochodu pół godziny przed zachodem
słońca, na myśl o nie oglądaniu końca dnia zmieniłem plan i pojechałem do
Sędziszowej. Zaparkowałem w znanym mi miejscu, dziesięć minut drogi od szczytu
bezimiennego wzgórza nad wioską, vis a vis Wielisławki, i tam spędziłem ostatnie
minuty dnia ładnego słońcem i drogą.
sobota, 7 marca 2015
Świt w Górach Kaczawskich. Poszukiwanie oczarowania
Trasa
pierwsza: Popiel, wzgórza na południe od niego, wzgórza na południe od
Pastewnika, Cieciorka, Sośniak, wzgórzami via Popiel powrót do samochodu.
Trasa
druga: z Płoniny żółtym szlakiem pod Diablaka, wędrówki po zboczach Lubrzy.
Wydawało
mi się, że naturalnym południowym cyplem Gór Kaczawskich jest wzgórze Sośniak,
ale moja sudecka encyklopedia mówi inaczej: leżące dwa kilometry dalej wzgórze
Cieciorki jest jeszcze kaczawskie. Cóż, wypadało pojechać tam i zobaczyć
wzgórze i okolicę na własne oczy. Oczywiście przy okazji odwiedzić Popiela,
Sośniaka i okolicę. Chciałem też wejść na Lubrzę i zejść z niej tą drogą, która
tak uroczo wybiega na łąki. Nijak nie potrafiłem ustalić wspólnej trasy, więc w
końcu zdecydowałem, że w ciągu dnia podjadę samochodem, chociaż staram się
unikać tego.
Forda
zostawiłem na bocznej szosie pod Pastewnikiem, u podnóża Długotki, ledwie
kwadrans drogi od Popiela. Dane mi było oglądać wschód słońca ze szczytu tego wzgórza.
Nie był zupełnie bezchmurny, ale widziałem słońce zaplątane w gałęziach krzewu
rosnącego na szczycie, widziałem szafranową posypkę na oszronionych trawach i
najprawdziwszy oranż na gałązkach krzewu dzikiej róży.
Widziałem cienie tak
charakterystyczne dla wschodu oglądanego w tych górach: światło jest lekkie, w
tych pierwszych chwilach ledwie widoczne i świeci równolegle do ziemi, dając
przedziwnie długie cienie, a przy tym nasycone jest kolorami. Przez łagodnie
wybrzuszony wierzchołek wzgórza biegnie zwiewna granica dnia i nocy, światła i
cienia: z jednej strony owe delikatnie zaznaczone światło słońca, z drugiej, za
ledwie widocznym wybrzuszeniem, dzień jeszcze nie rozpoczął się, ale linia
światła na moich oczach przesuwa się oświetlając dalsze fragmenty zbocza. Ta
granica przesuwa się też w pionie: słońce najpierw dotyka najwyższej gałązki
krzewu dzikiej róży, a w chwilę później osuwa się po nim do ziemi – jakby
koloryzująca kurtyna odsłaniała krzew. Właśnie tak: dodająca kolorów, bo w tych
pierwszych chwilach dnia ważniejsze od jasności są kolory słonecznego światła.
Później następuje zamiana: światło intensywniejąc traci swoje barwy, staje się
zwyczajnie białe, czyniąc mój stumetrowy cień wyraźniejszym.
Na
sąsiednim wzgórzu, tym, którego nazwy mapa nie podaje, stoi granitowy słupek,
dlatego myślę, że górka jakoś się nazywa i że powinienem zapytać o to
mieszkańców Pastewnik. Pomyszkowałem po wzgórzach na południe od Popiela,
wyszedłem na zachodni ich kraniec zobaczyć Osełkę, Połom i Góry Ołowiane. Zobaczyłem
też Sokoliki w Rudawach. Tak po prawdzie, to tylko mężczyznom mogą się te dwie
góry kojarzyć z kobiecymi piersiami…
Tak,
jestem facetem, bo mnie też się tak kojarzą!
Przeszedłem
na drugą stronę wioski i szosy. Tam, między Pastewnikiem a Domanowem, są łąki i
wzgórza warte zobaczenia i przemierzenia ich wzdłuż i w szerz. Kiedyś szedłem
nimi z przeciwnej strony, zapamiętałem i obiecałem sobie wrócić. Na pewno nie
po raz ostatni wróciłem.
Stałem
na szczycie Cieciorki, przy granicy lasu i pól, rozglądając się. Wzgórza z
lewej strony były mi znane, kaczawskie, z prawej zaczynały się Góry
Wałbrzyskie, niemal nieznane, stałem więc na dwóch różnych granicach. Dolina z
prawej wydawała się szersza, wyraźniejsza – może dlatego uznaną ją za granicę
Gór Kaczawskich i Wałbrzyskich?.. – zastanawiałem się. Tak jest, gdy jedną i
niepodzielną przestrzeń człowiek sztucznie dzieli. Skoro dla swojej wygody
jedną część gór nazwał tak, drugą inaczej, niejako automatycznie pojawia się
problem granic terytorialnych obowiązywania tych nazw, a z nimi sztuczność
podziałów.
Podnóżem
wzgórza biegnie nieczynna, zarośnięta drzewami, linia kolejowa.
Przez
wiele wsi sudeckich przebiegała żelazna kolei, w wielu wsiach stoją okazałe i
solidne budynki stacji. Kiedyś jej doprowadzenie do miejscowości było
nobilitacją, wygodą i przyczyną gospodarczego rozwoju, a teraz te drogi,
zbudowane ogromnym nakładem pracy, rdzewieją i zarastają drzewami. Będąc
niechciane i nieopłacalne, są smutne i opuszczone. Pomyślałem, że kiedyś taki
sam los może spotkać szosy. Może jakiś wędrowiec w dalekiej przyszłości będzie
szedł zarastającą szosą, jak ja szedłem taką drogą w Bieszczadach, i pomyśli o
ogromie pracy włożonej kiedyś w te dziwne budowle…
Wracając
wszedłem na Sośniaka; to były zwykłe odwiedziny znajomego mającego swój
własny las bukowy. Nawet teraz, w
zimie, taki las jest ładny: charakterystycznie nagie i gładkie, umięśnione i
jasnoołowiane pnie, ziemia przysypana brązowymi liśćmi, tu i tam omszałe skały.
Nieco dalej, przechodząc obok szczytu bezimiennego wzgórza, przypomniałem
sobie, że w listopadzie czy może nawet w grudniu widziałem pod skałą na
szczycie kwitnącą iglicę. Wiedziony irracjonalnym impulsem poszedłem tam: parę
starych czereśni, wszędobylskie wierzby iwy (gdyby nie ich bazie, trudno byłoby
mi znaleźć w tych drzewach cokolwiek ładnego), w szczelinie skały rachityczna
brzoza. Kwiatu nie znalazłem, ale później, idąc polem, zobaczyłem parę
maleńkich, nieznanych mi kwitnących roślinek schowanych w skibach ziemi. Teraz,
gdy do wiosny jeszcze kilka tygodni, gdy w rowach i w lasach leżą jeszcze grube
łachy zeskorupiałego śniegu, ta roślina rozwinęła swoje biało-niebieskie kwiaty
wielkości paru milimetrów; próbowałem zrobić im zdjęcia, ale żadne nie było
ostre. Jak te delikatne drobiny wytrzymują marcowe mrozy, skoro nie wytrzymują
przymrozków dużo późniejsze kwiaty drzew owocowych?
Jadąc
przez Płoninę w stronę Kaczorowa, po prawej mija się drogę do Starych Rochowic,
a sto parę metrów dalej, też po prawej stronie, zaczyna się polna droga z
żółtym szlakiem; jest tam mały placyk, dobre miejsce na zostawienie samochodu.
Do Diablaka, okazałej skały u podnóża Lubrzy, jest dwa kilometry.
Idąc
tam plan miałem prosty: ze szczytu góry zejść duktem w stronę Mysłowa, do
miejsca, w którym droga wybiega na łąkę pnącą się po zboczu. Miałem nadzieję na
ponowne przeżycie oczarowania, którego doznałem tam rok temu. Odwiedziłem
Diablaka, zrobiłem skale kilka zdjęć i poszedłem pod górę.
Drogę dobrze
pamiętałem, wszak szedłem nią już parę razy; na szczycie pewnie skręciłem w
następny dukt i… i tutaj zaplątałem się. Droga biegła w dół i biegła, a las nie
kończył się. Niewątpliwie pomyliłem dukty, bo wszak już powinienem dojść do
brzegu łąki - uznałem. Zawróciłem. Las w pobliżu rozdroża i szczytu Lubrzy
zmienił się, leśnicy prowadzili tam wycinkę drzew, teren jest zryty, przysypany
zostawionymi gałęziami, kluczyłem między pniakami szukając właściwej drogi, a
gdy nie znalazłem, ponownie poszedłem pierwszym duktem. Niżej było niepamiętane
rozdroże, skręciłem w lewo. Ładny, zielony i równy, dukt niemal poziomo
trawersował strome zbocze porosłe czystym, dorodnym borem świerkowym. Wyszedłem
zza zakrętu i aż przystanąłem: przede mną stał Diablak. Nie – zorientowałem się
po chwili - inna skała, nieco podobna, ale ładniejsza i chyba wyższa. Oglądałem
ją z przyjemnością. Warto było zawracać, kluczyć i ponownie wchodzić na Lubrzę
– myślałem patrząc na skałę. Moją skałę – miałem nadzieję na wyłączność.
Wszedłem stromym zboczem pod szczyt skały, a tam zobaczyłem ślady ogniska. Więc
nie tylko ja wiem o tej skale? – przez chwilę czułem dziecinny zawód – jakbym
brał udział w oszukańczej zabawie. Popatrzyłem w górę szukając stopni
umożliwiających wejście na szczyt skały, która z tej strony nie ma chyba nawet
dziesięciu metrów, i wtedy zobaczyłem kilka stalowych oczek wbitych z ściany.
Więc to oni tutaj przychodzą? Naliczyłem cztery czy pięć szlaków wyznaczonych
tymi oczkami, ale dobrego dla mnie wejścia nie znalazłem. Są tam dwa stopnie,
po pokonaniu których wszedłbym na wierzchołek, ale pierwszy jest na wysokości
półtora metra, następny tyleż wyżej. Nie, nie dla mnie takie akrobacje bez
liny. Poszedłem dalej duktem chcąc zobaczyć gdzie się zaczyna; później
zamierzałem obejść podnóże Lubrzy i po prostu dojść od dołu do tego urokliwego
miejsca na zboczu. Gdy stanąłem na granicy łąk i odwróciłem się, dowiedziałem
się, że jednak oczarowania nie da się przywołać, bo rzadkie to przeżycie i
nieprzewidywalne, jednak przyjemność patrzenia na piękny krajobraz miałem.
Wszedłem w las i po paru minutach doszedłem do znanego mi już rozdroża: pod
górę na Lubrzę, w prawo do drugiego Diablaka. Uśmiechnąłem się zrozumiawszy, że
usytuowanie drogi zapamiętałem dobrze, źle natomiast pamiętałem jej długość –
wydawała mi się dużo krótsza niż jest w rzeczywistości; gdybym poszedł sto
metrów dalej, doszedłbym na skraj lasu bez tego kręcenia się wokół góry. Tak,
doszedłbym, ale wtedy nie poznałbym miejsca, które na pewno będę odwiedzać.
Wracając,
wspomniałem znajomego, który namawiał mnie na zostanie przewodnikiem, no bo
skoro tyle chodzę w góry i tak dobrze je znam… Ech, ja przewodnikiem! –
uśmiechnąłem się do wyobrażenia siebie w tej roli. Nie dość, że prowadziłbym
ludzi na manowce, to jeszcze nie znam żadnej kapliczki ani kościoła, a
podejrzewam, że ta wiedza jest konieczna, bo w posiadanych przeze mnie
przewodnikach najwięcej informacji jest o tych właśnie budowlach, natomiast o drogach jest za mało.
Kaczawskie drogi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)