Między Sędziszową, Gozdnem,
Kondratowem i Rzeszówkiem. Odnalezienie jaskini na Wielisławce.
Moja
znajomość Gór Kaczawskich jest wyspowa, uznałem któregoś dnia oglądając mapę.
Znam te okolice i tamte, ale niewiele znam dróg między nimi. Długo siedziałem
nad mapą, wiele razy zmieniałem trasy, ale wzrok i myśl uparcie wracały w
okolice Wielisławki i Mojej Drogi. Ta dróżka zaczyna się w pobliżu stacji paliw
w Sędziszowej i biegnie w stronę Gozdna, dla mnie jest najładniejszą drogą
kaczawskiego pogórza. Pójdę do Gozdna, a później zdecyduję – ustaliwszy w ten
sposób szczegółowy plan wędrówki, odłożyłem mapę i sięgnąłem po książkę.
Na
miejscu okazało się, że stacja paliw, gdzie planowałem zostawić samochód, była
jeszcze zamknięta. Kręciłem się trochę szukając miejsca, w końcu przylepiłem
forda do ślepej ściany jakiegoś budynku i poszedłem. Była szósta piętnaście,
mglisty ranek, siąpił drobny deszcz. Dobry dzień na wędrówkę lasami, uznałem.
Szedłem
moją drogą. Moją dobrze znaną drogą. Wiedziałem, że za chwilę dojdę do jabłoni,
której smacznymi owocami kiedyś wypchałem kieszenie; wiedziałem, że gdy obejrzę
się przez lewe ramię, zobaczę Skąpą wznoszącą się ponad łagodny garb
bezimiennego wzgórza, na którym tydzień temu żegnałem dzień. Szedłem. Ptasie
odgłosy przypominały mi skowronkowe śpiewy słyszane ostatnio; wsłuchiwałem się
w otoczenie, ale nie słyszałem tych ptaków, które tak jednoznacznie kojarzą mi
się z otwartą przestrzenią, ze słońcem, z polami, z dzieciństwem spędzonym na
Lubelszczyźnie. Słyszałem natomiast skrzypienie butów. Rozkoszny odgłos
wydawany przez zginającą się grubą skórę. Lubię ten dźwięk, lubię moje buty.
Gdy nie mogę wyjechać na łazęgę, zakładam buty i wsłuchuję się w ich
skrzypienie; ten dźwięk łagodzi moją tęsknotę.
Gozdno
– garść domów, trochę ruin, uschnięte badyle w zdziczałym ogrodzie i w
przydrożnych rowach, czarne i nagie drzewa; ta pora roku, już bez śniegu, ale
jeszcze bez zieleni, bezlitośnie odsłania ludzki bród i martwe resztki
zeszłorocznego życia, ale przecież w bieli delikatnych kwiatków rosnących na
zaśmieconym poboczu drogi tkwi zapowiedź zbliżającej się przemiany.
Gozdno
będzie dla mnie także wspomnieniem uroczych pól wśród lasów, pól, które
przeszedłem wzdłuż i w szerz, a później jeszcze wróciłem do nich; także kilku
wielkich lip i topól rosnących w wiosce. Długo kręciłem się pod
nimi, nie mogąc napatrzeć się na ich grubaśne pnie.
Za
wioską żółty szlak prowadzi równą, wygodną drogą szutrową. Dobrze mi się szło.
Żwir chrzęścił (śliczne brzmienie słów, idealnie oddające słyszane dźwięki) pod
butami, wokół mnie stał ładny, jasny las; szedłem łowiąc plamy kolorów i śpiew
ptaków. Ale, ale: kiedy mijałem ostatni znak szlaku? Dawno. Chodząc
nieoznakowanymi drogami, zapominałem o wypatrywaniu znaków na drzewach. Zapewne
szlak gdzieś skręcił, machnąłem ręką i poszedłem dalej. Rozdroże. W lewo, czy w
prawo? W prawo. Po kolejnym kilometrze doszedłem do brzegu lasu, a tam czekały
na mnie dwie niespodzianki: znowu pojawiające się znaki żółtego szlaku, a niżej
domy Kondratowa, a nie Rzeszówka, jak się spodziewałem.
Tym razem pomyliłem się
bardzo, bo o kilka kilometrów i kilkadziesiąt stopni kierunku. No i fajnie –
uznałem. Droga jest ładna, poznałem przejście między moimi wyspami, pójdę
poznać inne. Zawróciłem. Dla odmiany szedłem żółtym szlakiem, pilnie wypatrując
rzadkich znaków na drzewach. Szlak kluczył mało używanymi duktami, a gdy dołączył
do poznanej już szutrowej drogi, poszedłem szukać innych nitek łączących wyspy.
Znalazłem dwie drogi w stronę Rzeszówka; jedna z nich wychodzi na pola w
poznanym wcześniej ładnym miejscu: łąki wciskają się tam klinem w las, na jego
brzegu rosną w zgodzie, obok siebie, gruby dąb i takiż buk; obaj wyciągają
ramiona nad łąką – w stronę słońca. Spomiędzy ostatnich drzew lasu roztacza się
rozległy widok, a tuż za mną sterczy zmurszały, obrosły grzybami, pień dawno
umarłego buku. Rzadki widok - takie zostawione grzybom wielkie drzewo.
Patrzyłem na nie próbując wyobrazić sobie te lasy przed tysiącem lat.
Cisza
i pustka. Kto zagląda tutaj? Chyba tylko właściciel łąki, ale przecież nie w
zimie. Byłem sam na sam z przestrzenią i z naturą. Podobała mi się świadomość
bycia na odludziu, podobała cisza i samotność. Usiadłem na jakimś pniaku i
wyciągnąłem termos. Patrzyłem i słuchałem siebie. Byłem tam, gdzie chciałem
być, robiłem to, dla czego wstałem w nocy i przyjechałem tutaj.
Kilka
godzin wędrowałem lasami, a wracałem tak, żeby znowu przejść Moją Drogę, tym
razem w dół. Na brzegu lasu otwiera się rozległy widok, jeden z najładniejszych
widoków kaczawskich, mam tam swoje miejsce, odwiedzane ilekroć jestem w
pobliżu. Nikt go nie zna, nie jest zaznaczone na żadnym przewodniku. Trochę mam
takich miejsc w moich górach.
Gdy
zszedłem do Sędziszowej, do zmierzchu było ponad dwie godziny, podjechałem więc
pod Wielisławkę, żeby podjąć drugą już próbę odszukania jaskini opisanej w
mojej sudeckiej encyklopedii. Idąc podnóżem góry uświadomiłem sobie, że nie
pamiętam, czy otwór wejściowy ma być 100 metrów w lewo czy tyleż w prawo od
Organów. Szedłem więc z głową zadartą, szukając czarnej plamy w zboczu lub
wydeptanej ścieżki. Jedną znalazłem, poszedłem nią. Ostro pięła się w górę
blisko bocznej krawędzi urwiska, a skończyła się na jego szczycie. Czując
charakterystyczne u mnie drętwienie nóg odczuwane nad przepaściami, złapałem
się drzewka rosnącego na krawędzi i rozejrzałem się. W dole zobaczyłem dach
szałasu stojącego u podnóża, dalej wioskę i okoliczne wzgórza – widok warty
wejścia tam. Z ulgą, ale i z satysfakcją bycia na szczycie, odsunąłem się od
krawędzi przepaści i poszedłem w dół.
Stanąłem
przed Wielkimi Organami i patrzyłem na nie.
Gdy
byłem tutaj po raz pierwszy, wyobrażałem sobie wysłuchanie pod tą skalną ścianą
sławnej toccaty i fugi d-moll Bacha. Dzisiaj byłem chyba w innym nastroju, bo
zamiast tamtej majestatycznej kaskady dźwięków, wspomniałem niedawno słuchany
koncert organowy a-moll (BWV 593). Cały jest spokojniejszy, a jego śpiewna,
nastrojowa część adagio brzmi po prostu doskonale.
Idąc
drogą między podnóżem góry a Kaczawą, oglądałem drzewa, a las na zboczach
Wielisławki jest dla mnie wyjątkowo ładny, bo dębowo-grabowy. Nisko, na samym
brzegu łąki, zobaczyłem ciekawie poprzeplatane pnie kilku drzew; oglądałem je,
gdy usłyszałem kobiece głosy. Pań było trzy (co prawda najmniejsza miała pięć
lat, ale przecież panią in spe była), najwyraźniej mama, córka i wnuczka.
Zapytałem o jaskinię i ze zdumieniem usłyszałem, że wejście do niej jest w
zupełnie innym miejscu – nie 100, a około 500 metrów od Organów. Rozmawialiśmy.
Starałem się nie patrzeć zbyt nachalnie na uśmiech mamy dziewczynki. Właściwie
dlaczego uśmiech kobiety ma taką siłę działania na nas?
Za
młynem, przy samej rzece – tak mówiły. Trzymając się tych wskazówek, zszedłem
na brzeg Kaczawy. Nie było łatwo, bo zbocze jest tam strome, miejscami urwiste,
a gęsty las schodzi do samej wody. Nie tyle szedłem, co przedzierałem się, aż w
końcu uznałem, że bezpieczniej będzie iść nieco wyżej. Na stoku zobaczyłem
ogrodzone siatką zapadlisko, za nim ścieżkę. Zszedłem nią ku domom i tam, przy
mostku, znalazłem jaskinię. Przy wejściu stoi tablica zakazująca wejścia, ale
wszedłem. Plecak zostawiłem przy wejściu, na czoło założyłem latarkę i
poszedłem. Tylko kawałek – mówiłem sobie. Korytarz nie ma nawet metra
wysokości, szedłem piętami dotykając pośladków, a gdy za mną nie było widać
światła, zatrzymałem się i wyłączyłem latarkę. Ciemność, której można
doświadczyć tylko pod ziemią, natychmiast oblepiła mnie całego. Czarna, zimna,
oślizła, namacalna ciemność. Wracaj! Uciekaj stąd! – usłyszałem przemożny głos
w sobie. Przyłożyłem dłoń do twarzy, nic nie zobaczyłem. Zapaliłem latarkę.
Blisko twarzy zobaczyłem szarą, chropawą skałę. Pójdę jeszcze kawałek –
zdecydowałem. Zadając sobie gwałt, poszedłem, ale niewiele dalej był koniec
korytarza. Obwał wydawał się być świeży. Więc ta dziura na zboczu?.. Uciekaj,
zaraz zawali się! – krzyczał głos we mnie. Odwróciłem się i poszedłem, stukając
głową o sklepienie.
Dzień,
jasność, kolory, daleki widok, głowa niedotykająca skał. Świat jest piękny.
Dla
chętnych przeżycia tych doznań, zamieszczam opis dojścia do jaskini.:
Jadąc
drogą 328 ze Złotoryi na południe, dojedzie się do miejscowości Sędziszowa. Vis
a vis zielonej tabliczki z nazwą miejscowości, po lewej stronie szosy, przy
niewielkim mostku, zaczyna się uliczka Młyńska, o czym informuje stosowna
tabliczka. Tuż za mostkiem skręcić w prawo, do jaskini dojdzie się po przejściu
dwudziestu metrów ścieżką między drzewami. Otwór widać z szosy, o ile wie się,
gdzie patrzeć.
Wracałem
już, gdy mijając las u wylotu jaru zwanego Piekiełkiem, pomyślałem o zajrzeniu
doń. Zawróciłem, ale przy drodze, obok której kiedyś zostawiłem samochód,
zobaczyłem tabliczkę zakazującą wejścia na teren prywatny. Skoro jest prywatny…
- pomyślałem. Poszedłem w drugą stronę, na zbocze Wygorzela. Stoją tam dzikie,
ponure, ciemne, poszarpane wiekiem i porośnięte lasem, wysokie skały. Ładne
skały. Aparat uznał, że nie nadają się do sfotografowania.
Mijała
jedenasta godzina włóczęgi. Wróciłem do samochodu, zapiąłem pas i ruszyłem na
północ.
Krzysztofie.
OdpowiedzUsuńNie mogłam się oprzeć. Po prostu nie mogłam. I teraz przyznaję się: ukradłam sobie zdjęcie przebiśniegów. Ukradłam i już nie oddam. Jak mogę oddać, skoro jest na tapecie w telefonie?
Odpuścisz mi prawa autorskie?
Latorosłka
I uwierz kobiecie.
UsuńUkradła zdjęcie ze łzami Eos, a ten obrazek, chyba za sprawą bogini, dalej istnieje.
To nie są łzy Eos. To kropelki pozostałe po porannej kąpieli. Eos się wykąpała, zakręciła włosy, maznęła rzęsy tuszem i poszła :)
UsuńMaznęła tuszem i poszła? Nie znasz jej. Zdradzę Ci coś: Eos jest śpiochem jakich mało. Nie raz widziałem ją rano, zaspaną, a to różowe co ma na sobie, wcale nie jest peplosem, a jej piżamą! Tusz na rzęsy rzuca, owszem, ale pod wieczór, gdy znowu wyrusza gdzieś na nocne balangi.
UsuńLatorosłko, bardzo zgrabnie powiedziałaś mi, co fotografowałem. Dziękuję.
UsuńKlęczałem nad nimi nieświadomy jakie kwiaty oglądam! Gdybym wiedział, siedziałbym wśród nich dłużej, może coś więcej usłyszałbym?.. Nie znałem, nie domyślałem się. Może gdyby zgodnie z nazwą przebijały się przez śnieg… Ech, niewiedza bywa uprzykrzona.
Zobaczyłem na googlach, że te moje nie były jeszcze rozwinięte, ale też były ładniutkie. Wokół uschnięte badyle, rzucone butelki i papiery, obok jakaś ruina, a wśród tej szarości one, przebiśniegi. Gdyby to było możliwe, rano pojechałbym tam zobaczyć je raz jeszcze.
Latorosłka nie musi pytać się o zgodę, może brać wszystkie moje zdjęcia:)
Latorosłka dziękuje za pozwolenie :)
UsuńMnie podobają się nierozwinięte kwiatki. Są jak niedopowiedzenie. Albo jak obietnica. Jak wielokropek na końcu zdania. Gdy się rozwijają wiem, że jeszcze dwa-trzy dni i żółtość zacznie marszczyć brzegi kwiatów, a potem będzie trzeba czekać rok, aż przyjdą nowe.
Po Twoich śnieżycach wiosennych i kosmatych podbiałach zaczęłam wypatrywać kwiatków. Znalazłam stokrotki. Bardzo jeszcze nieśmiałe :)
Są jak obietnica lub jak niedopowiedzenie… Pięknie. Tylko kobieta mogła tak napisać.
UsuńNie pamiętam, skleroza, który to był miesiąc, grudzień może, gdy zdziwiony oglądałem kwitnące stokrotki. One, tak małe przecież i delikatne, siłę swoją mają. Jak kobiety.
Organy Wielisławskie... pamiętam, gdy zobaczyłam je pierwszy raz- zaskoczona, że takie niesamowite miejsce można znaleźć tak blisko...
OdpowiedzUsuńZaskoczony i ja byłem.
UsuńTeraz znam kilka ładnych miejsc w tych górach. Ot, na przykład Krucze Skały pod Złotoryją; myślę, że podobałyby Ci się, a co ważne, można podjechać pod nie rowerem:)
Jeśli da się podjechać rowerem, to pewnie podjadę ;)
Usuń