Oderwałem się od książki i podszedłem do stolika kuchennego przygotować herbatę, a wtedy, zapewne pod wpływem lektury powieści Gołubiewa, nagle, niczym objawienie, wróciła do mnie w całej swojej krasie pamięć dzieciństwa spędzonego na wsi, u babki, w letni czas. Stałem przy stoliku, patrzyłem na niego, ale jakbym go nie widział, byłem tutaj, a jakby mnie nie było. Przez chwilę byłem na wsi.
Dzień zaczynał się dotykiem budzącej mnie babki i w chwilę później smakiem zacierki, zupy gotowanej przez nią na śniadanie, wiejskiej, prostej zupy z mleka, wody, ziemniaków i klusek robionych w wyjątkowy sposób: babka trzymała nad wysokim, żeliwnym saganem przechyloną miskę z półpłynną masą, i szybkimi ruchami łyżki odrywała małe kąski ciasta, a te spadały do bulgoczącego zupy. Nigdy później już nie jadłem takiej zupy, i nigdy nie zapomnę jej smaku. Czasami czekał na mnie kubek mleka przykryty wielką pajdą chleba – proste jedzenie, któremu teraz nie dorównują żadne musle ni danonki. Albo chleb ze smalcem!: babka opierała o pierś wielki, okrągły bochen, i jednym ruchem noża, przesuwając go do siebie, odcinała długą i grubą kromkę, dając mi ją – niezapomniany gest i niespotykany już sposób - przyciśniętą kciukiem do noża. Perfekcja jej ruchów fascynowała mnie, zazdrościłem jej umiejętności idealnie równego krojenia, co mnie nie udawało się nigdy. Z chlebem w ręku schodziłem do piwnicy i smarowałem go smalcem nabieranym z wielkiego kamionkowego gara (kopałem studnie w białej płaszczyźnie smalcu chcąc dobrać się do skwarków ukrytych niżej, a później babka burczała na mnie). Z pajdą szedłem do warzywniaka za domem, zrywałem garść szczypioru i tak z dwoma zajętymi rękoma biegłem gdzieś za swoimi pilnymi i ważnymi sprawami, na przemian gryząc chleb i szczypior.
Smaki dzieciństwa…
Tamte żniwne dni były gorące, a ja miałem na sobie flanelową koszulę dla ochrony rąk i piersi przed ostrymi wąsami żytnich kłosów drażniących skórę od czerwoności; ciało miałem spocone, swędzące, zakurzone polnym pyłem. Powietrze pachniało rozgrzaną słomą, kurzem wyschniętego lessu, ziołami rosnącymi na miedzy i zielonym zapachem starego sadu owocowego – zapachami nieistniejącej już wsi i dawno minionych żniw, jedynym takim zapachem. Na brzegu pola, w cieniu starej wiśni, stała beczka z wodą do picia; pamiętam chłodny i rozkoszny smak tej wody nabieranej wielką chochlą zawieszaną na brzegu beczki, pamiętam orzeźwienie wlewające się we mnie i swoje nienasycenie smakiem tego eliksiru.
Dźwięki: ostry, głośny, szybki, równomiernie powtarzający się dźwięk kosy tnącej łodygi żyta i zgarniającej je na wysoką ścianę stojącego jeszcze zboża; chrzęsty i szmery podbieranego żyta, układanego na sznurze skręconym z łodyg, wiązanego w snopy i dziesiątkami ustawianymi w kopy, chrzęst rżyska po którym trzeba było iść coraz dalej, by dojść do wiśni osłaniającej beczkę w wodą. W krótkich chwilach odpoczynku słuchać było inne dźwięki: delikatny szum kłosów czesanych wiatrem i śpiew skowronka. Pamiętam, że rzadko kiedy udawało mi się znaleźć na niebie tę nieruchomą, trzepoczącą skrzydełkami, ciemną drobinkę na tle błękitnego ogromu – jakby ona tylko dźwiękiem była. Czasami przerwa była rytuałem ostrzenia kosy: wujek wbijał zaostrzony koniec drewnianego styliska w ziemię i trzymając kosę pod pachą tym jedynym, nie do powtórzenia uchwytem, wyciągał z kieszeni spodni osełkę i wyćwiczonymi, zapomnianymi już przez żniwiarzy ruchami, ostrzył kosę. Słyszę jeszcze ten ostry, metaliczny zgrzyt stali tartej kamieniem…
Znojne dni wypełnione pracą, ale przecież piękne, i nie tylko we wspomnieniach – one i wtedy takie były, ale dopiero teraz wiem o tym, wtedy nie zastanawiałem się nad ich urokiem, nie miałem świadomości przeżywania czasu wyjątkowego; po prostu ochoczo przyjmowałem każdy dzień, nie zastanawiając się nad źródłem swojej radości, nawet nie mając świadomości jej posiadania, jako że radość była stanem naturalnym.
Dla dziecka dzień jest zamkniętą całością, jest jedynym dniem, nie ma wczoraj i jutro, jest chwila pełna dziwów, tajemnic i poznawania, chwila rozciągnięta od rana do wieczora, a każda jej cząstka jest cenna zachłannością naturalnego, nienazwanego, pierwotnego przeżywania.
Może właśnie dlatego? Może właśnie wtedy życie jest najpiękniejsze, gdy jest najprostsze i najprościej przeżywane?
Mówią, że starość jest mądra, ale gdy wspominam dzieciństwo, jak dzisiaj wspominałem te gorące, pracowite i piękne dni żniw na podlubelskiej wsi lat sześćdziesiątych, myślę, że wtórna to mądrość, bo wracająca do mądrości tamtego dziecka cieszącego się dniem, zachłystującego się światem i życiem, że oto ów nawrót czasu pozwalający mi ponownie przeżywać tamte dni, unosi ze sobą cały, tak gruby i niepotrzebny, nalot tych dziesiątków lat i wszystkiego, co ze sobą niosły i co ciągle odsuwało mnie od pierwotnej, instynktownej mądrości tamtego dzieciaka biegającego miedzami – szczęśliwego i intensywnie przeżywającego.
Nie wiem, gdzie zapodziałem mądrości chłopca, którym byłem wtedy; gdzieś je roztrwoniłem w swoich gonitwach za mirażami, i dopiero teraz, widząc ich daremność, usiłuję mozolnie, bezradnie właściwie, odnaleźć to zatracone bogactwo dzieciństwa i wczesnej młodości.
Stojąc tak przy stoliku zastawionym kuchennymi rupieciami zasłanianymi wizjami przeszłości, doszły do mnie dźwięki preludium i fugi C-dur Bacha, przecudne dźwięki fortepianu śpiewającego pieśń bez słów. Wróciłem z krainy dzieciństwa i ponownie, jak przed laty, gdy dźwięki te oczarowały mnie po raz pierwszy, odczułem całe ich piękno, teraz dodatkowo splecione z ciepłymi wspomnieniami tamtego dawnego czasu, nie znającego przecież, nawet nie przeczuwającego istnienia tych dźwięków. Później przyszła do mnie inna myśl: że warto było przeżyć to wszystko, co za mną, bo dzięki temu jestem gdzie jestem i słucham tej muzyki.
Więc jak to jest? Gdzie mądrość?
Warto było przeżyć każdą chwilę swojego życia, bo to z owych chwil złożyliśmy siebie...
OdpowiedzUsuńJak zwykle czytałam z zachwytem. Prawie czułam zapach chleba i kurzu, słyszałam ostrzenie kosy, widziałam chłopca biegnącego rozgrzaną miedzą.
Dziękuję, Anno.
UsuńPięknymi słowami posumowałaś mój tekst. Bardzo mi się podobają: bo to z owych chwil złożyliśmy siebie... Gdy je przeczytałem, myślałem, że cytujesz mnie, ale po sprawdzeniu okazało się, że są to Twoje słowa.
Jestem wrażliwy na ładne słowa – jak te właśnie. Składamy siebie z chwil naszego życia…
Zapach kurzu był inny niż tutaj, w Wielkopolsce, gdzie mieszkam teraz, bo był to zapach lessy. Pamiętam, że najbardziej podobał mi się, gdy zmieszany był z zapachem spalin przejeżdżającego motocykla. Dziwne, prawda? Zapewne w tym podobaniu się było moje pragnienie posiadania takiej maszyny. Zawsze chciałem mieć motocykl, miałem przez tylko kilka lat. Teraz mógłbym kupić ładnego cruiser’a, ale nie miałbym kiedy nim jeździć. Ech, pojechać aż pod Tag czując przytuloną do pleców swoją panią…
Cóż, zapachy dzieciństwa bywają zaskakujące ;) Mnie czasem brakuje... powietrza ciężkiego od śląskiego dymu. Co ciekawe, teraz śląskie powietrze już nie ma tego zapachu, bo pozamykano kopalnie, założono filtry, a ja czasem łapię się na wyszukiwaniu, łapaniu w nozdrza jakiś dalekich smug tamtego koksowniczego zapachu.
UsuńFaktycznie, zaskakujące. Znam ten zapach, kiedyś wąchałem go gdzieś na Śląsku. Pamiętam też szaro-żółty, gęsty dym kłębiący się nad kominami Nowej Huty. Dobrze, że teraz trzeba szukać jego zapachu:)
Usuń"Powietrze pachniało rozgrzaną słomą..."
OdpowiedzUsuń"...delikatny szum kłosów czesanych wiatrem..."
Ja zapamiętałem, że każdy rodzaj zbóż pachniał i szumiał w charakterystyczny dla swego rodzaju sposób. Podobał mi się każdy, ale jakoś tak szczególnie uwielbiałem zapach owsa i specyficzny szelest jego wiech...
Do zapachów zbóż dodam jeszcze zapachy bławatków, polnych maków i dzikiej róży. Och...
Pamiętam te różnice w zapachu różnych zbóż, ale zapachu polnych kwiatów nie pamiętam. Pamiętam za to zapach kurzu. Na Lubelszczyźnie jest lessa, gatunek ziemi bardzo kurzącej się przy braku opadów. Jej zapach jest jednym z zapachów dzieciństwa.
Usuń