Kwiecień.
Przez tak długie miesiące zimowe widziałem przez to okno
brzydkie światła lamp oświetlających plac składowy firmy na sąsiedniej posesji;
punktowe, jaskrawe światło wydobywało z mroku fragmenty stalowych konstrukcji,
a czerń wokół wydawała się jeszcze czarniejsza.
W dzisiejszą bezksiężycową noc kwietniową wynurza się do
mnie z ciemności okna; jej najdalsze gałęzie są ledwie majaczeniem, domysłem
białych kropelek jej pąków, bliższe są współgraniem szarości z młodą zielenią
wykluwających się liści i jasną, nawet nocą, bielą pączkujących kwiatów; gałąź
przytulona do szyby zwraca w moją stronę białe pąki, niczym oczy istoty
tęskniącej do światła, zapatrzonej w jasność okna wśród ciemności nocy.
W zapłakany dzień ona i deszcz potrafi wykorzystać do
wystrojenia się. Cała jest już w delikatnej zieleni, w pączkującej bieli
kwiatów, w pełnej krasie swej wiosennej urody, a dzisiaj dodała jeszcze
błyszczące diamenciki wody do bieli i zieleni swego stroju. Pierwsze rozwinięte
kwiaty zobaczyłem na gałęzi przytulonej do szyby; powróciło do mnie wrażenie z
poprzedniego roku - o pokazywaniu mi swoich kwiatów w geście chwalenia się.
Chwalę cię, mirabelko. Jesteś piękna.
W słoneczny ranek cienie ją wyprzedzają: ona sama jest tą
pierwszą, drugą mirabelkę mam na szybie, a trzecią na ścianie pokoju. Zieleń
jej liści jest błyszcząca, jasna, prześwietlona słońcem, rześka, obmyta w
chłodnej rosie ranka, a w południe, gdy stoi w pełnym, niewidocznym z okna
pokoju, słońcu, barwa liści jest inna, traci swoją świetlistość na rzecz
płatków kwiatów, które teraz lśnią nieskalaną bielą o delikatnym odcieniu masy
perłowej.
W trzy tygodnie później gwałtowna burza wiosenna pozbawiła
moją mirabelkę ostatnich kwiatów. Gdy po pracy wszedłem do pokoju i spojrzałem
na nią, zobaczyłem jej niepewność, bała się mojej reakcji. Cóż miałem jej
powiedzieć? Że z białym welonem kwiatów była ładniejsza? Przecież nie mogłem.
Zrobiłem więc to, co jako jedyne powinienem zrobić: uśmiechnąłem się i
zapewniłem o pięknym wyglądzie, bo i po prawdzie, to teraz, po deszczu, w
świeżej zieleni swoich liści, prezentowała się ładnie, brak kwiatów naprawdę
niewiele zaszkodził jej urodzie.
Grudzień.
Dwa tygodnie temu mirabelka wytargana silnym wiatrem straciła swoje ostatnie liście i drżąc mocno stukała gałązkami w szybę mojego okna prosząc o wpuszczenie jej. Później przyszedł mróz, a ona znieruchomiała, zamarła w bezruchu, nie mając sił nawet na stukanie w szybę. Parę dni temu spadł śnieg i przykrył każdą jej gałązkę grubą pierzynką białego puchu chroniącego przed mrozem, a wtedy w niewielkich ruchach jakby rozluźnionych gałęzi dostrzegłem jej zadowolenie – już nie marzła tak bardzo.
Kwiecień po raz drugi.
Jem kolację siedząc
na ławce ustawionej pod mirabelką, przy stojącym obok wozie kuchennym
zaparkowanym na poboczu szosy pod Ostrowem. Żuję chleb, jest jakiś gliniasty,
bez smaku. Patrzę w górę: nad głową mam zieloną gałąź, liście prześwietlone są
słońcem, a między nimi widzę błękitne niebo. Doczekałem wiosny, to drzewo też,
ale moja mirabelka nie doczekała...
Minęło już dwa lata
od tamtej chwili z jesieni, gdy wróciwszy do bazy z karuzelowego sezonu nie
zobaczyłem mirabelki w oknie swojego zimowego pokoju. Było przeraźliwie puste i
paskudne, patrzyło na świat jakby ślepym i pustym wzrokiem. Nie było mojego
drzewka, wiernego towarzysza jesiennych i zimowych dni.
Wczesną wiosną moja
mirabelka pochylała do okna swoje ukwiecone gałązki, niewątpliwie w geście
chwalenia się. Chwaliłem ją. Cudnie wyglądała w słońcu, w cieniu, pod chmurnym
niebem i wieczorem, gdy wyłaniała się ku mnie z ciemności bielą swoich kwiatów.
Nawet w deszczu, gdy zmoknięta i szarpana porywami wiatru stukała w okno. Gdy
wracałem jesienią, ona, w ubogiej szacie jesiennej, jakby nie była pewna mojej
reakcji; rozczulała mnie tymi swoimi obawami, bo przecież i wtedy nie brakowało
jej uroku. Nawet w środku zimy patrzyłem na nią z upodobaniem. Roztrzepane
wróble często siadały na jej gałęziach kołysząc nimi…
Pytałem o powód
wycięcia tego drzewka, niewielkiego przecież i rosnącego w nieużywanym kącie
posesji, pod samym płotem. Bo liście trzeba grabić, usłyszałem. Pamiętam, że
poczułem wtedy silną złość i nie mniejszy żal. Żal został mi do dzisiaj. Od
tamtego dnia wchodząc do pokoju staram się nie patrzeć w okno; siedząc w fotelu
mam je, na szczęście, za plecami.
Pięknie opisałeś swoje ulubione drzewo, Krzysztofie. Bardzo mi się podobało. Ale mirabelki żal.
OdpowiedzUsuńDziękuję, Aniko. Gdy nie zobaczyłem mirabelki w oknie i dowiedziałem się o jej wycięciu, dogryzłem szefowi mówiąc, że gdybym wiedział, zapłaciłbym za życie tego drzewa, a że pieniądze są dla niego czymś bardzo ważnym…
UsuńDziwnie mocno byłem związany emocjonalnie z tym drzewkiem.
Mam okazję powiedzieć o mojej wnuczce: Helena ma pięć lat i jest piękną dziewczyną. Mieszka ponad 200 km ode mnie, a jeździć do niej mogę tylko w zimie. W wakacje ona przyjeżdża do mnie, nad morze. Na początku jeździłem do niej po miłość – jak mówiłem sobie i rodzinie. Jeździłem, żeby będąc z nią, pokochać to dziecko mojego dziecka. Teraz jeżdżę, bo mi jej brakuje:), ale też jeżdżę dla niej, żeby przeżyła z dziadkiem ładne chwile, zapamiętała je i poniosła w swoje życie.
Tak to już jest z braniem i dawaniem. Bierzesz, bo potrzebujesz, ale potem potrzebujesz dawać, zwłaszcza jeśli to, co możesz ofiarować sprawia komuś niewycenioną radość, zaspokaja jego potrzeby. Dawanie jest też sposobem na nieśmiertelność - żyjesz, póki Cię pamiętają.
UsuńNie szczędź czasu swej wnuczce, bez względu na motywy (kto kogo bardziej potrzebuje) - jej wspomnienia z dzieciństwa, oby jak najmilsze, niech staną sie dobrym i solidnym fundamentem jej przyszłego życia i "kompletnej" osobowości.
Tego ukochańszego, bo blisko mieszkającego dziadka (drugi mieszkał dość daleko) miałam krótko, siedem lat. pamiętam niewiele, ale i tak te wspomnienia budzą ciepło w moim sercu.
UsuńCzytał mi książki, cierpliwie, stale, wciąż od początku, zwłaszcza jedną, "Toszko małpka afrykańska" się nazywała. Moja mama mówiła, że doczytywał mi ją do końca a ja zaraz otwierałam książkę na pierwszej stronie i "jechaliśmy" od początku. Do dziś pamiętam urywki z tej książki.
Zabierał mnie na długie spacery do parku. Pamiętam, jak raz zimą byliśmy tam długo i przemoczyłam kozaczki. Gdy wróciliśmy do domu mama i babcia skarciły dziadka za tak długi spacer, który przemoczył mi buty a mnie zapakowały do łóżka, pod kołdrę. Pamiętam, że było mi dziadka szkoda, bo przecież na spacerze było tak fajnie a on chciał dobrze.
A gdy byłam całkiem mała, to siadałam na oparciu wersalki, za nim, i czesałam go w najdziksze fryzury :)
Tacy bliscy dziadkowie są fajni. Dają dzieciom to, czego nikt inny dać im nie może.
Latorosłka
Miałaś lepiej ode mnie, bo dziadków od strony ojca nie znałem, a z rodziców matki bliżej byłem tylko z babką. Dopiero po jej śmierci zrozumiałem, że kochałem ją; gdy żyła, nie zdawałem sobie sprawy ze swojego uczucia. Była żoną rolnika, zapracowaną kobietą, nie miała dla mnie czasu, ale do dzisiaj pamiętam chwilę, gdy leżąc w gorączce spadałem gdzieś w przepaść bez ratunku, a uratował mnie dotyk jej dłoni - szorstkiej i pachnącej starą serwatką.
UsuńDziadek cały był szorstki tak, jak bywają niektórzy mężczyźni, ale kiedyś zaimponował mi, chociaż ten podziw poczułem w sobie później, gdy byłem już dorosły.
Mając 70 lat kupił motocykl, ale nie potrafił nauczyć się jeździć nim, a jeździć chciał do sąsiedniej wsi, gdzie mieszkała pewna kobieta (dodam, że wtedy od lat był wdowcem). Więc woziłem go jego motocyklem na randki. Śmiałem się z tego, nastolatkowie bywają okrutni i nie znają ludzkiego serca, dopiero później drwina ustąpiła miejsca podziwowi: mając siedemdziesiąt lat, zakochał się.
Szkoda drzewa, które nie wyszumiało całej melodii.
OdpowiedzUsuńKazimierz Przerwa-Tetmajer
Ładnie powiedziane. Budzi skojarzenia z nami, ludźmi. Szkoda, to prawda, ale zauważ, że to drzewko, niewielkie przecież i tuzinkowe, spotkał los podobny do człowieczego: ktoś żałował jego uśmiercenia i pamięta o nim. Dobrze dobrałeś słowa do wymowy mojego tekstu.
UsuńPamiętam. Myśl o tej mirabelce pojawia się często, gdy wchodząc do zimowego pokoju spojrzę w okno.
W ostatni wtorek po raz pierwszy po powrocie z objazdu wszedłem do tego pokoju i znowu zobaczyłem puste, jak oko ślepca, okno…
Zauważyłem, że ktoś myszkuje po moich starych wpisach; czy nie Ty, Janku? :-)
Krzysztof, pod moim oknem rosła kiedyś katalpa. Mój przyjaciel, (Bohdan mu było na imię nazywał ją "fasolowym drzewem". Ta katalpa była wyjątkowa, swoją korona przykrywała okno mojego pokoiku. Liście miała szerokie niby łopian. Jej kwiaty przypominały kwiatostan kasztanowca, a owocami były długie strąki, coś na podobieństwo fasolki szparagowej.
UsuńKrzysztof, ktoś kiedyś z głupoty Zlikwidował to piękne drzewo. Czułem się tak, jakby wycięto kawałek mojego jestestwa. Gdy przeczytałem Twój tekst o mirabelce, nie mogłem się powstrzymać, zaglądałem często do TWego wpisu o mirabelce i opłakiwałem moją katalpę.
Krzysztof, wybacz literówki.
UsuńRozumiem Twój żal, wszak taki sam odczuwałem. Teraz, po kilku latach, przygasł, odzywa się czasami, gdy na przykład zobaczę brzydotę pustego okna w pokoju.
UsuńNie znając katalpy zajrzałem do googli i zobaczyłem piękne drzewo. Wyjątkowo ozdobny gatunek i… jakby mi znajomy. Po obejrzeniu paru zdjęć wiedziałem: to surmia! Zdaje się, że katalpa jest inną nazwą surmii bignoniowej.
Wycięcie tak ładnego drzewka można uznać za dowód zupełnej niewrażliwości na piękno.
Janku, mój kuzyn planuje zmiany w swoim przydomowym ogrodzie. Chce wyciąć wszystkie drzewa liściaste i zasadzić iglaste. Powiedziałem mu, że będzie zimno wokół (chodziło mi o wrażenie), a on na to, że za to liści nie trzeba będzie grabić. Poruszyły mną te słowa także z powodu mirabelki, którą wycięto właśnie ze względu na jej liście.
Na literówki mam swój sposób: piszę odpowiedzi w pliku programu word zatytułowanym „Blog, komentarze”. Po napisaniu sprawdzam, zauważone literówki poprawiam, tekst kopiuję i wklejam w okienko na blogu.
Troszkę więcej pracy, ale czasami tak bywa, że odpowiedzi piszę na raty, wtedy mam wygodę.