O „Bolesławie Chrobrym” Gołubiewa słów parę.
Gdy poznałem Pazura, jednego z bohaterów powieści, pomyślałem, że jest jedną z tych nijakich, drugoplanowych postaci
– ot, zwykły, szary, mało wyraźny człowiek. Później stał się ciekawą, pełną i
złożoną osobą – jak wielu innych bohaterów tej wielkiej i wspaniałej
powieści.
Przed
cytatem zamieszczonym niżej słowo wprowadzenia: w młodości Pazur brał udział w wojnie domowej, by
użyć współczesnego określenia częstych wtedy walk między książętami, a w czasie
tych walk po równo napadano zarówno na zbrojnych, jak i na wieśniaków. Szukając
swojego oddziału, Pazur trafił na pogorzelisko i trupy, a jedyną ocalałą osobą
była zmaltretowana, zgwałcona dziewczyna. Patrząc na nią, doznał przemiany.
Ten
fragment kojarzy się mi z pamiętnym, wyjątkowym fragmentem z ostatnich stron „W
stronę Swanna” Prousta, chyba przez podobną zmianę perspektywy, wyjście poza
siebie narratorów, ale podczas gdy tam bohater powieści niknie, zastąpiony
autorem mówiącym „ja”, tutaj bezosobowy zwykle narrator staje się obserwatorem
Ziemi i ludzkości – wiecznym, ale nie bezstronnym, bo emocjonalnie
zaangażowanym; staje się uosobieniem ludzkich marzeń o ziemskim raju – tym, do którego ciągle dążymy w mozole
wielkim – wolno, z okresowymi cofnięciami się, ale w dobrą stronę, bo cel jest, wierzę w to,
coraz bliżej.
„Ziemio
miła… Okryta płaszczem chmur, szumiąca zielenią lasów, ziemio moja, zadumana i
cicha. Trzcina szeleści pod wiatrem i woda pluska o piaszczysty brzeg. Wejść w
leszczynowy gąszcz, włochaty liść pogładzi po policzku i gronko niedojrzałych
orzechów lekko uderzy po skroni. A od skoszonych łąk odurzająca woń i rzeka
rozrzuconymi sierpami srebrzy się w skrętach śród olszyn. Jakżeś piękna,
zadumana i cicha…
Czas
był letni, wesoły, sosny ociekały żywicą. W oczach blask roziskrzonego pola. A
jednocześnie żal – niepojęty żal za wszystkim, co niecofnięte i złamane; jakby
i o to, że rzucony w głąb stawu kamień nie wypłynie na powierzchnię i że
przebity strzałą ptak nie uleci nad pola i lasy; żal bezpłodny i próżny, a
rosnący coraz mocniej, nie do przezwyciężenia. Od wieków patrzę w twe oczy –
srebrzysty błękit urzekł mię i dźwięczy we mnie niby pieśń spływających wód. I
buntuję się: bo wcale nie musi tak być – i ty możesz dojrzeć roziskrzony blask,
lecieć radośnie i ufnie. Ptakiem jesteś.
Od
wieków patrzę w twe oczy – i widzę w nich odblask pożogi. Widzę przerażenie i
wstręt, strugi krwi i blask spadającego żelaza. Nauczyłaś mnie miłości i buntu,
gdy spotkałem cię niespodzianie w sierpniowy ciepły dzień – i nigdy nie pogodzę
się z przerażeniem w twych oczach.
Dzikie
jest moje serce, ale najdziksze nawet – jest ludzkim sercem: może drgnąć
miłością i buntem, nie godzić się na krzywdę i łzy. Zrobiłaś, że dojrzałem
blask lasów i chmur, ciężkiej piosenki trzmiela nad kwiatem ostromlecza i
srebrnych sierpów na łąkach. I dlatego tylko pragnę: byś mogła lecieć jak ptak.
Żeby
mniej było krzywdy i łez, a jęk nie płynął chmurą nad dymami zrujnowanych
miast. Żeby nie ogarniała cię trwoga na widok człowieka i żeby słowo brat nie
było naigrywającą się drwiną. By wolno nam było iść miedzą i źdźbło brudu nie
mąciło nam wzroku.
Ziemio
miła, dla ciebie chcę żyć. Okryta płaszczem chmur, zadumana i cicha. Gdybym
mógł chociaż jednym oczom ukazać, że człowiek jest więcej niż ptakiem. Gdybym
mógł wziąć chociaż za rękę, pokazać na iskrzący się kraj i powiedzieć ci jedno
słowo wyzwolenia:
-Idź…
I
dlatego patrzę w oczy dziewki na skraju lasu i na dzikiego woja przed nią: z
nadzieją, że niekoniecznie musi być tak. Najdziksze nawet serce jest jednak
ludzkim sercem – i każde może usłyszeć piosnkę lecącego trzmiela.
Ziemio
miła…
Powiódł
oczami po roziskrzonej ścierni, jakby chciał je obmyć tym blaskiem. Wciąż
przesączał się w nim gryzący żal o dolę tej obcej dziewki, rosnący coraz
mocniej, nie do przezwyciężenia. Po prawdzie głupi to był żal, niemęski,
niewojacki. Lecz zrodził się nie wiadomo skąd – i wciąż wzrastał. Już Pazur nie
próbował jej objąć ni przytulić do siebie – nic już nie miało znaczenia.
Podniósł się – ciężko, jak stary – i powiedział nie bardzo wiedząc, co zrobił:
-Chodź!”
Strony
153-155.
Są
tutaj też słowa przywołujące pamięć hymnu „Święty Boże” Kasprowicza, utworu
kiedyś znanego mi niemal na pamięć – a jest to przejmująca skarga człowieka
bolejącego nad ludzkim życiem pełnym udręki – ale narrator u Kasprowicza nie ma
nadziei, jest zrozpaczony, Boga i Szatana wyzywa, podczas gdy Gołubiew wierzy w
dobroć człowieka i w dobroczynny na niego wpływ piękna ziemi. Słowa pierwszego
są przejmujące, drugiego ujmujące.
Dziwne
są nasze skojarzenia…
„Jesień
nadciągała z wolna chłodem, wilgocią, ostrym zapachem upadłego listowia. Ptaki
już odleciały. Rankiem na rudniejących trawach zimno srebrzyła się rosa. Chmury
wisiały nisko, przytłaczały ciężkimi, ledwo przesuwającymi się zwałami ponurej
szarzyzny, zda się – wraz opadną na ziemię, zgniotą dech w piersi. Nocami las
podsuwał się pod samą chatę ciemnością i lękiem. Życie zamierało. (…)
Cichymi
mgłami, zapachem butwienia i chłodu, coraz dłuższym trzaskaniem ognia w czasie
wlokących się niby nić smolna wieczorów – nadciągała jesień. Natężysz ucho: zda
się, słychać jej szeleszczące w liściach kroki za sennymi ścianami.” Strona
183.
Co
jest wyjątkowego w tym cytacie? Nic, jest przykładem. To ładny, obrazowy i
poetycki opis przyrody, jeden z wielu, jeden z bardzo licznych opisów w całym
cyklu powieściowym; wyjątkowość tych opisów nie tylko w urodzie, ale i w ich
spokoju, w zgodzie na naturalne przemiany pór roku; nie ma w nich marudzenia,
krzywienia się na jesień, na zimę, albo pienia zachwytów nad majem - jak to
bywa u mnie. Czytając te fragmenty, znajduje się przedziwny, rzadko
uświadamiany urok nie tylko pięknych dni wiosny czy lata, ale w całego roku,
każdej jego pory.
Parę
dni temu doświadczyłem czegoś podobnego na sobie, gdy o zmierzchu wyszedłem z
warsztatu. Było mglisto, mżył drobny deszcz, świat miał odcień szarego granatu,
tylko pod lampami jarzyły się stożki światła podkreślające swą jasnością
szarość zmierzchu, a mnie… mnie spodobał się ten wieczór. Zapragnąłem znaleźć
się w górach, zobaczyć przed sobą ledwie majaczącą drogę, poczuć jedność z
przyrodą i zależność od niej, ale najważniejszy był właśnie ten brak buntu we
mnie.
„Piwo…
Jesienią
baby rzucają rozpalone kamienie do cebrów, woda bulgoczy, bucha kłębami pary.
Pogniecione przerośnięte ziarno jest słodkie, mdłe. Później brunatna ciecz
chodzi w cebrze jak żywa, gęstą rzęsą narasta kożuch piany. Cała izba pełna
ciężkiego zapachu. Piwo… - wyrosło to piwo wąsatym jęczmieniem, szorstkim
wijącym się chmielem. A potem szumi w głowie, budzi wesele. Miło jest siąść po
wieczerzy z kubkiem piwa na ławie, oczy przymknąć, nogi wyciągnąć, zatopić się
w ciszy – i nie spać; żyć radosną ukojną czujnością, że oto słońce się chyli i
wieczór nadchodzi, gwar wszelkiej krzątaniny osiada jak mgła nad jeziorem,
ptaki lecą do gniazd i zorza powoli zagasa – a nynie jedno jest ważne: unieść
kubek do ust i poczuć cierpki swojski smak na podniebieniu, lekki poszum w
głowie; i błogość, i ukołysanie. Piwo… - czyliż złem jest to piwo, dane
człowiekowi ku ukojeniu, ku zgodzie z życiem, ku radości?” Strona 239.
Nie,
nie jest złem:)
Wszystkie
cytaty pochodzą z drugiego tomu „Rozdroży” Antoniego Gołubiewa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz