Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 5 kwietnia 2015

Magia pisma. O dwóch czarownych chwilach


Pierwsza jest mi teraz niedostępna i nie wiem, kiedy będę mógł przeżyć ją ponownie, a jest nią początek koncertu w filharmonii. To ta chwila, gdy dyrygent odwraca się do orkiestry, podnosi ręce i na chwilę zamiera, podczas gdy muzycy przybierają sobie właściwe pozycje: smyczki podnoszą się i zastygają w bezruchu nad strunami, wargi dotykają ustników fagotów, klarnetów i waltorni, mechate pałeczki zawisają nad kotłami, a harfistka przechyla swój instrument do siebie i tym jedynym w swojej urodzie ruchem wyciąga dłonie ku strunom. Piękne dłonie z palcami, które już za chwilę zaczną pieścić struny wykonując ruchy tak subtelne, zgrabne, delikatne, tak pełne gracji, że często gubię się w swoim odbiorze nie wiedząc, czy raczej patrzeć mam na dłonie harfistki, czy skupić się na słuchaniu całej orkiestry. To chwila oczekiwania na spełnienie, więc najpiękniejsza chwila: wszystko jeszcze przede mną, a we mnie drżenie, radość i ekscytacja.
Pożądanie.
Do przeżycia drugiej chwili nie jest potrzebny wyjazd do filharmonii ani wieczorowy strój; ta chwila może zdarzyć się wszędzie: w pociągu, w pokoju, w czasie przerwy w pracy, a nawet, czasem tak bywa, na ulicznej ławce, na której przysiądę i wyciągnę swój komputerek. To chwila tuż przed napisaniem pierwszych słów, gdy gnany potrzebą albo myślami, które znalazły słowa zdolne je wyrazić, otwieram edytor tekstów i patrząc na pustą, jasną stronę, kładę palce na klawiaturze. Ta chwila jest siostrą tamtej, z filharmonii, bo mimo swojej odmienności, daje mi, jak i tamta, przeżyć radość i ekscytację. Dotykam klawiszy, opuszkami palców czując ich gładkość i delikatny opór, a na ekranie pojawiają się pierwsze litery. Pojawiają się jak zjawy, jak duchy z innego świata, nie wiadomo skąd, jakim cudem, na białej stronie wirtualnej kartki papieru. To tajemnica, cud, który nieodmiennie, od tylu już lat, dziwi mnie, mimo niejakiego pojęcia o funkcjonowaniu komputerów, ale z tą wiedzą jest podobnie, jak z wiedzą o tajnikach życia: jej posiadanie nie umniejsza fascynacji. Myśl, wrażenie – czym one są w materialnym świecie? Zapewne elektrycznymi czy chemicznymi zmianami w miliardowym gąszczu neuronów mojego mózgu. Nie są słowami, obywają się bez nich, i już to jedno jest zadziwiające. Zapisanie ich jest w istocie próbą przeobrażenia tego, co jest pozasłowne - właśnie w słowa. A czym stają się zapisane słowa? Znowu czymś niematerialnym, ale w odmienny, trudny do wyobrażenia sposób: stają się zmienionym stanami elektrycznymi krzemowych drobin w układach pamięci, lub stanem namagnesowania określonych miejsc na twardych dyskach, miejsc, które komputer odczytuje jako niekończący się ciąg zer i jedynek, który to fakt dodatkowo potęguje tamten cud. A przecież ja tam napisałem o smutku listopadowego zmierzchu, albo o drodze przede mną - o swoich wrażeniach!
Gdy zaczynam pisać, prawie nigdy nie wiem, w jakie słowa ubierze się moja myśl; czasem po pierwszych słowach czy zdaniach ona umyka mi, nie dając uchwycić się i przeobrazić w te czarne znaki na białym ekranie, ale bywa też odwrotnie: myśl staje się szybkim strumieniem słów, a wtedy palce ledwie nadążają za nimi, zamieniając je w te literki pojawiające się na ekranie jakby z tajemnego świata, by po udzieleniu mi cząstki swojej tajemnicy, być zapisanymi w przepastnych pamięciach komputera, a oznacza to właściwie tyle, co zniknięcie ze świata nam dostępnego.
Zapisanie słów, każdych słów, i późniejsza możliwość ich odczytania, jest czymś niesamowitym, czymś z pogranicza magii, którą na pewno odczuwał kiedyś człowiek niepiśmienny patrząc na tekst; magii, którą zapewne i teraz odczuwają dzieci, ale zapisanie słów wyrażających wrażenie, stan ducha, jest magią najczystszą.

środa, 1 kwietnia 2015

O najwyższej jakości


Zepsuł się mi komputer, markowy Hawlett Packard. Gdy znajomy powiedział mi o stosowanym przez HP systemie serwisu door to door, powiedziałem mu, że nie bardzo wierzę, aby szło to tak zgrabnie. I faktycznie. Gwarancję miałem nie wypełnioną, ale w lubelskim salonie Ery, gdzie sprzęt był kupowany, powiedziano mi, że skoro mam fakturę, a na niej jest przecież pieczęć sprzedawcy i data, to wszystko jest OK., a komputer wystarczy zanieść do jakiegokolwiek salonu firmowego Ery. Logiczne. W miejscowym salonie najpierw wybałuszyli oczy, a później grzecznie mi wyjaśnili, że oni nie są gwarantem, a tylko sprzedawcą. Logiczne. Na żaden z podawanych numerów serwisu HP nie mogłem się dodzwonić z komórki, bo były to specjalne, tanie linie, ale w końcu, korzystając z uprzejmości znajomego, udało mi się to z normalnego, kabelkowego telefonu. Najpierw wysłuchałem długiej litanii w rodzaju “jeżeli chcesz się dowiedzieć, dlaczego NASZA firma jest najlepsza na świecie, naciśnij 1”, później usłyszałem ostrzeżenie o nagrywaniu rozmowy w celu – jak mnie zapewniono - utrzymania najwyższej jakości świadczonych usług, a na koniec dowiedziałem się, że to nie ten dział, i mam zadzwonić pod inny numer. Tam uprzejma dziewoja specjalnie modulując głos zapytała mnie o numer komputera, podałem go, a po chwili usłyszałem, że tego komputera nie ma Systemie komputerów na gwarancji. Zupełnie wyraźnie słyszałem wymowę wielką literą. System, nie jakiś tam zwykły system. A co to znaczy? Ano, że widocznie minął już rok od daty jego wyprodukowania.

-Ale przecież – jeszcze się broniłem – gwarancję mam przez rok od daty sprzedaży.

-Tak – dziewoja jakby westchnęła – ale System przechowuje dane od daty produkcji.

-System informowania o komputerach na gwarancji?

-Tak – rozmówczyni nie dostrzegła ironii w moim pytaniu.

-To mam gwarancję, czy jej nie mam?

-Ma pan, ale komputera nie ma w Systemie. Musi pan udowodnić, że ma gwarancję.

Mailem lub faxem miałem wysłać wypełnioną gwarancję i fakturę. Niewypełnionej nie uznają, bo ich SYSTEM na to nie pozwala.

-Gdy będę miała dokumenty, zadzwonię i umówię kuriera, ale proszę nic nie dołączać do wysyłanego komputera, zasilacza i baterii też, bo z serwisu już nie wrócą.

Rozumiem – chciałem powiedzieć – że taki zwyczaj jest zgodny ze stosowanym u was Systemem jakości ISO293884 – ale nie powiedziałem. W końcu co ta dziewczyna jest winna? Nauczyli ją bić pokłony Systemowi i mówić idiotycznie brzmiący w naszym języku zwrot “czym mogę służyć”, więc bije i mówi, i może nawet jest z tego dumna, bo wierzy, iż jest to zachowanie bardzo profesjonalne. Czy miałem jej tłumaczyć rzucającą się w oczy absurdalność w działaniu tego ich Systemu? Albo wskazywać na śmieszność zestawienia słów o najwyższej jakości świadczonych usług z ostrzeżeniem o “zapominalstwie” pracowników serwisu?

Potwierdziły się ponownie moje wielokrotne już doświadczenia. To przez nie, gdy słyszę o systemach jakości wdrożonych w firmie, o najwyższej jakości usług, gdy czytam angielskie napisy i hasła reklamowe w materiałach polskiej firmy – czuję zapach kłopotów, ponieważ w naszym kraju wysokość świadczonych usług zbyt często utożsamia się z ilością używanych słów w rodzaju “służę, proszę, dziękuję, życzę, professional, no i oczywiście SYSTEM”. W wielu firmach idzie się dalej: stawia się znak równości między takim słownictwem, a jakością - oczywiście po nauczeniu kobiety (koniecznie młodej) odpowiednio słodkiego, modulowanego tembru głosu.

A dla mnie obsługa zgodna z ISO 2001 i jedna trzecia, a może nawet z ISO 1002 i dwie trzecie, mogłaby mieć taki przebieg:

-Czy to firma HP?

-No, ale teraz mamy przerwe na kawe.

-Najmocniej przepraszam. Obiecuję nie dzwonić więcej o tej porze.

-No dobra, dobra. O co chodzi?

-Komputer mi się zepsuł. Nie działa...

-Hehe, wiadomo, jak sie zepsuł, to nie działa. I pewnie jeszcze chce pan kuriera, co?

-Jeśli to możliwe, to byłbym wdzięczny...

-Panie, to już nie te czasy, że sie flaszke brało, teraz to my tu mamy ten.. no... jak mu tam, zaraza. O, pamiętam!, my tu mamy ISO 2010! Dobra, kawa mi stygnie, to podaj pan adres, jutro wyśle Franka, to jest kuriera.



Po stokroć wolałbym przeprowadzić taką rozmowę!

Oj, był ciąg dalszy, i to bardzo daleki. Otóż po kilku dniach przysłano mi komputer, ale częściowo tylko naprawiony: nie wymieniono w nim klawiatury, którą kilkumiesięczne użytkowanie pozbawiło farby. Pewnie kupili chińską, w cenie pięciu centów za galon, oczywiście w ramach utrzymywania najwyższej jakości. Na szczęście przyjęli mój łaciaty komputer do ponownej naprawy, i już w cztery tygodnie od wystąpienia uszkodzenia odebrałem swoje cudo rodem z Chin... to znaczy z USA. Pierwszy wgrany program nie chciał się uruchomić sygnalizując brak jakiegoś tam pliku. Przypadek? Może. Drugi wgrany program wyświetlił analogiczną informację. To już nie przypadek. Znajomy informatyk powiedział, że ten plik jest częścią systemu operacyjnego. Systemu wgranego w serwisie HP. Mając dość tych najwyższych specjalistów, laptopa wysłałem do syna.

Od wystąpienia uszkodzenia minęło już pięć tygodni.

Oto fragment listu wysłanego do mnie przez firmę HP.:

"Stan zgloszenia mozna sprawdzic, klikajac nastepujace lacze."

Aż chciałoby się powiedzieć specjalistom (od czego??) z tej firmy, że w języku polskim używa się znaków z ogonkami. Może nie wiedzą? A może "lacze" to jakaś nowomowa już powszechna, tyle że mnie nieznana?



A to uroczy liścik otrzymany od UPS, firmy kurierskiej.:



"To read this message in English, click here.

Użytkownik HEWLETT PACKARD zażądał wysłania tej wiadomości w celu powiadomienia o przesłaniu do firmy UPS poniższych informacji o przesyłce elektronicznej. Wysyłka fizycznych paczek mogła faktycznie nie zostać zlecona firmie UPS.

Aby sprawdzić aktualny status transportu przesyłki, kliknij poniższy link umożliwiający monitorowanie lub skontaktuj się bezpośrednio z firmą HEWLETT PACKARD."

Użytkownik zażądał (ojej!) wysłania informacji o przesłaniu informacji o przesyłce informacji. Ale fizyczna wysyłka... oj, nie, przepraszam: wysyłka fizycznej paczki nie nam mogła być zlecona.

Pytanie do specjalistów z UPS: czym różni się zwykła paczka do fizycznej paczki?

Zrozumiałe są dla mnie dwa zdania - pierwsze (angielskie) i ostatnie, natomiast pozostałe są:

- zwykłym szyfrem,

-bełkotem pijanego,

-ćwiczeniem językowym w pierwszym semestrze nauki języka polskiego gdzieś w UK,

-wynikiem automatycznego, komputerowego tłumaczenia, którego nikt nie sprawdza. Może nikt nie potrafi sprawdzić, a może SYSTEM im na to nie pozwala.

Stawiałbym na ostatnie wyjaśnienie.

Coraz ważniejsze staje się tempo produkcji, usług i konsumpcji. Byle jak, byle szybciej, byle taniej. Zalewa nas bylejakość i brakoróbstwo. Coraz powszechniejszy staje się brak wstydu z powodu swojej ignorancji, coraz większe jest zaśmiecenie naszego języka.

Bić na alarm? Komu?

wtorek, 31 marca 2015

Historia mojej mirabelki


Kwiecień.
Przez tak długie miesiące zimowe widziałem przez to okno brzydkie światła lamp oświetlających plac składowy firmy na sąsiedniej posesji; punktowe, jaskrawe światło wydobywało z mroku fragmenty stalowych konstrukcji, a czerń wokół wydawała się jeszcze czarniejsza. 
W dzisiejszą bezksiężycową noc kwietniową wynurza się do mnie z ciemności okna; jej najdalsze gałęzie są ledwie majaczeniem, domysłem białych kropelek jej pąków, bliższe są współgraniem szarości z młodą zielenią wykluwających się liści i jasną, nawet nocą, bielą pączkujących kwiatów; gałąź przytulona do szyby zwraca w moją stronę białe pąki, niczym oczy istoty tęskniącej do światła, zapatrzonej w jasność okna wśród ciemności nocy.
W zapłakany dzień ona i deszcz potrafi wykorzystać do wystrojenia się. Cała jest już w delikatnej zieleni, w pączkującej bieli kwiatów, w pełnej krasie swej wiosennej urody, a dzisiaj dodała jeszcze błyszczące diamenciki wody do bieli i zieleni swego stroju. Pierwsze rozwinięte kwiaty zobaczyłem na gałęzi przytulonej do szyby; powróciło do mnie wrażenie z poprzedniego roku - o pokazywaniu mi swoich kwiatów w geście chwalenia się.
Chwalę cię, mirabelko. Jesteś piękna.
W słoneczny ranek cienie ją wyprzedzają: ona sama jest tą pierwszą, drugą mirabelkę mam na szybie, a trzecią na ścianie pokoju. Zieleń jej liści jest błyszcząca, jasna, prześwietlona słońcem, rześka, obmyta w chłodnej rosie ranka, a w południe, gdy stoi w pełnym, niewidocznym z okna pokoju, słońcu, barwa liści jest inna, traci swoją świetlistość na rzecz płatków kwiatów, które teraz lśnią nieskalaną bielą o delikatnym odcieniu masy perłowej.

W trzy tygodnie później gwałtowna burza wiosenna pozbawiła moją mirabelkę ostatnich kwiatów. Gdy po pracy wszedłem do pokoju i spojrzałem na nią, zobaczyłem jej niepewność, bała się mojej reakcji. Cóż miałem jej powiedzieć? Że z białym welonem kwiatów była ładniejsza? Przecież nie mogłem. Zrobiłem więc to, co jako jedyne powinienem zrobić: uśmiechnąłem się i zapewniłem o pięknym wyglądzie, bo i po prawdzie, to teraz, po deszczu, w świeżej zieleni swoich liści, prezentowała się ładnie, brak kwiatów naprawdę niewiele zaszkodził jej urodzie.

Grudzień.
Dwa tygodnie temu mirabelka wytargana silnym wiatrem straciła swoje ostatnie liście i drżąc mocno stukała gałązkami w szybę mojego okna prosząc o wpuszczenie jej. Później przyszedł mróz, a ona znieruchomiała, zamarła w bezruchu, nie mając sił nawet na stukanie w szybę. Parę dni temu spadł śnieg i przykrył każdą jej gałązkę grubą pierzynką białego puchu chroniącego przed mrozem, a wtedy w niewielkich ruchach jakby rozluźnionych gałęzi dostrzegłem jej zadowolenie – już nie marzła tak bardzo.

Kwiecień po raz drugi.
Jem kolację siedząc na ławce ustawionej pod mirabelką, przy stojącym obok wozie kuchennym zaparkowanym na poboczu szosy pod Ostrowem. Żuję chleb, jest jakiś gliniasty, bez smaku. Patrzę w górę: nad głową mam zieloną gałąź, liście prześwietlone są słońcem, a między nimi widzę błękitne niebo. Doczekałem wiosny, to drzewo też, ale moja mirabelka nie doczekała...
Minęło już dwa lata od tamtej chwili z jesieni, gdy wróciwszy do bazy z karuzelowego sezonu nie zobaczyłem mirabelki w oknie swojego zimowego pokoju. Było przeraźliwie puste i paskudne, patrzyło na świat jakby ślepym i pustym wzrokiem. Nie było mojego drzewka, wiernego towarzysza jesiennych i zimowych dni.
Wczesną wiosną moja mirabelka pochylała do okna swoje ukwiecone gałązki, niewątpliwie w geście chwalenia się. Chwaliłem ją. Cudnie wyglądała w słońcu, w cieniu, pod chmurnym niebem i wieczorem, gdy wyłaniała się ku mnie z ciemności bielą swoich kwiatów. Nawet w deszczu, gdy zmoknięta i szarpana porywami wiatru stukała w okno. Gdy wracałem jesienią, ona, w ubogiej szacie jesiennej, jakby nie była pewna mojej reakcji; rozczulała mnie tymi swoimi obawami, bo przecież i wtedy nie brakowało jej uroku. Nawet w środku zimy patrzyłem na nią z upodobaniem. Roztrzepane wróble często siadały na jej gałęziach kołysząc nimi…
Pytałem o powód wycięcia tego drzewka, niewielkiego przecież i rosnącego w nieużywanym kącie posesji, pod samym płotem. Bo liście trzeba grabić, usłyszałem. Pamiętam, że poczułem wtedy silną złość i nie mniejszy żal. Żal został mi do dzisiaj. Od tamtego dnia wchodząc do pokoju staram się nie patrzeć w okno; siedząc w fotelu mam je, na szczęście, za plecami.

O niej


Właściwie to ją lubię. Nigdy nie podniosła głosu na mnie, nigdy nie okazała zniecierpliwienia, zawsze anielsko spokojna tłumaczy mi i przypomina. Nawet gdy jej nie słucham, nie obraża się, nie krzyczy na mnie, tylko tłumaczy jak ta przedszkolanka małemu dziecku, dostosowując swoje nauki do mojego zachowania, a ja, niewdzięcznik, jakże często okazuję jej zniecierpliwienie, albo wprost każę jej zamilknąć, gdy gada nie po mojej myśli. Niestety, tak: ona czasami budzi moją niecierpliwość. Ma przyjemny głos, co jest zupełnie naturalne u młodej kobiety, ale brakuje mi w nim emocji. Ona tak mówi, jak znudzona pani profesor po raz tysięczny tłumacząca sinusy i cosinusy kolejnemu rocznikowi uczniów. Z dzieciństwa pamiętam taki właśnie znudzony głos spikerki na stacji kolejowej, jednym tonem i bez przerwy ogłaszającej odjazd pociągu do Koluszek i informującej rolników o stonce – ich wrogu. Ona mówi tak samo, a ja chciałbym, żeby czasem tupnęła nogą na mnie. Bywa, że mam chęć krzyknąć na nią, sprowokować ją do podniesienia głosu, do odmiany tej jej nudnej belferskości, ale czasem odwrotnie, mówię jej miłe słowa, najczęściej podziękowania za wskazówki, ale zawsze odpowiedzią jest milczenie. 


Chyba nie słyszy mnie ta pani z pudełeczka GPSu...

O jej odejściu


Muszę w końcu przestać udawać, że jest dobrze i pogodzić się z faktami: ona już nie ma dla mnie swojego słonecznego ciepła. Niedawno miniony czas prowadzenia ze mną swoich kobiecych gierek dąsania się na przemian z czarowaniem mnie wspominam jak raj utracony, chociaż wtedy nie zawsze takim mi się wydawał. Teraz... teraz ma dla mnie już tylko chłód, a na dokładkę łzy. W czym zawiniłem? Co mogę zrobić? Dlaczego facet jest tak bezradny wobec kobiecych łez? To niesprawiedliwe.

Nie wiem co robić patrząc na jej dąsy, bo skąd mam wiedzieć, o co jej chodzi? Przecież zawsze składałem swoje szczere i liczne hołdy u jej stóp! Ileż to razy patrząc w te jej przepaściste, błękitne oczy, szeptałem słowa mojego podziwu, a widząc wtedy jej uroczy uśmiech wydawało mi się, że moje słowa sprawiają jej radość. Wydawało mi się... Teraz myślę, że nie radość to była, a nienasycona duma oczekująca więcej i więcej.

Jej uśmiechy... O, naiwności! Jak mogłem uważać, że są dla mnie? Jeśli uśmiechała się, to tylko do swoich myśli, w których wyobrażała sobie swój zwycięski pochód przez świat. Byłem dla niej tylko jednym z wielu jej wielbicieli, a swój uśmiech miała dla nich wszystkich...

Nie słucha mnie wcale, tylko prycha i rzuca się, a we mnie coś się zmienia: zaczynam mieć dość fochów tej rozkapryszonej smarkuli, której najwyraźniej własna uroda zwyczajnie przewróciła w głowie. Zresztą, jaka z niej smarkula? Ona jest pewnie starsza od Kronosa, tylko tak wygląda.

Odejdę! Niech się sama chmurzy i burzy.

Odejść... Jak to zrobić? Czy to w ogóle możliwe?

Wspominam te cudne dni z nią, gdy otwierałem oczy i widziałem ją radosną, ciepłą, piękną. Całe dnie była ze mną, gdziekolwiek byłem i cokolwiek robiłem. Czułem jej rozkoszny zapach, podziwiałem jej piękno, którego nie żałowała mi; to przecież dzięki niej świat miał dla mnie tyle uroku...

Odejść? Co też przyszło mi do głowy? Mnie pisana jest rola tego oczekującego, wasala podległego swojej pani.



Wiosno, wróć, proszę.


sobota, 28 marca 2015

Moja fascynacja twórczością Gołubiewa

O „Bolesławie Chrobrym” Gołubiewa słów parę.

Gdy poznałem Pazura, jednego z bohaterów powieści, pomyślałem, że jest jedną z tych nijakich, drugoplanowych postaci – ot, zwykły, szary, mało wyraźny człowiek. Później stał się ciekawą, pełną i złożoną osobą – jak wielu innych bohaterów tej wielkiej i wspaniałej powieści.
Przed cytatem zamieszczonym niżej słowo wprowadzenia: w młodości Pazur brał udział w wojnie domowej, by użyć współczesnego określenia częstych wtedy walk między książętami, a w czasie tych walk po równo napadano zarówno na zbrojnych, jak i na wieśniaków. Szukając swojego oddziału, Pazur trafił na pogorzelisko i trupy, a jedyną ocalałą osobą była zmaltretowana, zgwałcona dziewczyna. Patrząc na nią, doznał przemiany.
Ten fragment kojarzy się mi z pamiętnym, wyjątkowym fragmentem z ostatnich stron „W stronę Swanna” Prousta, chyba przez podobną zmianę perspektywy, wyjście poza siebie narratorów, ale podczas gdy tam bohater powieści niknie, zastąpiony autorem mówiącym „ja”, tutaj bezosobowy zwykle narrator staje się obserwatorem Ziemi i ludzkości – wiecznym, ale nie bezstronnym, bo emocjonalnie zaangażowanym; staje się uosobieniem ludzkich marzeń o ziemskim raju  – tym, do którego ciągle dążymy w mozole wielkim – wolno, z okresowymi cofnięciami się, ale w dobrą stronę, bo cel jest, wierzę w to, coraz bliżej.


„Ziemio miła… Okryta płaszczem chmur, szumiąca zielenią lasów, ziemio moja, zadumana i cicha. Trzcina szeleści pod wiatrem i woda pluska o piaszczysty brzeg. Wejść w leszczynowy gąszcz, włochaty liść pogładzi po policzku i gronko niedojrzałych orzechów lekko uderzy po skroni. A od skoszonych łąk odurzająca woń i rzeka rozrzuconymi sierpami srebrzy się w skrętach śród olszyn. Jakżeś piękna, zadumana i cicha…
Czas był letni, wesoły, sosny ociekały żywicą. W oczach blask roziskrzonego pola. A jednocześnie żal – niepojęty żal za wszystkim, co niecofnięte i złamane; jakby i o to, że rzucony w głąb stawu kamień nie wypłynie na powierzchnię i że przebity strzałą ptak nie uleci nad pola i lasy; żal bezpłodny i próżny, a rosnący coraz mocniej, nie do przezwyciężenia. Od wieków patrzę w twe oczy – srebrzysty błękit urzekł mię i dźwięczy we mnie niby pieśń spływających wód. I buntuję się: bo wcale nie musi tak być – i ty możesz dojrzeć roziskrzony blask, lecieć radośnie i ufnie. Ptakiem jesteś.
Od wieków patrzę w twe oczy – i widzę w nich odblask pożogi. Widzę przerażenie i wstręt, strugi krwi i blask spadającego żelaza. Nauczyłaś mnie miłości i buntu, gdy spotkałem cię niespodzianie w sierpniowy ciepły dzień – i nigdy nie pogodzę się z przerażeniem w twych oczach.
Dzikie jest moje serce, ale najdziksze nawet – jest ludzkim sercem: może drgnąć miłością i buntem, nie godzić się na krzywdę i łzy. Zrobiłaś, że dojrzałem blask lasów i chmur, ciężkiej piosenki trzmiela nad kwiatem ostromlecza i srebrnych sierpów na łąkach. I dlatego tylko pragnę: byś mogła lecieć jak ptak.
Żeby mniej było krzywdy i łez, a jęk nie płynął chmurą nad dymami zrujnowanych miast. Żeby nie ogarniała cię trwoga na widok człowieka i żeby słowo brat nie było naigrywającą się drwiną. By wolno nam było iść miedzą i źdźbło brudu nie mąciło nam wzroku.
Ziemio miła, dla ciebie chcę żyć. Okryta płaszczem chmur, zadumana i cicha. Gdybym mógł chociaż jednym oczom ukazać, że człowiek jest więcej niż ptakiem. Gdybym mógł wziąć chociaż za rękę, pokazać na iskrzący się kraj i powiedzieć ci jedno słowo wyzwolenia:
-Idź…
I dlatego patrzę w oczy dziewki na skraju lasu i na dzikiego woja przed nią: z nadzieją, że niekoniecznie musi być tak. Najdziksze nawet serce jest jednak ludzkim sercem – i każde może usłyszeć piosnkę lecącego trzmiela.
Ziemio miła…

Powiódł oczami po roziskrzonej ścierni, jakby chciał je obmyć tym blaskiem. Wciąż przesączał się w nim gryzący żal o dolę tej obcej dziewki, rosnący coraz mocniej, nie do przezwyciężenia. Po prawdzie głupi to był żal, niemęski, niewojacki. Lecz zrodził się nie wiadomo skąd – i wciąż wzrastał. Już Pazur nie próbował jej objąć ni przytulić do siebie – nic już nie miało znaczenia. Podniósł się – ciężko, jak stary – i powiedział nie bardzo wiedząc, co zrobił:
-Chodź!”

Strony 153-155.

Są tutaj też słowa przywołujące pamięć hymnu „Święty Boże” Kasprowicza, utworu kiedyś znanego mi niemal na pamięć – a jest to przejmująca skarga człowieka bolejącego nad ludzkim życiem pełnym udręki – ale narrator u Kasprowicza nie ma nadziei, jest zrozpaczony, Boga i Szatana wyzywa, podczas gdy Gołubiew wierzy w dobroć człowieka i w dobroczynny na niego wpływ piękna ziemi. Słowa pierwszego są przejmujące, drugiego ujmujące.
Dziwne są nasze skojarzenia…

„Jesień nadciągała z wolna chłodem, wilgocią, ostrym zapachem upadłego listowia. Ptaki już odleciały. Rankiem na rudniejących trawach zimno srebrzyła się rosa. Chmury wisiały nisko, przytłaczały ciężkimi, ledwo przesuwającymi się zwałami ponurej szarzyzny, zda się – wraz opadną na ziemię, zgniotą dech w piersi. Nocami las podsuwał się pod samą chatę ciemnością i lękiem. Życie zamierało. (…)
Cichymi mgłami, zapachem butwienia i chłodu, coraz dłuższym trzaskaniem ognia w czasie wlokących się niby nić smolna wieczorów – nadciągała jesień. Natężysz ucho: zda się, słychać jej szeleszczące w liściach kroki za sennymi ścianami.” Strona 183.

Co jest wyjątkowego w tym cytacie? Nic, jest przykładem. To ładny, obrazowy i poetycki opis przyrody, jeden z wielu, jeden z bardzo licznych opisów w całym cyklu powieściowym; wyjątkowość tych opisów nie tylko w urodzie, ale i w ich spokoju, w zgodzie na naturalne przemiany pór roku; nie ma w nich marudzenia, krzywienia się na jesień, na zimę, albo pienia zachwytów nad majem - jak to bywa u mnie. Czytając te fragmenty, znajduje się przedziwny, rzadko uświadamiany urok nie tylko pięknych dni wiosny czy lata, ale w całego roku, każdej jego pory.
Parę dni temu doświadczyłem czegoś podobnego na sobie, gdy o zmierzchu wyszedłem z warsztatu. Było mglisto, mżył drobny deszcz, świat miał odcień szarego granatu, tylko pod lampami jarzyły się stożki światła podkreślające swą jasnością szarość zmierzchu, a mnie… mnie spodobał się ten wieczór. Zapragnąłem znaleźć się w górach, zobaczyć przed sobą ledwie majaczącą drogę, poczuć jedność z przyrodą i zależność od niej, ale najważniejszy był właśnie ten brak buntu we mnie.

„Piwo…
Jesienią baby rzucają rozpalone kamienie do cebrów, woda bulgoczy, bucha kłębami pary. Pogniecione przerośnięte ziarno jest słodkie, mdłe. Później brunatna ciecz chodzi w cebrze jak żywa, gęstą rzęsą narasta kożuch piany. Cała izba pełna ciężkiego zapachu. Piwo… - wyrosło to piwo wąsatym jęczmieniem, szorstkim wijącym się chmielem. A potem szumi w głowie, budzi wesele. Miło jest siąść po wieczerzy z kubkiem piwa na ławie, oczy przymknąć, nogi wyciągnąć, zatopić się w ciszy – i nie spać; żyć radosną ukojną czujnością, że oto słońce się chyli i wieczór nadchodzi, gwar wszelkiej krzątaniny osiada jak mgła nad jeziorem, ptaki lecą do gniazd i zorza powoli zagasa – a nynie jedno jest ważne: unieść kubek do ust i poczuć cierpki swojski smak na podniebieniu, lekki poszum w głowie; i błogość, i ukołysanie. Piwo… - czyliż złem jest to piwo, dane człowiekowi ku ukojeniu, ku zgodzie z życiem, ku radości?” Strona 239.
Nie, nie jest złem:)

Wszystkie cytaty pochodzą z drugiego tomu „Rozdroży” Antoniego Gołubiewa.

O życiowej mądrości. Smaki dzieciństwa


Oderwałem się od książki i podszedłem do stolika kuchennego przygotować herbatę, a wtedy, zapewne pod wpływem lektury powieści Gołubiewa, nagle, niczym objawienie, wróciła do mnie w całej swojej  krasie pamięć dzieciństwa spędzonego na wsi, u babki, w letni czas. Stałem przy stoliku, patrzyłem na niego, ale jakbym go nie widział, byłem tutaj, a jakby mnie nie było. Przez chwilę byłem na wsi.

Dzień zaczynał się dotykiem budzącej mnie babki i w chwilę później smakiem zacierki, zupy gotowanej przez nią na śniadanie, wiejskiej, prostej zupy z mleka, wody, ziemniaków i klusek robionych w wyjątkowy sposób: babka trzymała nad wysokim, żeliwnym saganem przechyloną miskę z półpłynną masą, i szybkimi ruchami łyżki odrywała małe kąski ciasta, a te spadały do bulgoczącego zupy. Nigdy później już nie jadłem takiej zupy, i nigdy nie zapomnę jej smaku. Czasami czekał na mnie kubek mleka przykryty wielką pajdą chleba – proste jedzenie, któremu teraz nie dorównują żadne musle ni danonki. Albo chleb ze smalcem!: babka opierała o pierś wielki, okrągły bochen, i jednym ruchem noża, przesuwając go do siebie, odcinała długą i grubą kromkę, dając mi ją – niezapomniany gest i niespotykany już sposób - przyciśniętą kciukiem do noża. Perfekcja jej ruchów fascynowała mnie, zazdrościłem jej umiejętności idealnie równego krojenia, co mnie nie udawało się nigdy. Z chlebem w ręku schodziłem do piwnicy i smarowałem go smalcem nabieranym z wielkiego kamionkowego gara (kopałem studnie w białej płaszczyźnie smalcu chcąc dobrać się do skwarków ukrytych niżej, a później babka burczała na mnie). Z pajdą szedłem do warzywniaka za domem, zrywałem garść szczypioru i tak z dwoma zajętymi rękoma biegłem gdzieś za swoimi pilnymi i ważnymi sprawami, na przemian gryząc chleb i szczypior.
Smaki dzieciństwa…
Tamte żniwne dni były gorące, a ja miałem na sobie flanelową koszulę dla ochrony rąk i piersi przed ostrymi wąsami żytnich kłosów drażniących skórę od czerwoności; ciało miałem spocone, swędzące, zakurzone polnym pyłem. Powietrze pachniało rozgrzaną słomą, kurzem wyschniętego lessu, ziołami rosnącymi na miedzy i zielonym zapachem starego sadu owocowego – zapachami nieistniejącej już wsi i dawno minionych żniw, jedynym takim zapachem. Na brzegu pola, w cieniu starej wiśni, stała beczka z wodą do picia; pamiętam chłodny i rozkoszny smak tej wody nabieranej wielką chochlą zawieszaną na brzegu beczki, pamiętam orzeźwienie wlewające się we mnie i swoje nienasycenie smakiem tego eliksiru.
Dźwięki: ostry, głośny, szybki, równomiernie powtarzający się dźwięk kosy tnącej łodygi żyta i zgarniającej je na wysoką ścianę stojącego jeszcze zboża; chrzęsty i szmery podbieranego żyta, układanego na sznurze skręconym z łodyg, wiązanego w snopy i dziesiątkami ustawianymi w kopy, chrzęst rżyska po którym trzeba było iść coraz dalej, by dojść do wiśni osłaniającej beczkę w wodą. W krótkich chwilach odpoczynku słuchać było inne dźwięki: delikatny szum kłosów czesanych wiatrem i śpiew skowronka. Pamiętam, że rzadko kiedy udawało mi się znaleźć na niebie tę nieruchomą, trzepoczącą skrzydełkami, ciemną drobinkę na tle błękitnego ogromu – jakby ona tylko dźwiękiem była. Czasami przerwa była rytuałem ostrzenia kosy: wujek wbijał zaostrzony koniec drewnianego styliska w ziemię i trzymając kosę pod pachą tym jedynym, nie do powtórzenia uchwytem, wyciągał z kieszeni spodni osełkę i wyćwiczonymi, zapomnianymi już przez żniwiarzy ruchami, ostrzył kosę. Słyszę jeszcze ten ostry, metaliczny zgrzyt stali tartej kamieniem…
Znojne dni wypełnione pracą, ale przecież piękne, i nie tylko we wspomnieniach – one i wtedy takie były, ale dopiero teraz wiem o tym, wtedy nie zastanawiałem się nad ich urokiem, nie miałem świadomości przeżywania czasu wyjątkowego; po prostu ochoczo przyjmowałem każdy dzień, nie zastanawiając się nad źródłem swojej radości, nawet nie mając świadomości jej posiadania, jako że radość była stanem naturalnym.
Dla dziecka dzień jest zamkniętą całością, jest jedynym dniem, nie ma wczoraj i jutro, jest chwila pełna dziwów, tajemnic i poznawania, chwila rozciągnięta od rana do wieczora, a każda jej cząstka jest cenna zachłannością naturalnego, nienazwanego, pierwotnego przeżywania.
Może właśnie dlatego? Może właśnie wtedy życie jest najpiękniejsze, gdy jest najprostsze i najprościej przeżywane?
Mówią, że starość jest mądra, ale gdy wspominam dzieciństwo, jak dzisiaj wspominałem te gorące, pracowite i piękne dni żniw na podlubelskiej wsi lat sześćdziesiątych, myślę, że wtórna to mądrość, bo wracająca do mądrości tamtego dziecka cieszącego się dniem, zachłystującego się światem i życiem, że oto ów nawrót czasu pozwalający mi ponownie przeżywać tamte dni, unosi ze sobą cały, tak gruby i niepotrzebny, nalot tych dziesiątków lat i wszystkiego, co ze sobą niosły i co ciągle odsuwało mnie od pierwotnej, instynktownej mądrości tamtego dzieciaka biegającego miedzami – szczęśliwego i intensywnie przeżywającego.
Nie wiem, gdzie zapodziałem mądrości chłopca, którym byłem wtedy; gdzieś je roztrwoniłem w swoich gonitwach za mirażami, i dopiero teraz, widząc ich daremność, usiłuję mozolnie, bezradnie właściwie, odnaleźć to zatracone bogactwo dzieciństwa i wczesnej młodości.
Stojąc tak przy stoliku zastawionym kuchennymi rupieciami zasłanianymi wizjami przeszłości, doszły do mnie dźwięki preludium i fugi C-dur Bacha, przecudne dźwięki fortepianu śpiewającego pieśń bez słów. Wróciłem z krainy dzieciństwa i ponownie, jak przed laty, gdy dźwięki te oczarowały mnie po raz pierwszy, odczułem całe ich piękno, teraz dodatkowo splecione z ciepłymi wspomnieniami tamtego dawnego czasu, nie znającego przecież, nawet nie przeczuwającego istnienia tych dźwięków. Później przyszła do mnie inna myśl: że warto było przeżyć to wszystko, co za mną, bo dzięki temu jestem gdzie jestem i słucham tej muzyki.
Więc jak to jest? Gdzie mądrość?