Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 9 kwietnia 2015

Porządkowanie zdjęć


Nareszcie wziąłem się za uporządkowanie setek zeskanowanych zdjęć z rodzinnych zbiorów. Przeglądam je, segreguję, kadruję i zapisuję, ale to tylko zwykłe prztykanie opuszkami palców w klawiaturę, natomiast głębiej, we mnie, wspomnienia pomieszały twarze, lata i uczucia.
Nagie drzewa przysypane śniegiem na czarno-białej fotografii, zamarznięte bajoro, które nie wiedzieć czemu zwróciło moją uwagę, nisko nad ziemią sunąca śnieżna kurzawa; tutaj kwitną trawy, tam kaczeńce na łące, oset rozwija swój kwiat pyszniący się pięknym fioletem, pszczoła usiadła na niebieskim dzwoneczku leśnego kwiatu, a górą, ponad blokami niepamiętanego miasta, słońce złoci obrzeża granatowych chmur.

Dawno zapomniana wiosna trwa nadal w pęczniejących pąkach drzew, droga pod lasem zamarła w oczekiwaniu na nowe ślady moich stóp, krople wody nadal wiszą na gałązce, która teraz może jest już konarem, a pod brzozami sypiącymi żółtymi liśćmi błyszczy muchomor nasyconą czerwienią. Jest piękny, odbija słońce, pyszni się; pamiętam go, pamiętam las pod Siedlcami w połowie lat dziewięćdziesiątych, nagrzany słońcem zagajnik brzozowy i czerwone muchomory.

Małgosia na setkach zdjęć: patrzy zaciekawiona w obiektyw, uśmiecha się zalotnie lub szelmowsko, przytula do twarzy zerwany na łące kaczeniec, ogon jej włosów frunie za nią, fikającą koziołki na batucie, oburącz trzyma wielką kanapkę, wyłuskuje szczura ze swoich włosów i znowu ufnie uśmiecha się do mnie. Pozuje, jeszcze dobrze nie chodzi, a już z upodobaniem pozuje, chce się podobać. Podobasz mi się. Jesteś najpiękniejsza.

Widzę ją! Widzę w tamtej chwili sprzed osiemnastu laty, w chwili istniejącej tylko we mnie, nie na fotografii – jak i w tamtej o trzynaście lat późniejszej, z plaży w Kołobrzegu, widzę w tyluż innych naszych chwilach.

Małgosia. Moja córka.

A te zdjęcia? Myśl krąży bezradnie wokół lat i zdarzeń, by w końcu, zaczepiona o promień słońca, zakręt drogi, dalekie skojarzenie, twarz tak bardzo odmłodniałą, rozepchnąć niepamięć i dobyć z jej głębokich pokładów chwilę, a razem z nią zdarzenia i wrażenia, uczucia i czas.

Lata fruwają, zamieniają się miejscami, umykają w zapomnienie i zaraz wracają – inną porą roku, innym widokiem, zmienioną nie do poznania twarzą dobrze znanej kiedyś osoby.

Wracają chwile fascynacji sprzed wielu lat, zapomniane widoki, twarze dorosłych już dzieci…

Porządkuję zdjęcia.


niedziela, 5 kwietnia 2015

Buki we mgle


Ledwie wyjechałem w coroczną delegację, a już z obawą myślę o siedmiomiesięcznej przerwie w wędrówkach, a już obiecuję sobie – jak co roku - w przyszłym sezonie górskim nie opuścić żadnego weekendu, niechby deszczowego. Zapewnienie o tyleż daremne, że najwyraźniej wpadłem w pułapkę: im więcej czasu spędzam na wędrówkach, tym bardziej mi ich brakuje. Gdy zaczynałem swoją przygodę z górami, w Sudetach spędzałem kilka dni w roku, tej zimy włóczyłem się prawie miesiąc.

Jadę odczuwając tęsknotę, ale wyjazd gasi ją na kilka dni, a później czuję się jak ten motyl pędzony feromonami kochanki.

Pojechać gdzieś, tam kłapnąć drzwiami samochodu, zostawić wszystko za sobą, założyć plecak i po prostu iść. Nieważna pogoda i trasa, byleby droga rozwijała się przede mną.

Pojechałem z kolegą w Góry Kamienne, ściślej w ich część nazywaną Górami Suchymi, które dzisiaj suche nie były - dzień był mglisty i deszczowy.

Budzik nastawiłem na 1.45, a na myśl o zawirowaniach związanych ze zmianą czasu, dla pewności ustawiłem dodatkowy budzik w drugim telefonie. Obudziłem się o pierwszej, bezskutecznie próbowałem usnąć, w końcu wstałem i zaparzyłem mocną kawę zaczynając długi dzień, ostatni dzień mojego sezonu górskiego.

W Sokołowsku, najwyraźniej biedniejącej i pustoszejącej miejscowości na krańcu Polski, byliśmy o szóstej. Kwadrans później szliśmy niebieskim szlakiem wiodącym po szczytach kolejnych gór w stronę Waligóry, a tam, ledwie dwieście metrów wyżej, chmurna wiosna ustąpiła miejsca zimie. Wiał porywisty, mroźny wiatr, śniegu leżało dużo, miejscami nogi zapadały się wyżej kostek. Jeszcze w połowie zbocza Włostowej, pierwszej naszej góry, zdążyliśmy zobaczyć w oddali Stożek Wielki, górę na którą muszę kiedyś wejść, później weszliśmy we mgłę i do końca dnia nic dalekiego nie widzieliśmy. Trudno. W nagrodę dużo widzieliśmy obok nas, a pierwszym widokiem był rzadko spotykany las jaworowy na zboczu Włostowej. Po raz drugi w życiu szedłem wśród jaworów (pierwszy był gdzieś w Górach Bialskich), a las taki czyni duże wrażenie. Młode jawory oglądane zimą są trudno rozpoznawalne, dość tuzinkowe, ale duże drzewa, z ich tak charakterystycznie łuszczącą się korą, nierzadko porośniętą mchami, wydają się drzewami bardzo, bardzo starymi. 


Mnie czasami kojarzą się z bajką, w której zgubione dzieci – tak sobie wyobrażam – błądzą w zaczarowanym lesie, wśród straszących je drzew.

Góry Suche mają charakterystyczną budowę. Kolega, niezły znawca Tatr, dostrzegał ich podobieństwo do zachodniej części naszych najwyższych gór. Nieba nie dotykają, najwyższe niewiele przewyższają 900 metrów, ale ich zbocza są strome, miejscami nawet bardzo, a całe góry podobne są do stożków – jak miano wspomnianej góry wznoszącej się nad sąsiednim Unisławem Śląskim.

Mimo mgły i deszczu, kilka razy mijaliśmy grupki turystów; widziałem ich więcej, niż w najładniejsze dni kaczawskich wędrówek. Na myśl o pustych drogach moich gór, poczułem zazdrość z odrobiną smutnego zawodu, ale i dziwną satysfakcję: drogi Gór Kaczawskich są moje, nie muszę się z nikim dzielić.

Widzieliśmy kilka wielkich kęp śnieżycy wiosennej; to właściwie nie były już kępy, skoro gęsto rosły na sporych połaciach stoków. Sporo spędziliśmy czasu na ich kontemplacji i fotografowaniu. Tomek śmiesznie wyglądał klęcząc przy kwiatkach, z głową przy ziemi; na pewno ja wyglądałem równie pociesznie.




 Gdy patrzy się na te rozległe dywany kwiatów, zadziwia ich delikatność, czystość, chciałoby się powiedzieć czystość dziewicza i bezbronna, ujmuje ich zwiewność omalże niematerialna, a krótkość ich istnienia budzi nie tylko rozczulenie, ale i zadziwienie bliskie fascynacji ich pędem ku spełnieniu, życiowej sile każącej rozkwitać i wydawać owoce bez względu na okoliczności. Trudno nie zwrócić uwagi na kontrast między urokiem tych małych i niskich kwiatów, a martwymi szczątkami zeszłorocznego życia, wśród których rozkwitają. Uschnięte badyle (niektóre z nich mogły być równie piękne w czasie swojego kwitnienia), żółte trawy, butwiejące szczątki drzew, a wśród tego cmentarzyska białe kwiaty wystrojone kropelkami deszczu i nadzieją przyszłego życia.

Coraz częściej dostrzegam w przyrodzie ów przemożny, nie liczący się z niczym, pęd do życia. Nie bacząc na przeszkody, na niekorzystne warunki, na brak nadziei spełnienia, pąki rozwijają się w kwiaty, nasiona pęcznieją kiełkami, a liście wychylają się ku słońcu. Na jednej z mijanych skał oglądałem zielony mchami pień dawno przewróconego drzewa, które rosło wczepione korzeniami w pęknięcia skał, a w końcu uległo wiatrom. Gdy widzę takie resztki drzew, czasami zupełnie irracjonalnie konstatuję, że gdyby rosło w lepszym miejscu, pewnie żyłoby jeszcze, czemu więc rosło tutaj? Jedyną odpowiedzią i sensem wszystkiego są jego potomkowie - małe drzewka rwące się do słońca obok martwego przodka, bo najpierwotniejszym celem życia jest podanie go dalej.

Co ciekawe: chyba podobne myśli miewa mój towarzysz, skoro opowiadał o pielęgnowanych przez siebie śliwach będących wnuczkami śliwy zasadzonej przez dziadka.

Każdy rodzaj lasu we mgle jest ładny… Może inaczej: każdy czyni wrażenie, bo bywa, że urodę przewyższa niesamowitość scenerii – na przykład lasów łęgowych, zwłaszcza wierzbowych. Dość łatwo przeżyć wrażenie zupełnego odludzia, przeniesienia się o tysiące lat wstecz, silnego osamotnienia; wystarczy w listopadowy mglisty zmierzch być na łęgach.

Więc każdy las we mgle może się podobać, ale ostatnio najładniejszym wydaje mi się być las bukowy. 


W przeciwieństwie do świerkowego boru, niemal czarnego i niedostępnego, albo przeraźliwie smutnych wierzbowych zarośli, taki las jest czysty i przestronny, jasny nawet w chmurny dzień, jest lasem zapraszającym między swoje drzewa. Idąc, próbuję dostrzec moment wyłaniania się drzew z mgły. Gdy pojawiają się, zrazu są ledwie domysłem (czarodziejska to chwila, bo wydaje się, jakby drzewa istniały w naszym świecie dopiero od momentu zobaczenia ich), później są leciutkim cieniem rzuconym na szarość ściany mgieł, cieniem zapełniającym się szczegółami i rosnącym w miarę zbliżania, nabierającym realności i masywności. Oglądane z bliska, wyglądają inaczej: mokra skóra na ich naprężonych mięśniach traci swoją zwykłą barwę szarego ołowiu czerniejąc i błyszcząc, ich sylwetki są ostro zarysowane i wydają się większe – grubsze i tak wysokie, że ich szczyty giną we mgle. Gdy do mgły dołączy zmrok, ich widok może czynić duże wrażenie. Te drzewa wydają się być zastygłymi monstrami, które przecież zaraz mogą się obudzić, wystarczy spojrzeć na ich niesamowicie powyginane, a przy tym wyciągnięte w moją stronę, ramiona. Gdy w chmurny dzień patrzę z bliska na duże drzewo, zwłaszcza na buka, wyraźniej niż w słoneczny dzień odczuwam jego tajemniczą aurę samotnego i niepojętego życia.

Gdy minie już chwila niepokoju lub fascynacji, wzrok przyciąga uroda gładkich, mięsistych pni, także ich wielkość, czasami majestatyczna, a chyba najbardziej piękny kolor liści. W słoneczny dzień zimowy liście buków, mimo iż wtedy bardziej są nasycone kolorami, zwłaszcza gdy się przez nie ogląda słońce (aparat tego nie potrafi, to urządzenie ślepnie od słońca wtedy, gdy ja jestem nim olśniony), nie przyciągają tak wzroku rozbieganego między obudzonymi kolorami wokół, natomiast pod chmurnym niebem, gdy wszystko szarzeje, a już zwłaszcza we mgle tonującej nie tylko resztki kolorów, ale i kontury, liście na małych bukach wydają się skupiać w sobie wszystkie kolory świata. Są jak bukiet świeżych kwiatów w brzydkim pokoju, albo jak uśmiech kobiety widziany wbrew spodziewaniu w ponury dzień.




Zejście z Waligóry do schroniska łatwe nie było. Stromizna stoku miejscami chyba przekracza 45 stopni, a ścieżka była oblodzona. Bez raków nie było szans przejść nią; ileż to razy mój kolega czynił sobie wyrzuty z powodu nie zabrania swoich leciutkich, przyczepianych raków! Zeszliśmy bez perturbacji tylko dlatego, że szliśmy obok szlaku, po śniegu, ale i tak kilka razy wisiałem na kijach wbitych swoimi widiowymi grotami w zlodowaciały śnieg. Po przejściu tej trasy uznałem, że dopiszę takie raki do listy swojego obowiązkowego wyposażenia górskiego.


Idąc żółtym szlakiem doszliśmy do Skalnych Bram i zamku Rogowiec, a wracaliśmy niebieskim, prowadzącym nieco inną drogą. Bramy podobały mi się: kilkunastometrowe, pionowo wbite w ziemię, złomy skał sterczą po obu stronach ścieżki, uzasadniając nadaną im nazwę. Wierzchołkami niektórych prowadzi ścieżka, stałem na krawędzi urwiska podziwiając poszarpane kształty skał i drzewa wdzierające się na nie. Mgła dodawała im wielkości i dzikości.


Wracając, w Andrzejówce zjedliśmy dobrą, aczkolwiek nie tanią, szarlotkę. Godzinę później wspólnie uznaliśmy, że ruinom wieży zamku Radosno można nadać nazwę kebabu, a to przez jego podobieństwo do pionowo kręcącego się na rożnie mięsa widzianego w przybytkach serwujących to danie. 


Okolica tych ruin warta jest zobaczenia: resztki budowli wzniesionej siedemset lat temu, strome stoki, wychodne skały, dorodne drzewa lasów wokół, a w dole strumień, przy którym można spotkać salamandrę. Ciekawostka: to ładne zwierzę ma dłuższy genom od ludzkiego.



Szedłem oglądając się nie tylko dlatego, że kończyła się ostatnia wędrówka tego sezonu; otóż do głowy przyszła mi przejmująca myśl: może jestem tutaj po raz ostatni?.. Nie wiem, skąd ta myśl. Może w związku z niepewnością mojej pracy (a jej zmiana byłaby pożegnaniem z Sudetami), może przez niespodziewane wspomnienie osoby kiedyś mi bliskiej.



Stukający i grzechoczący tłumik mojego forda przypomniał moją ekonomiczną rozterkę: złomować tego staruszka i kupić następny samochód, czy dalej reanimować? Gdybym miał kierować się li tylko ekonomią, już parę lat temu powinienem wymienić samochód, ale nie bardzo potrafię tak postępować. Ten samochód już sześć lat wozi mnie, służąc mi wiernie, jakże więc mogę zdać go na złom, zastąpić nowszym? Czy nie będzie to zdradą? Niegodziwością? Skończyłem nie tylko sezon górski, ale i sezon jeżdżenia swoim samochodem. Do jesieni jeździć będę (równie starą) scanią, służbową ciężarówką, a po powrocie oddam mojego forda do załatania zardzewiałych miejsc. 
Przejdzie w stan spoczynku wtedy, gdy nie będzie miał sił wozić mnie. Nie wcześniej.

Ja przestanę chodzić po górach wtedy, gdy zabraknie mi sił. Nie wcześniej.


Magia pisma. O dwóch czarownych chwilach


Pierwsza jest mi teraz niedostępna i nie wiem, kiedy będę mógł przeżyć ją ponownie, a jest nią początek koncertu w filharmonii. To ta chwila, gdy dyrygent odwraca się do orkiestry, podnosi ręce i na chwilę zamiera, podczas gdy muzycy przybierają sobie właściwe pozycje: smyczki podnoszą się i zastygają w bezruchu nad strunami, wargi dotykają ustników fagotów, klarnetów i waltorni, mechate pałeczki zawisają nad kotłami, a harfistka przechyla swój instrument do siebie i tym jedynym w swojej urodzie ruchem wyciąga dłonie ku strunom. Piękne dłonie z palcami, które już za chwilę zaczną pieścić struny wykonując ruchy tak subtelne, zgrabne, delikatne, tak pełne gracji, że często gubię się w swoim odbiorze nie wiedząc, czy raczej patrzeć mam na dłonie harfistki, czy skupić się na słuchaniu całej orkiestry. To chwila oczekiwania na spełnienie, więc najpiękniejsza chwila: wszystko jeszcze przede mną, a we mnie drżenie, radość i ekscytacja.
Pożądanie.
Do przeżycia drugiej chwili nie jest potrzebny wyjazd do filharmonii ani wieczorowy strój; ta chwila może zdarzyć się wszędzie: w pociągu, w pokoju, w czasie przerwy w pracy, a nawet, czasem tak bywa, na ulicznej ławce, na której przysiądę i wyciągnę swój komputerek. To chwila tuż przed napisaniem pierwszych słów, gdy gnany potrzebą albo myślami, które znalazły słowa zdolne je wyrazić, otwieram edytor tekstów i patrząc na pustą, jasną stronę, kładę palce na klawiaturze. Ta chwila jest siostrą tamtej, z filharmonii, bo mimo swojej odmienności, daje mi, jak i tamta, przeżyć radość i ekscytację. Dotykam klawiszy, opuszkami palców czując ich gładkość i delikatny opór, a na ekranie pojawiają się pierwsze litery. Pojawiają się jak zjawy, jak duchy z innego świata, nie wiadomo skąd, jakim cudem, na białej stronie wirtualnej kartki papieru. To tajemnica, cud, który nieodmiennie, od tylu już lat, dziwi mnie, mimo niejakiego pojęcia o funkcjonowaniu komputerów, ale z tą wiedzą jest podobnie, jak z wiedzą o tajnikach życia: jej posiadanie nie umniejsza fascynacji. Myśl, wrażenie – czym one są w materialnym świecie? Zapewne elektrycznymi czy chemicznymi zmianami w miliardowym gąszczu neuronów mojego mózgu. Nie są słowami, obywają się bez nich, i już to jedno jest zadziwiające. Zapisanie ich jest w istocie próbą przeobrażenia tego, co jest pozasłowne - właśnie w słowa. A czym stają się zapisane słowa? Znowu czymś niematerialnym, ale w odmienny, trudny do wyobrażenia sposób: stają się zmienionym stanami elektrycznymi krzemowych drobin w układach pamięci, lub stanem namagnesowania określonych miejsc na twardych dyskach, miejsc, które komputer odczytuje jako niekończący się ciąg zer i jedynek, który to fakt dodatkowo potęguje tamten cud. A przecież ja tam napisałem o smutku listopadowego zmierzchu, albo o drodze przede mną - o swoich wrażeniach!
Gdy zaczynam pisać, prawie nigdy nie wiem, w jakie słowa ubierze się moja myśl; czasem po pierwszych słowach czy zdaniach ona umyka mi, nie dając uchwycić się i przeobrazić w te czarne znaki na białym ekranie, ale bywa też odwrotnie: myśl staje się szybkim strumieniem słów, a wtedy palce ledwie nadążają za nimi, zamieniając je w te literki pojawiające się na ekranie jakby z tajemnego świata, by po udzieleniu mi cząstki swojej tajemnicy, być zapisanymi w przepastnych pamięciach komputera, a oznacza to właściwie tyle, co zniknięcie ze świata nam dostępnego.
Zapisanie słów, każdych słów, i późniejsza możliwość ich odczytania, jest czymś niesamowitym, czymś z pogranicza magii, którą na pewno odczuwał kiedyś człowiek niepiśmienny patrząc na tekst; magii, którą zapewne i teraz odczuwają dzieci, ale zapisanie słów wyrażających wrażenie, stan ducha, jest magią najczystszą.

środa, 1 kwietnia 2015

O najwyższej jakości


Zepsuł się mi komputer, markowy Hawlett Packard. Gdy znajomy powiedział mi o stosowanym przez HP systemie serwisu door to door, powiedziałem mu, że nie bardzo wierzę, aby szło to tak zgrabnie. I faktycznie. Gwarancję miałem nie wypełnioną, ale w lubelskim salonie Ery, gdzie sprzęt był kupowany, powiedziano mi, że skoro mam fakturę, a na niej jest przecież pieczęć sprzedawcy i data, to wszystko jest OK., a komputer wystarczy zanieść do jakiegokolwiek salonu firmowego Ery. Logiczne. W miejscowym salonie najpierw wybałuszyli oczy, a później grzecznie mi wyjaśnili, że oni nie są gwarantem, a tylko sprzedawcą. Logiczne. Na żaden z podawanych numerów serwisu HP nie mogłem się dodzwonić z komórki, bo były to specjalne, tanie linie, ale w końcu, korzystając z uprzejmości znajomego, udało mi się to z normalnego, kabelkowego telefonu. Najpierw wysłuchałem długiej litanii w rodzaju “jeżeli chcesz się dowiedzieć, dlaczego NASZA firma jest najlepsza na świecie, naciśnij 1”, później usłyszałem ostrzeżenie o nagrywaniu rozmowy w celu – jak mnie zapewniono - utrzymania najwyższej jakości świadczonych usług, a na koniec dowiedziałem się, że to nie ten dział, i mam zadzwonić pod inny numer. Tam uprzejma dziewoja specjalnie modulując głos zapytała mnie o numer komputera, podałem go, a po chwili usłyszałem, że tego komputera nie ma Systemie komputerów na gwarancji. Zupełnie wyraźnie słyszałem wymowę wielką literą. System, nie jakiś tam zwykły system. A co to znaczy? Ano, że widocznie minął już rok od daty jego wyprodukowania.

-Ale przecież – jeszcze się broniłem – gwarancję mam przez rok od daty sprzedaży.

-Tak – dziewoja jakby westchnęła – ale System przechowuje dane od daty produkcji.

-System informowania o komputerach na gwarancji?

-Tak – rozmówczyni nie dostrzegła ironii w moim pytaniu.

-To mam gwarancję, czy jej nie mam?

-Ma pan, ale komputera nie ma w Systemie. Musi pan udowodnić, że ma gwarancję.

Mailem lub faxem miałem wysłać wypełnioną gwarancję i fakturę. Niewypełnionej nie uznają, bo ich SYSTEM na to nie pozwala.

-Gdy będę miała dokumenty, zadzwonię i umówię kuriera, ale proszę nic nie dołączać do wysyłanego komputera, zasilacza i baterii też, bo z serwisu już nie wrócą.

Rozumiem – chciałem powiedzieć – że taki zwyczaj jest zgodny ze stosowanym u was Systemem jakości ISO293884 – ale nie powiedziałem. W końcu co ta dziewczyna jest winna? Nauczyli ją bić pokłony Systemowi i mówić idiotycznie brzmiący w naszym języku zwrot “czym mogę służyć”, więc bije i mówi, i może nawet jest z tego dumna, bo wierzy, iż jest to zachowanie bardzo profesjonalne. Czy miałem jej tłumaczyć rzucającą się w oczy absurdalność w działaniu tego ich Systemu? Albo wskazywać na śmieszność zestawienia słów o najwyższej jakości świadczonych usług z ostrzeżeniem o “zapominalstwie” pracowników serwisu?

Potwierdziły się ponownie moje wielokrotne już doświadczenia. To przez nie, gdy słyszę o systemach jakości wdrożonych w firmie, o najwyższej jakości usług, gdy czytam angielskie napisy i hasła reklamowe w materiałach polskiej firmy – czuję zapach kłopotów, ponieważ w naszym kraju wysokość świadczonych usług zbyt często utożsamia się z ilością używanych słów w rodzaju “służę, proszę, dziękuję, życzę, professional, no i oczywiście SYSTEM”. W wielu firmach idzie się dalej: stawia się znak równości między takim słownictwem, a jakością - oczywiście po nauczeniu kobiety (koniecznie młodej) odpowiednio słodkiego, modulowanego tembru głosu.

A dla mnie obsługa zgodna z ISO 2001 i jedna trzecia, a może nawet z ISO 1002 i dwie trzecie, mogłaby mieć taki przebieg:

-Czy to firma HP?

-No, ale teraz mamy przerwe na kawe.

-Najmocniej przepraszam. Obiecuję nie dzwonić więcej o tej porze.

-No dobra, dobra. O co chodzi?

-Komputer mi się zepsuł. Nie działa...

-Hehe, wiadomo, jak sie zepsuł, to nie działa. I pewnie jeszcze chce pan kuriera, co?

-Jeśli to możliwe, to byłbym wdzięczny...

-Panie, to już nie te czasy, że sie flaszke brało, teraz to my tu mamy ten.. no... jak mu tam, zaraza. O, pamiętam!, my tu mamy ISO 2010! Dobra, kawa mi stygnie, to podaj pan adres, jutro wyśle Franka, to jest kuriera.



Po stokroć wolałbym przeprowadzić taką rozmowę!

Oj, był ciąg dalszy, i to bardzo daleki. Otóż po kilku dniach przysłano mi komputer, ale częściowo tylko naprawiony: nie wymieniono w nim klawiatury, którą kilkumiesięczne użytkowanie pozbawiło farby. Pewnie kupili chińską, w cenie pięciu centów za galon, oczywiście w ramach utrzymywania najwyższej jakości. Na szczęście przyjęli mój łaciaty komputer do ponownej naprawy, i już w cztery tygodnie od wystąpienia uszkodzenia odebrałem swoje cudo rodem z Chin... to znaczy z USA. Pierwszy wgrany program nie chciał się uruchomić sygnalizując brak jakiegoś tam pliku. Przypadek? Może. Drugi wgrany program wyświetlił analogiczną informację. To już nie przypadek. Znajomy informatyk powiedział, że ten plik jest częścią systemu operacyjnego. Systemu wgranego w serwisie HP. Mając dość tych najwyższych specjalistów, laptopa wysłałem do syna.

Od wystąpienia uszkodzenia minęło już pięć tygodni.

Oto fragment listu wysłanego do mnie przez firmę HP.:

"Stan zgloszenia mozna sprawdzic, klikajac nastepujace lacze."

Aż chciałoby się powiedzieć specjalistom (od czego??) z tej firmy, że w języku polskim używa się znaków z ogonkami. Może nie wiedzą? A może "lacze" to jakaś nowomowa już powszechna, tyle że mnie nieznana?



A to uroczy liścik otrzymany od UPS, firmy kurierskiej.:



"To read this message in English, click here.

Użytkownik HEWLETT PACKARD zażądał wysłania tej wiadomości w celu powiadomienia o przesłaniu do firmy UPS poniższych informacji o przesyłce elektronicznej. Wysyłka fizycznych paczek mogła faktycznie nie zostać zlecona firmie UPS.

Aby sprawdzić aktualny status transportu przesyłki, kliknij poniższy link umożliwiający monitorowanie lub skontaktuj się bezpośrednio z firmą HEWLETT PACKARD."

Użytkownik zażądał (ojej!) wysłania informacji o przesłaniu informacji o przesyłce informacji. Ale fizyczna wysyłka... oj, nie, przepraszam: wysyłka fizycznej paczki nie nam mogła być zlecona.

Pytanie do specjalistów z UPS: czym różni się zwykła paczka do fizycznej paczki?

Zrozumiałe są dla mnie dwa zdania - pierwsze (angielskie) i ostatnie, natomiast pozostałe są:

- zwykłym szyfrem,

-bełkotem pijanego,

-ćwiczeniem językowym w pierwszym semestrze nauki języka polskiego gdzieś w UK,

-wynikiem automatycznego, komputerowego tłumaczenia, którego nikt nie sprawdza. Może nikt nie potrafi sprawdzić, a może SYSTEM im na to nie pozwala.

Stawiałbym na ostatnie wyjaśnienie.

Coraz ważniejsze staje się tempo produkcji, usług i konsumpcji. Byle jak, byle szybciej, byle taniej. Zalewa nas bylejakość i brakoróbstwo. Coraz powszechniejszy staje się brak wstydu z powodu swojej ignorancji, coraz większe jest zaśmiecenie naszego języka.

Bić na alarm? Komu?

wtorek, 31 marca 2015

Historia mojej mirabelki


Kwiecień.
Przez tak długie miesiące zimowe widziałem przez to okno brzydkie światła lamp oświetlających plac składowy firmy na sąsiedniej posesji; punktowe, jaskrawe światło wydobywało z mroku fragmenty stalowych konstrukcji, a czerń wokół wydawała się jeszcze czarniejsza. 
W dzisiejszą bezksiężycową noc kwietniową wynurza się do mnie z ciemności okna; jej najdalsze gałęzie są ledwie majaczeniem, domysłem białych kropelek jej pąków, bliższe są współgraniem szarości z młodą zielenią wykluwających się liści i jasną, nawet nocą, bielą pączkujących kwiatów; gałąź przytulona do szyby zwraca w moją stronę białe pąki, niczym oczy istoty tęskniącej do światła, zapatrzonej w jasność okna wśród ciemności nocy.
W zapłakany dzień ona i deszcz potrafi wykorzystać do wystrojenia się. Cała jest już w delikatnej zieleni, w pączkującej bieli kwiatów, w pełnej krasie swej wiosennej urody, a dzisiaj dodała jeszcze błyszczące diamenciki wody do bieli i zieleni swego stroju. Pierwsze rozwinięte kwiaty zobaczyłem na gałęzi przytulonej do szyby; powróciło do mnie wrażenie z poprzedniego roku - o pokazywaniu mi swoich kwiatów w geście chwalenia się.
Chwalę cię, mirabelko. Jesteś piękna.
W słoneczny ranek cienie ją wyprzedzają: ona sama jest tą pierwszą, drugą mirabelkę mam na szybie, a trzecią na ścianie pokoju. Zieleń jej liści jest błyszcząca, jasna, prześwietlona słońcem, rześka, obmyta w chłodnej rosie ranka, a w południe, gdy stoi w pełnym, niewidocznym z okna pokoju, słońcu, barwa liści jest inna, traci swoją świetlistość na rzecz płatków kwiatów, które teraz lśnią nieskalaną bielą o delikatnym odcieniu masy perłowej.

W trzy tygodnie później gwałtowna burza wiosenna pozbawiła moją mirabelkę ostatnich kwiatów. Gdy po pracy wszedłem do pokoju i spojrzałem na nią, zobaczyłem jej niepewność, bała się mojej reakcji. Cóż miałem jej powiedzieć? Że z białym welonem kwiatów była ładniejsza? Przecież nie mogłem. Zrobiłem więc to, co jako jedyne powinienem zrobić: uśmiechnąłem się i zapewniłem o pięknym wyglądzie, bo i po prawdzie, to teraz, po deszczu, w świeżej zieleni swoich liści, prezentowała się ładnie, brak kwiatów naprawdę niewiele zaszkodził jej urodzie.

Grudzień.
Dwa tygodnie temu mirabelka wytargana silnym wiatrem straciła swoje ostatnie liście i drżąc mocno stukała gałązkami w szybę mojego okna prosząc o wpuszczenie jej. Później przyszedł mróz, a ona znieruchomiała, zamarła w bezruchu, nie mając sił nawet na stukanie w szybę. Parę dni temu spadł śnieg i przykrył każdą jej gałązkę grubą pierzynką białego puchu chroniącego przed mrozem, a wtedy w niewielkich ruchach jakby rozluźnionych gałęzi dostrzegłem jej zadowolenie – już nie marzła tak bardzo.

Kwiecień po raz drugi.
Jem kolację siedząc na ławce ustawionej pod mirabelką, przy stojącym obok wozie kuchennym zaparkowanym na poboczu szosy pod Ostrowem. Żuję chleb, jest jakiś gliniasty, bez smaku. Patrzę w górę: nad głową mam zieloną gałąź, liście prześwietlone są słońcem, a między nimi widzę błękitne niebo. Doczekałem wiosny, to drzewo też, ale moja mirabelka nie doczekała...
Minęło już dwa lata od tamtej chwili z jesieni, gdy wróciwszy do bazy z karuzelowego sezonu nie zobaczyłem mirabelki w oknie swojego zimowego pokoju. Było przeraźliwie puste i paskudne, patrzyło na świat jakby ślepym i pustym wzrokiem. Nie było mojego drzewka, wiernego towarzysza jesiennych i zimowych dni.
Wczesną wiosną moja mirabelka pochylała do okna swoje ukwiecone gałązki, niewątpliwie w geście chwalenia się. Chwaliłem ją. Cudnie wyglądała w słońcu, w cieniu, pod chmurnym niebem i wieczorem, gdy wyłaniała się ku mnie z ciemności bielą swoich kwiatów. Nawet w deszczu, gdy zmoknięta i szarpana porywami wiatru stukała w okno. Gdy wracałem jesienią, ona, w ubogiej szacie jesiennej, jakby nie była pewna mojej reakcji; rozczulała mnie tymi swoimi obawami, bo przecież i wtedy nie brakowało jej uroku. Nawet w środku zimy patrzyłem na nią z upodobaniem. Roztrzepane wróble często siadały na jej gałęziach kołysząc nimi…
Pytałem o powód wycięcia tego drzewka, niewielkiego przecież i rosnącego w nieużywanym kącie posesji, pod samym płotem. Bo liście trzeba grabić, usłyszałem. Pamiętam, że poczułem wtedy silną złość i nie mniejszy żal. Żal został mi do dzisiaj. Od tamtego dnia wchodząc do pokoju staram się nie patrzeć w okno; siedząc w fotelu mam je, na szczęście, za plecami.

O niej


Właściwie to ją lubię. Nigdy nie podniosła głosu na mnie, nigdy nie okazała zniecierpliwienia, zawsze anielsko spokojna tłumaczy mi i przypomina. Nawet gdy jej nie słucham, nie obraża się, nie krzyczy na mnie, tylko tłumaczy jak ta przedszkolanka małemu dziecku, dostosowując swoje nauki do mojego zachowania, a ja, niewdzięcznik, jakże często okazuję jej zniecierpliwienie, albo wprost każę jej zamilknąć, gdy gada nie po mojej myśli. Niestety, tak: ona czasami budzi moją niecierpliwość. Ma przyjemny głos, co jest zupełnie naturalne u młodej kobiety, ale brakuje mi w nim emocji. Ona tak mówi, jak znudzona pani profesor po raz tysięczny tłumacząca sinusy i cosinusy kolejnemu rocznikowi uczniów. Z dzieciństwa pamiętam taki właśnie znudzony głos spikerki na stacji kolejowej, jednym tonem i bez przerwy ogłaszającej odjazd pociągu do Koluszek i informującej rolników o stonce – ich wrogu. Ona mówi tak samo, a ja chciałbym, żeby czasem tupnęła nogą na mnie. Bywa, że mam chęć krzyknąć na nią, sprowokować ją do podniesienia głosu, do odmiany tej jej nudnej belferskości, ale czasem odwrotnie, mówię jej miłe słowa, najczęściej podziękowania za wskazówki, ale zawsze odpowiedzią jest milczenie. 


Chyba nie słyszy mnie ta pani z pudełeczka GPSu...

O jej odejściu


Muszę w końcu przestać udawać, że jest dobrze i pogodzić się z faktami: ona już nie ma dla mnie swojego słonecznego ciepła. Niedawno miniony czas prowadzenia ze mną swoich kobiecych gierek dąsania się na przemian z czarowaniem mnie wspominam jak raj utracony, chociaż wtedy nie zawsze takim mi się wydawał. Teraz... teraz ma dla mnie już tylko chłód, a na dokładkę łzy. W czym zawiniłem? Co mogę zrobić? Dlaczego facet jest tak bezradny wobec kobiecych łez? To niesprawiedliwe.

Nie wiem co robić patrząc na jej dąsy, bo skąd mam wiedzieć, o co jej chodzi? Przecież zawsze składałem swoje szczere i liczne hołdy u jej stóp! Ileż to razy patrząc w te jej przepaściste, błękitne oczy, szeptałem słowa mojego podziwu, a widząc wtedy jej uroczy uśmiech wydawało mi się, że moje słowa sprawiają jej radość. Wydawało mi się... Teraz myślę, że nie radość to była, a nienasycona duma oczekująca więcej i więcej.

Jej uśmiechy... O, naiwności! Jak mogłem uważać, że są dla mnie? Jeśli uśmiechała się, to tylko do swoich myśli, w których wyobrażała sobie swój zwycięski pochód przez świat. Byłem dla niej tylko jednym z wielu jej wielbicieli, a swój uśmiech miała dla nich wszystkich...

Nie słucha mnie wcale, tylko prycha i rzuca się, a we mnie coś się zmienia: zaczynam mieć dość fochów tej rozkapryszonej smarkuli, której najwyraźniej własna uroda zwyczajnie przewróciła w głowie. Zresztą, jaka z niej smarkula? Ona jest pewnie starsza od Kronosa, tylko tak wygląda.

Odejdę! Niech się sama chmurzy i burzy.

Odejść... Jak to zrobić? Czy to w ogóle możliwe?

Wspominam te cudne dni z nią, gdy otwierałem oczy i widziałem ją radosną, ciepłą, piękną. Całe dnie była ze mną, gdziekolwiek byłem i cokolwiek robiłem. Czułem jej rozkoszny zapach, podziwiałem jej piękno, którego nie żałowała mi; to przecież dzięki niej świat miał dla mnie tyle uroku...

Odejść? Co też przyszło mi do głowy? Mnie pisana jest rola tego oczekującego, wasala podległego swojej pani.



Wiosno, wróć, proszę.