Przechodząc przez plac zastawiony karuzelami, zobaczyłem
kosa skaczącego po błotnistych koleinach pozostałych po przejechaniu tabunu
naszych ciężarówek. Ptak trzymał w swoim żółtym dziobie dwie glisty i rozglądał
się za następnymi. Zatrzymałem się patrząc na niego, bo wyglądał śmiesznie,
jakby długie i obwisłe wąsy mu wyrosły, a kos nie zwracając uwagi na moją
bliską obecność, szybkim ruchem głowy wyłowił z błota jeszcze jednego robaka i
tak obciążony poderwał się do lotu.
Później, już po pracy, nie chcąc zamykać zielonego i
słonecznego jeszcze dnia w ciasnych ścianach campingu, usiadłem na trawie, z
koła mojej ciężarówki robiąc oparcie pleców, i z ulgą wyciągnąłem nogi przed
siebie. Siedziałem i po prostu gapiłem się przed siebie na zieleń drzew, na
stok wzgórza zawłaszczonego przez tysiące mleczów - mniszków, na bliską kępę
niezapominajek, na które patrzy się jak na drobinki nieba rozsiane wśród traw.
Przy przednim kole ciężarówki usiadł kos, w dziobie trzymał robaka, a zza koła
wybiegł inny ptak, nie wiem jakiego gatunku, był szary jak wróbel, ale
wielkości kosa. Ten podbiegł do niego i szybkim ruchem głowy włożył mu w
otwarty dziób przyniesione jedzenie.
Czy to ten kos, którego widziałem wcześniej z kilkoma
robakami w dziobie? Więc nie dla siebie zbierał jedzenie? Ciekawe, czy karmiąc
tego drugiego, sam nie był głodny...
Po paru minutach ptak znowu przyleciał, a ten drugi,
ukrywający się pod samochodem, wyszedł mu na spotkanie. Oczekiwał go i
wyglądał? Chyba tak. Jest chory? A może jeszcze nie potrafi latać? Nie wiem,
nie wiem.
Pomyślałem, że tuż obok mnie dzieje się coś, czego nie
rozumiem i co mnie nie dotyczy, coś niezwiązanego ze mną i do czego nie mam
dostępu jako obcy. Pomyślałem o świecie podzielonym tysiącami granic, a
właściwie o tysiącach światów jednocześnie współistniejących i rozdzielonych
barierami, które istnieją wszędzie wokół nas, a niektóre i w nas.
Kiedyś obserwowałem rybę tkwiącą nieruchomo w nurcie
strumienia, wydawało mi się, że patrzy na mnie. Wtedy doznałem silnego wrażenia
istnienia bariery między nami. Dzieliło nas tylko dwa metry przestrzeni, ale
jednocześnie dzieliło wszystko i to tak dokładnie, że nasze światy nie miały
nic wspólnego – oddzielone ostrą linią styku wody i powietrza.
Nieskończoność światów.
Idę ulicą, mijam ludzi, na niektórych spojrzę, przez moment
widzę ich twarze, czasami usłyszę ich głosy. Są zajęci, gdzieś idą, coś
załatwiają, mają swoje sprawy, swoje życie, ale wiedząc o tym wszystkim,
traktuję ich jak bezosobowych statystów w filmie mojego życia. Istnieją dla
mnie przez mgnienie i nie znaczą więcej niż tamten kos; po prostu na ulicy
widzi się samochody, drzewa, domy i ludzi. Pojawiają się na granicy horyzontu
moich zdarzeń, przechodzą obok i znikają. Przestają istnieć w moim świecie -
statyści istniejący na obrzeżu mojego świata.
Dopiero uświadomienie sobie faktu bycia dokładnie takim
samym drobnym i przez moment tylko istniejącym elementem świata każdego z tych
ludzi (dla których miejsce przez nich zajmowane jest dla nich – jak moje dla
mnie - w środku świata) pozwala podjąć próbę wyobrażenia sobie mnogości światów
i ich nieustannego przenikania się przy zachowaniu granic każdego z nich.
Mogę odezwać się do któregoś z tych anonimowych
przechodniów, może się zdarzyć, iż ta drobna decyzja uruchomi lawinę skutków w
rezultacie których dwie granice przywrą do siebie, ale istnieć będą nadal, tyle
że otworzą się przejścia na drugą stronę, przez które zobaczę fragment czyjegoś
świata, a czasami – to już kres możliwości - będzie mi dana możliwość
ograniczonego zaistnienia w tym drugim świecie.
Poczułem chęć zrobienia kroku ku innemu człowiekowi i
uśmiechnąłem się.
Znalazłem kamień: błyszczący, jakby wypolerowany dłońmi
kawałek krzemienia bursztynowego koloru. Podniosłem go i obejrzałem. Podobał mi
się. Zamknąłem go w dłoni i poczułem jego miłe ciepło. Jego ciepło? Otworzyłem
dłoń i jeszcze raz, inaczej, uważniej, obejrzałem kamień. Był gładki i miał
miłą, ciepłą barwę.
Czy nie jest tak, że ciepła barwa kamienia staje się ciepłem
samego kamienia, a raczej ja, nieświadomie i odruchowo, przenoszę ciepło barwy
na sam kamień? Pewnie tak, ale przecież i ciepło tej bursztynowej barwy też
jest umowne, jest moim jej odczuwaniem istniejącym dzięki tysięcznym
skojarzeniom, wspomnieniom i lekturom; w cieple tej barwy jest chwila z
dzieciństwa, gdy w upalny letni dzień lepiącymi się palcami poznawałem
upajający zapach i podobieństwo świeżej żywicy do miodu, jest widok sosnowego
lasu oświetlonego niskim słońcem, widok oglądany dawno temu, ale rokrocznie,
niezmiennie budzący mój podziw, od tamtej chwili symbolizujący lato i słońce. A
miód? Tyleż symboli w tym słowie, tak wiele budzi skojarzeń i wiele przywołuje
obrazów, a wszystkie ciepłe i słoneczne.
To wszystko tkwi we mnie, niewypowiedziane, nieuświadomione,
ale przecież odczuwalne, gdy zamykam dłoń na połyskliwym, bursztynowym
krzemieniu, znowu czując jego ciepło.
Dwie zwykłe chwile. Z takich chwil składa się życie, a tak
łatwo zlekceważyć je, niedocenić, a nawet niezauważyć.
Cóż wtedy zostanie?