Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 15 kwietnia 2015

Dwa wrażenia. Granice i barwy


Przechodząc przez plac zastawiony karuzelami, zobaczyłem kosa skaczącego po błotnistych koleinach pozostałych po przejechaniu tabunu naszych ciężarówek. Ptak trzymał w swoim żółtym dziobie dwie glisty i rozglądał się za następnymi. Zatrzymałem się patrząc na niego, bo wyglądał śmiesznie, jakby długie i obwisłe wąsy mu wyrosły, a kos nie zwracając uwagi na moją bliską obecność, szybkim ruchem głowy wyłowił z błota jeszcze jednego robaka i tak obciążony poderwał się do lotu.

Później, już po pracy, nie chcąc zamykać zielonego i słonecznego jeszcze dnia w ciasnych ścianach campingu, usiadłem na trawie, z koła mojej ciężarówki robiąc oparcie pleców, i z ulgą wyciągnąłem nogi przed siebie. Siedziałem i po prostu gapiłem się przed siebie na zieleń drzew, na stok wzgórza zawłaszczonego przez tysiące mleczów - mniszków, na bliską kępę niezapominajek, na które patrzy się jak na drobinki nieba rozsiane wśród traw. Przy przednim kole ciężarówki usiadł kos, w dziobie trzymał robaka, a zza koła wybiegł inny ptak, nie wiem jakiego gatunku, był szary jak wróbel, ale wielkości kosa. Ten podbiegł do niego i szybkim ruchem głowy włożył mu w otwarty dziób przyniesione jedzenie.

Czy to ten kos, którego widziałem wcześniej z kilkoma robakami w dziobie? Więc nie dla siebie zbierał jedzenie? Ciekawe, czy karmiąc tego drugiego, sam nie był głodny...

Po paru minutach ptak znowu przyleciał, a ten drugi, ukrywający się pod samochodem, wyszedł mu na spotkanie. Oczekiwał go i wyglądał? Chyba tak. Jest chory? A może jeszcze nie potrafi latać? Nie wiem, nie wiem.

Pomyślałem, że tuż obok mnie dzieje się coś, czego nie rozumiem i co mnie nie dotyczy, coś niezwiązanego ze mną i do czego nie mam dostępu jako obcy. Pomyślałem o świecie podzielonym tysiącami granic, a właściwie o tysiącach światów jednocześnie współistniejących i rozdzielonych barierami, które istnieją wszędzie wokół nas, a niektóre i w nas.

Kiedyś obserwowałem rybę tkwiącą nieruchomo w nurcie strumienia, wydawało mi się, że patrzy na mnie. Wtedy doznałem silnego wrażenia istnienia bariery między nami. Dzieliło nas tylko dwa metry przestrzeni, ale jednocześnie dzieliło wszystko i to tak dokładnie, że nasze światy nie miały nic wspólnego – oddzielone ostrą linią styku wody i powietrza.

Nieskończoność światów. 


Idę ulicą, mijam ludzi, na niektórych spojrzę, przez moment widzę ich twarze, czasami usłyszę ich głosy. Są zajęci, gdzieś idą, coś załatwiają, mają swoje sprawy, swoje życie, ale wiedząc o tym wszystkim, traktuję ich jak bezosobowych statystów w filmie mojego życia. Istnieją dla mnie przez mgnienie i nie znaczą więcej niż tamten kos; po prostu na ulicy widzi się samochody, drzewa, domy i ludzi. Pojawiają się na granicy horyzontu moich zdarzeń, przechodzą obok i znikają. Przestają istnieć w moim świecie - statyści istniejący na obrzeżu mojego świata.

Dopiero uświadomienie sobie faktu bycia dokładnie takim samym drobnym i przez moment tylko istniejącym elementem świata każdego z tych ludzi (dla których miejsce przez nich zajmowane jest dla nich – jak moje dla mnie - w środku świata) pozwala podjąć próbę wyobrażenia sobie mnogości światów i ich nieustannego przenikania się przy zachowaniu granic każdego z nich.

Mogę odezwać się do któregoś z tych anonimowych przechodniów, może się zdarzyć, iż ta drobna decyzja uruchomi lawinę skutków w rezultacie których dwie granice przywrą do siebie, ale istnieć będą nadal, tyle że otworzą się przejścia na drugą stronę, przez które zobaczę fragment czyjegoś świata, a czasami – to już kres możliwości - będzie mi dana możliwość ograniczonego zaistnienia w tym drugim świecie.

Poczułem chęć zrobienia kroku ku innemu człowiekowi i uśmiechnąłem się.



Znalazłem kamień: błyszczący, jakby wypolerowany dłońmi kawałek krzemienia bursztynowego koloru. Podniosłem go i obejrzałem. Podobał mi się. Zamknąłem go w dłoni i poczułem jego miłe ciepło. Jego ciepło? Otworzyłem dłoń i jeszcze raz, inaczej, uważniej, obejrzałem kamień. Był gładki i miał miłą, ciepłą barwę.

Czy nie jest tak, że ciepła barwa kamienia staje się ciepłem samego kamienia, a raczej ja, nieświadomie i odruchowo, przenoszę ciepło barwy na sam kamień? Pewnie tak, ale przecież i ciepło tej bursztynowej barwy też jest umowne, jest moim jej odczuwaniem istniejącym dzięki tysięcznym skojarzeniom, wspomnieniom i lekturom; w cieple tej barwy jest chwila z dzieciństwa, gdy w upalny letni dzień lepiącymi  się palcami poznawałem upajający zapach i podobieństwo świeżej żywicy do miodu, jest widok sosnowego lasu oświetlonego niskim słońcem, widok oglądany dawno temu, ale rokrocznie, niezmiennie budzący mój podziw, od tamtej chwili symbolizujący lato i słońce. A miód? Tyleż symboli w tym słowie, tak wiele budzi skojarzeń i wiele przywołuje obrazów, a wszystkie ciepłe i słoneczne.

To wszystko tkwi we mnie, niewypowiedziane, nieuświadomione, ale przecież odczuwalne, gdy zamykam dłoń na połyskliwym, bursztynowym krzemieniu, znowu czując jego ciepło.



Dwie zwykłe chwile. Z takich chwil składa się życie, a tak łatwo zlekceważyć je, niedocenić, a nawet niezauważyć.

Cóż wtedy zostanie?


wtorek, 14 kwietnia 2015

O dotknięciu horyzontu


Fascynuje mnie poplątanie ludzkich ścieżek, ich bezmierne rozgałęzienia i wzajemne zależności przemieszane z przypadkowością. Fascynuję mnie splot naszych decyzji i ich dalszych skutków. Splot naszej karmy z przypadkiem, który też jest wszechogarniający i wielopiętrowy, skoro nasza decyzja - rezultat świadomego wyboru i jednocześnie przypadku - uruchamia ciąg, którego rezultaty znowu mieszać się będą z przypadkami, teraz już innymi, i wspólnie wpływać na nasze kolejne wybory. Gdy wniknąć myślą w chwilę naszego życia, w jakąkolwiek naszą decyzję, możemy dostrzec oszałamiającą sieć, której krańców nie widać.

Chodzę po Górach Kaczawskich i czasami myślę o wszystkich swoich decyzjach – uwarunkowanych okolicznościami - które doprowadziły mnie na ich ścieżki, a wtedy, poszukując praprzyczyny, sięgam głębiej i głębiej w swój czas, do lat i decyzji, które, zdawałoby się, już nie mogły mieć nic wspólnego z kaczawską drogą, którą idę. Jednak po wnikliwej analizie okazuje się, że miały. Każda nasza decyzja, każde spotkanie z innym człowiekiem, nieomal każdy nasz krok, może wyryć ślad w naszym życiu – jeśli nie teraz, to za dziesięć lat.






Sezon górskich wędrówek skończyłem ledwie dwa tygodnie temu, a już układam plany na jesień. Właśnie uświadomiłem sobie, że w minionym sezonie ani razu nie byłem w tak lubianej przecież Trzmielowej Dolinie, nie odwiedziłem Lipowej Dolinki i Wysoczki. Nie widziałem też tej kępy brzóz i głogów na stoku Ogiera, z którą łączą mnie dziwnie poplątane więzy rzeczywistości i fikcji literackiej. Nie znalazłem widzianej i podziwianej rok wcześniej drogi pod brzozami na stoku Uliny. Jak co roku uświadamiam sobie swoje nienasycenie drogą.

Kaczawskie drogi…

Jeśli tylko nie są rozjeżdżone przez maszyny leśników zostawiających za sobą wyrżnięty las, podobają mi się wszystkie, ale oczywiście mam w tych górach dróżki wyjątkowo lubiane i pamiętane. Nawet nie muszę oczu zamykać, żeby stanąć na brzegu lasu i zobaczyć jedną z nich, jak dwoma wąskimi śladami opasuje zbocze wzgórza przy brzozowym zagajniku. Wzrokiem biegnę za nią, a ona celuje w niebo i na jego tle kończy się. Czuję w sobie ciekawość i pragnienie poznania jej, idę więc za nią po stoku, a gdy jestem wyżej, tam, gdzie droga dotyka nieba, gdy wydaje mi się, że i ja zaraz go dotknę, horyzont ucieka otwierając przede mną dolinę. To czarodziejska chwila, chwila nagłego otworzenia się rozległego widoku – jakby ta pojawiająca się przede mną dolina została stworzona właśnie w tej chwili.

Moja droga czekała na mnie za szczytem, a teraz, widząc mnie, wbiega między szpaler głogów i róż, przeskakuje cienie dzikich czereśni i wpadając między domy wioski, znika mi z oczu. Szukam jej po drugiej stronie doliny, ale nie znajduję. Po chwili uśmiecham się, bo wydaje mi się, że spomiędzy domów słyszę jej radosny śmiech.

Ta droga przynajmniej doprowadziła mnie do wioski, a ileż to razy szedłem prowadzony którąś z nich, ufając jej, a ona zostawiała mnie samego gdzieś na polach lub w lesie! One są płoche i figlarne, bywają oszukańcze, ale dla ich uroku godzę się na każdy ich psikus. Z właściwym dla nich wdziękiem wołają mnie, a ja, widząc ich uśmiech, zapominam o wszystkim i idę wpatrzony w nie.






Wróciłem z wieczornego spaceru; po słonecznym dniu jest piękna, gwieździsta, prawdziwie wiosenna noc kwietniowa. Bardzo chciałbym wędrować po moich górach wiosną i latem, ale nie mając takiej możliwości, mogę tylko próbować wyobrazić sobie ich kwiecisty i rozsłoneczniony wygląd. Czasami, gdy patrzę na nie w zimie i widzę je tak ubogie w kolory, pod chmurnym niebem, gdy odzywa się we mnie chęć oglądania je zielonymi pod błękitem nieba – oglądania ładniejszymi - wydaje mi się, jakbym zasmucał je. Szkoda mi się ich wtedy robi i upycham ich letnie wyobrażenie w głąb siebie, przepraszając je i zapewniając o ich podobaniu się. Irracjonalne i egzaltowane? Na pierwsze zgodzę się, skoro mało jest we mnie racjonalności i mam skłonność do personifikowania przyrody, a na drugie… Na drugie wzruszę ramionami. Tak naprawdę wszystko, co piszę tutaj, jest o moich wrażeniach, o chwilach odczuwania. Piszę o swoim związku emocjonalnym z określonym miejscem, ze skrawkiem Ziemi. 


Mojej Ziemi, skoro zostawiam na niej swoje ślady. Dla mnie to wszystko jest prawdą i jest mną.






Dlaczego Góry Kaczawskie? Dlaczego te pagórki, na wyrost nazywane górami?

Może przywiódł mnie tutaj ten chłopak, który kiedyś biegał po polnych drogach i miedzach podlubelskiej wsi, drogach nieco podobnych do kaczawskich? Może chodzę tymi drogami, bo mało jest we mnie zdobywającego mężczyzny, a w tych górach nie ma co zdobywać? Może chodzę nimi, bo więcej we mnie Amfiona niż Zetosa?.. Te góry przemierza się, poznaje, kontempluje, w tych górach zakochuje się, ale nie zdobywa się je. To one zdobywają wędrowca. Czarują swoim urokiem, ale tak, jak nieświadomie, a nawet niechcący, czyni to kobieta śliczna swoją kobiecością; kobiecością, którą najpierw trzeba odkryć, żeby zostać nią olśniony, bo ta jej cecha nie jest na pokaz, nie rzuca się w oczy, będąc dla mężczyzn potrzebujących nade wszystko ciepła. Nie przypadkiem piszę tutaj o kobiecie: kaczawskie wzgórza i drogi mają dla mnie cechy niewieście, myślę o nich i piszę jak o kobietach. Szczerze mówiąc, to i o zorzy porannej, o strumieniu i o mojej mirabelce myślę jak o niej. Cóż, w końcu jestem facetem, a w moim odczuciu istotną cechą męskości jest zauroczenie kobiecością. Jest we mnie jakaś nić łącząca fascynacje kobiecym uśmiechem z kaczawskimi drogami. One uśmiechają się do mnie, gdy idę nimi, a gdy jestem od nich daleko, wołają mnie. Słyszę ich głos w sobie; jest dziwną, bo przyjemną w odczuwaniu, tęsknotą, jest nieugaszonym pragnieniem, a ostatnio i oczekiwaniem jesieni wyznaczającej początek moich wędrówek. Gdy po raz pierwszy poczułem w sobie to oczekiwanie, byłem nie tylko zaskoczony, ale i rozbawiony: czekać na listopad!:)






Są i inne powody.: Dziwnie silne identyfikowanie polnych dróg z drogami życiowymi i wędrówki nimi jako synonimu życia; także poczucie swobody i jednocześnie prostoty życia na szlaku, skoro wystarczy iść, a iść można gdzie oczy poniosą. Odczuwam też pragnienie najzupełniej irracjonalne, ale przecież najpiękniejsze: pragnienie dotknięcia horyzontu. Nie jestem pięknoduchem ani poetą, wcale: najgłębszym źródłem tego pragnienia jest inne pragnienie - zostawienia tego i tamtego za sobą, więc ucieczki, ale i oczyszczenia. Będąc wyrazem mojej potrzeby kontaktów z przyrodą i z pięknem, moje wędrówki są więc też swoistym katharsis.



Raz jeden widziałem miejsce wsparcia tęczy o ziemię, raz jeden dotknąłem horyzontu. Naprawdę! W górach jest to dość proste: wystarczy podejść pod wyraźny, ostro zarysowany grzbiet, przy jego szczycie kucnąć albo położyć się i wyciągnąć rękę do najwyższego miejsca – tego, które dotyka nieba. Dotknąłem. W dotyku horyzont do złudzenia przypominał … trawę:)

























czwartek, 9 kwietnia 2015

Porządkowanie zdjęć


Nareszcie wziąłem się za uporządkowanie setek zeskanowanych zdjęć z rodzinnych zbiorów. Przeglądam je, segreguję, kadruję i zapisuję, ale to tylko zwykłe prztykanie opuszkami palców w klawiaturę, natomiast głębiej, we mnie, wspomnienia pomieszały twarze, lata i uczucia.
Nagie drzewa przysypane śniegiem na czarno-białej fotografii, zamarznięte bajoro, które nie wiedzieć czemu zwróciło moją uwagę, nisko nad ziemią sunąca śnieżna kurzawa; tutaj kwitną trawy, tam kaczeńce na łące, oset rozwija swój kwiat pyszniący się pięknym fioletem, pszczoła usiadła na niebieskim dzwoneczku leśnego kwiatu, a górą, ponad blokami niepamiętanego miasta, słońce złoci obrzeża granatowych chmur.

Dawno zapomniana wiosna trwa nadal w pęczniejących pąkach drzew, droga pod lasem zamarła w oczekiwaniu na nowe ślady moich stóp, krople wody nadal wiszą na gałązce, która teraz może jest już konarem, a pod brzozami sypiącymi żółtymi liśćmi błyszczy muchomor nasyconą czerwienią. Jest piękny, odbija słońce, pyszni się; pamiętam go, pamiętam las pod Siedlcami w połowie lat dziewięćdziesiątych, nagrzany słońcem zagajnik brzozowy i czerwone muchomory.

Małgosia na setkach zdjęć: patrzy zaciekawiona w obiektyw, uśmiecha się zalotnie lub szelmowsko, przytula do twarzy zerwany na łące kaczeniec, ogon jej włosów frunie za nią, fikającą koziołki na batucie, oburącz trzyma wielką kanapkę, wyłuskuje szczura ze swoich włosów i znowu ufnie uśmiecha się do mnie. Pozuje, jeszcze dobrze nie chodzi, a już z upodobaniem pozuje, chce się podobać. Podobasz mi się. Jesteś najpiękniejsza.

Widzę ją! Widzę w tamtej chwili sprzed osiemnastu laty, w chwili istniejącej tylko we mnie, nie na fotografii – jak i w tamtej o trzynaście lat późniejszej, z plaży w Kołobrzegu, widzę w tyluż innych naszych chwilach.

Małgosia. Moja córka.

A te zdjęcia? Myśl krąży bezradnie wokół lat i zdarzeń, by w końcu, zaczepiona o promień słońca, zakręt drogi, dalekie skojarzenie, twarz tak bardzo odmłodniałą, rozepchnąć niepamięć i dobyć z jej głębokich pokładów chwilę, a razem z nią zdarzenia i wrażenia, uczucia i czas.

Lata fruwają, zamieniają się miejscami, umykają w zapomnienie i zaraz wracają – inną porą roku, innym widokiem, zmienioną nie do poznania twarzą dobrze znanej kiedyś osoby.

Wracają chwile fascynacji sprzed wielu lat, zapomniane widoki, twarze dorosłych już dzieci…

Porządkuję zdjęcia.


niedziela, 5 kwietnia 2015

Buki we mgle


Ledwie wyjechałem w coroczną delegację, a już z obawą myślę o siedmiomiesięcznej przerwie w wędrówkach, a już obiecuję sobie – jak co roku - w przyszłym sezonie górskim nie opuścić żadnego weekendu, niechby deszczowego. Zapewnienie o tyleż daremne, że najwyraźniej wpadłem w pułapkę: im więcej czasu spędzam na wędrówkach, tym bardziej mi ich brakuje. Gdy zaczynałem swoją przygodę z górami, w Sudetach spędzałem kilka dni w roku, tej zimy włóczyłem się prawie miesiąc.

Jadę odczuwając tęsknotę, ale wyjazd gasi ją na kilka dni, a później czuję się jak ten motyl pędzony feromonami kochanki.

Pojechać gdzieś, tam kłapnąć drzwiami samochodu, zostawić wszystko za sobą, założyć plecak i po prostu iść. Nieważna pogoda i trasa, byleby droga rozwijała się przede mną.

Pojechałem z kolegą w Góry Kamienne, ściślej w ich część nazywaną Górami Suchymi, które dzisiaj suche nie były - dzień był mglisty i deszczowy.

Budzik nastawiłem na 1.45, a na myśl o zawirowaniach związanych ze zmianą czasu, dla pewności ustawiłem dodatkowy budzik w drugim telefonie. Obudziłem się o pierwszej, bezskutecznie próbowałem usnąć, w końcu wstałem i zaparzyłem mocną kawę zaczynając długi dzień, ostatni dzień mojego sezonu górskiego.

W Sokołowsku, najwyraźniej biedniejącej i pustoszejącej miejscowości na krańcu Polski, byliśmy o szóstej. Kwadrans później szliśmy niebieskim szlakiem wiodącym po szczytach kolejnych gór w stronę Waligóry, a tam, ledwie dwieście metrów wyżej, chmurna wiosna ustąpiła miejsca zimie. Wiał porywisty, mroźny wiatr, śniegu leżało dużo, miejscami nogi zapadały się wyżej kostek. Jeszcze w połowie zbocza Włostowej, pierwszej naszej góry, zdążyliśmy zobaczyć w oddali Stożek Wielki, górę na którą muszę kiedyś wejść, później weszliśmy we mgłę i do końca dnia nic dalekiego nie widzieliśmy. Trudno. W nagrodę dużo widzieliśmy obok nas, a pierwszym widokiem był rzadko spotykany las jaworowy na zboczu Włostowej. Po raz drugi w życiu szedłem wśród jaworów (pierwszy był gdzieś w Górach Bialskich), a las taki czyni duże wrażenie. Młode jawory oglądane zimą są trudno rozpoznawalne, dość tuzinkowe, ale duże drzewa, z ich tak charakterystycznie łuszczącą się korą, nierzadko porośniętą mchami, wydają się drzewami bardzo, bardzo starymi. 


Mnie czasami kojarzą się z bajką, w której zgubione dzieci – tak sobie wyobrażam – błądzą w zaczarowanym lesie, wśród straszących je drzew.

Góry Suche mają charakterystyczną budowę. Kolega, niezły znawca Tatr, dostrzegał ich podobieństwo do zachodniej części naszych najwyższych gór. Nieba nie dotykają, najwyższe niewiele przewyższają 900 metrów, ale ich zbocza są strome, miejscami nawet bardzo, a całe góry podobne są do stożków – jak miano wspomnianej góry wznoszącej się nad sąsiednim Unisławem Śląskim.

Mimo mgły i deszczu, kilka razy mijaliśmy grupki turystów; widziałem ich więcej, niż w najładniejsze dni kaczawskich wędrówek. Na myśl o pustych drogach moich gór, poczułem zazdrość z odrobiną smutnego zawodu, ale i dziwną satysfakcję: drogi Gór Kaczawskich są moje, nie muszę się z nikim dzielić.

Widzieliśmy kilka wielkich kęp śnieżycy wiosennej; to właściwie nie były już kępy, skoro gęsto rosły na sporych połaciach stoków. Sporo spędziliśmy czasu na ich kontemplacji i fotografowaniu. Tomek śmiesznie wyglądał klęcząc przy kwiatkach, z głową przy ziemi; na pewno ja wyglądałem równie pociesznie.




 Gdy patrzy się na te rozległe dywany kwiatów, zadziwia ich delikatność, czystość, chciałoby się powiedzieć czystość dziewicza i bezbronna, ujmuje ich zwiewność omalże niematerialna, a krótkość ich istnienia budzi nie tylko rozczulenie, ale i zadziwienie bliskie fascynacji ich pędem ku spełnieniu, życiowej sile każącej rozkwitać i wydawać owoce bez względu na okoliczności. Trudno nie zwrócić uwagi na kontrast między urokiem tych małych i niskich kwiatów, a martwymi szczątkami zeszłorocznego życia, wśród których rozkwitają. Uschnięte badyle (niektóre z nich mogły być równie piękne w czasie swojego kwitnienia), żółte trawy, butwiejące szczątki drzew, a wśród tego cmentarzyska białe kwiaty wystrojone kropelkami deszczu i nadzieją przyszłego życia.

Coraz częściej dostrzegam w przyrodzie ów przemożny, nie liczący się z niczym, pęd do życia. Nie bacząc na przeszkody, na niekorzystne warunki, na brak nadziei spełnienia, pąki rozwijają się w kwiaty, nasiona pęcznieją kiełkami, a liście wychylają się ku słońcu. Na jednej z mijanych skał oglądałem zielony mchami pień dawno przewróconego drzewa, które rosło wczepione korzeniami w pęknięcia skał, a w końcu uległo wiatrom. Gdy widzę takie resztki drzew, czasami zupełnie irracjonalnie konstatuję, że gdyby rosło w lepszym miejscu, pewnie żyłoby jeszcze, czemu więc rosło tutaj? Jedyną odpowiedzią i sensem wszystkiego są jego potomkowie - małe drzewka rwące się do słońca obok martwego przodka, bo najpierwotniejszym celem życia jest podanie go dalej.

Co ciekawe: chyba podobne myśli miewa mój towarzysz, skoro opowiadał o pielęgnowanych przez siebie śliwach będących wnuczkami śliwy zasadzonej przez dziadka.

Każdy rodzaj lasu we mgle jest ładny… Może inaczej: każdy czyni wrażenie, bo bywa, że urodę przewyższa niesamowitość scenerii – na przykład lasów łęgowych, zwłaszcza wierzbowych. Dość łatwo przeżyć wrażenie zupełnego odludzia, przeniesienia się o tysiące lat wstecz, silnego osamotnienia; wystarczy w listopadowy mglisty zmierzch być na łęgach.

Więc każdy las we mgle może się podobać, ale ostatnio najładniejszym wydaje mi się być las bukowy. 


W przeciwieństwie do świerkowego boru, niemal czarnego i niedostępnego, albo przeraźliwie smutnych wierzbowych zarośli, taki las jest czysty i przestronny, jasny nawet w chmurny dzień, jest lasem zapraszającym między swoje drzewa. Idąc, próbuję dostrzec moment wyłaniania się drzew z mgły. Gdy pojawiają się, zrazu są ledwie domysłem (czarodziejska to chwila, bo wydaje się, jakby drzewa istniały w naszym świecie dopiero od momentu zobaczenia ich), później są leciutkim cieniem rzuconym na szarość ściany mgieł, cieniem zapełniającym się szczegółami i rosnącym w miarę zbliżania, nabierającym realności i masywności. Oglądane z bliska, wyglądają inaczej: mokra skóra na ich naprężonych mięśniach traci swoją zwykłą barwę szarego ołowiu czerniejąc i błyszcząc, ich sylwetki są ostro zarysowane i wydają się większe – grubsze i tak wysokie, że ich szczyty giną we mgle. Gdy do mgły dołączy zmrok, ich widok może czynić duże wrażenie. Te drzewa wydają się być zastygłymi monstrami, które przecież zaraz mogą się obudzić, wystarczy spojrzeć na ich niesamowicie powyginane, a przy tym wyciągnięte w moją stronę, ramiona. Gdy w chmurny dzień patrzę z bliska na duże drzewo, zwłaszcza na buka, wyraźniej niż w słoneczny dzień odczuwam jego tajemniczą aurę samotnego i niepojętego życia.

Gdy minie już chwila niepokoju lub fascynacji, wzrok przyciąga uroda gładkich, mięsistych pni, także ich wielkość, czasami majestatyczna, a chyba najbardziej piękny kolor liści. W słoneczny dzień zimowy liście buków, mimo iż wtedy bardziej są nasycone kolorami, zwłaszcza gdy się przez nie ogląda słońce (aparat tego nie potrafi, to urządzenie ślepnie od słońca wtedy, gdy ja jestem nim olśniony), nie przyciągają tak wzroku rozbieganego między obudzonymi kolorami wokół, natomiast pod chmurnym niebem, gdy wszystko szarzeje, a już zwłaszcza we mgle tonującej nie tylko resztki kolorów, ale i kontury, liście na małych bukach wydają się skupiać w sobie wszystkie kolory świata. Są jak bukiet świeżych kwiatów w brzydkim pokoju, albo jak uśmiech kobiety widziany wbrew spodziewaniu w ponury dzień.




Zejście z Waligóry do schroniska łatwe nie było. Stromizna stoku miejscami chyba przekracza 45 stopni, a ścieżka była oblodzona. Bez raków nie było szans przejść nią; ileż to razy mój kolega czynił sobie wyrzuty z powodu nie zabrania swoich leciutkich, przyczepianych raków! Zeszliśmy bez perturbacji tylko dlatego, że szliśmy obok szlaku, po śniegu, ale i tak kilka razy wisiałem na kijach wbitych swoimi widiowymi grotami w zlodowaciały śnieg. Po przejściu tej trasy uznałem, że dopiszę takie raki do listy swojego obowiązkowego wyposażenia górskiego.


Idąc żółtym szlakiem doszliśmy do Skalnych Bram i zamku Rogowiec, a wracaliśmy niebieskim, prowadzącym nieco inną drogą. Bramy podobały mi się: kilkunastometrowe, pionowo wbite w ziemię, złomy skał sterczą po obu stronach ścieżki, uzasadniając nadaną im nazwę. Wierzchołkami niektórych prowadzi ścieżka, stałem na krawędzi urwiska podziwiając poszarpane kształty skał i drzewa wdzierające się na nie. Mgła dodawała im wielkości i dzikości.


Wracając, w Andrzejówce zjedliśmy dobrą, aczkolwiek nie tanią, szarlotkę. Godzinę później wspólnie uznaliśmy, że ruinom wieży zamku Radosno można nadać nazwę kebabu, a to przez jego podobieństwo do pionowo kręcącego się na rożnie mięsa widzianego w przybytkach serwujących to danie. 


Okolica tych ruin warta jest zobaczenia: resztki budowli wzniesionej siedemset lat temu, strome stoki, wychodne skały, dorodne drzewa lasów wokół, a w dole strumień, przy którym można spotkać salamandrę. Ciekawostka: to ładne zwierzę ma dłuższy genom od ludzkiego.



Szedłem oglądając się nie tylko dlatego, że kończyła się ostatnia wędrówka tego sezonu; otóż do głowy przyszła mi przejmująca myśl: może jestem tutaj po raz ostatni?.. Nie wiem, skąd ta myśl. Może w związku z niepewnością mojej pracy (a jej zmiana byłaby pożegnaniem z Sudetami), może przez niespodziewane wspomnienie osoby kiedyś mi bliskiej.



Stukający i grzechoczący tłumik mojego forda przypomniał moją ekonomiczną rozterkę: złomować tego staruszka i kupić następny samochód, czy dalej reanimować? Gdybym miał kierować się li tylko ekonomią, już parę lat temu powinienem wymienić samochód, ale nie bardzo potrafię tak postępować. Ten samochód już sześć lat wozi mnie, służąc mi wiernie, jakże więc mogę zdać go na złom, zastąpić nowszym? Czy nie będzie to zdradą? Niegodziwością? Skończyłem nie tylko sezon górski, ale i sezon jeżdżenia swoim samochodem. Do jesieni jeździć będę (równie starą) scanią, służbową ciężarówką, a po powrocie oddam mojego forda do załatania zardzewiałych miejsc. 
Przejdzie w stan spoczynku wtedy, gdy nie będzie miał sił wozić mnie. Nie wcześniej.

Ja przestanę chodzić po górach wtedy, gdy zabraknie mi sił. Nie wcześniej.


Magia pisma. O dwóch czarownych chwilach


Pierwsza jest mi teraz niedostępna i nie wiem, kiedy będę mógł przeżyć ją ponownie, a jest nią początek koncertu w filharmonii. To ta chwila, gdy dyrygent odwraca się do orkiestry, podnosi ręce i na chwilę zamiera, podczas gdy muzycy przybierają sobie właściwe pozycje: smyczki podnoszą się i zastygają w bezruchu nad strunami, wargi dotykają ustników fagotów, klarnetów i waltorni, mechate pałeczki zawisają nad kotłami, a harfistka przechyla swój instrument do siebie i tym jedynym w swojej urodzie ruchem wyciąga dłonie ku strunom. Piękne dłonie z palcami, które już za chwilę zaczną pieścić struny wykonując ruchy tak subtelne, zgrabne, delikatne, tak pełne gracji, że często gubię się w swoim odbiorze nie wiedząc, czy raczej patrzeć mam na dłonie harfistki, czy skupić się na słuchaniu całej orkiestry. To chwila oczekiwania na spełnienie, więc najpiękniejsza chwila: wszystko jeszcze przede mną, a we mnie drżenie, radość i ekscytacja.
Pożądanie.
Do przeżycia drugiej chwili nie jest potrzebny wyjazd do filharmonii ani wieczorowy strój; ta chwila może zdarzyć się wszędzie: w pociągu, w pokoju, w czasie przerwy w pracy, a nawet, czasem tak bywa, na ulicznej ławce, na której przysiądę i wyciągnę swój komputerek. To chwila tuż przed napisaniem pierwszych słów, gdy gnany potrzebą albo myślami, które znalazły słowa zdolne je wyrazić, otwieram edytor tekstów i patrząc na pustą, jasną stronę, kładę palce na klawiaturze. Ta chwila jest siostrą tamtej, z filharmonii, bo mimo swojej odmienności, daje mi, jak i tamta, przeżyć radość i ekscytację. Dotykam klawiszy, opuszkami palców czując ich gładkość i delikatny opór, a na ekranie pojawiają się pierwsze litery. Pojawiają się jak zjawy, jak duchy z innego świata, nie wiadomo skąd, jakim cudem, na białej stronie wirtualnej kartki papieru. To tajemnica, cud, który nieodmiennie, od tylu już lat, dziwi mnie, mimo niejakiego pojęcia o funkcjonowaniu komputerów, ale z tą wiedzą jest podobnie, jak z wiedzą o tajnikach życia: jej posiadanie nie umniejsza fascynacji. Myśl, wrażenie – czym one są w materialnym świecie? Zapewne elektrycznymi czy chemicznymi zmianami w miliardowym gąszczu neuronów mojego mózgu. Nie są słowami, obywają się bez nich, i już to jedno jest zadziwiające. Zapisanie ich jest w istocie próbą przeobrażenia tego, co jest pozasłowne - właśnie w słowa. A czym stają się zapisane słowa? Znowu czymś niematerialnym, ale w odmienny, trudny do wyobrażenia sposób: stają się zmienionym stanami elektrycznymi krzemowych drobin w układach pamięci, lub stanem namagnesowania określonych miejsc na twardych dyskach, miejsc, które komputer odczytuje jako niekończący się ciąg zer i jedynek, który to fakt dodatkowo potęguje tamten cud. A przecież ja tam napisałem o smutku listopadowego zmierzchu, albo o drodze przede mną - o swoich wrażeniach!
Gdy zaczynam pisać, prawie nigdy nie wiem, w jakie słowa ubierze się moja myśl; czasem po pierwszych słowach czy zdaniach ona umyka mi, nie dając uchwycić się i przeobrazić w te czarne znaki na białym ekranie, ale bywa też odwrotnie: myśl staje się szybkim strumieniem słów, a wtedy palce ledwie nadążają za nimi, zamieniając je w te literki pojawiające się na ekranie jakby z tajemnego świata, by po udzieleniu mi cząstki swojej tajemnicy, być zapisanymi w przepastnych pamięciach komputera, a oznacza to właściwie tyle, co zniknięcie ze świata nam dostępnego.
Zapisanie słów, każdych słów, i późniejsza możliwość ich odczytania, jest czymś niesamowitym, czymś z pogranicza magii, którą na pewno odczuwał kiedyś człowiek niepiśmienny patrząc na tekst; magii, którą zapewne i teraz odczuwają dzieci, ale zapisanie słów wyrażających wrażenie, stan ducha, jest magią najczystszą.

środa, 1 kwietnia 2015

O najwyższej jakości


Zepsuł się mi komputer, markowy Hawlett Packard. Gdy znajomy powiedział mi o stosowanym przez HP systemie serwisu door to door, powiedziałem mu, że nie bardzo wierzę, aby szło to tak zgrabnie. I faktycznie. Gwarancję miałem nie wypełnioną, ale w lubelskim salonie Ery, gdzie sprzęt był kupowany, powiedziano mi, że skoro mam fakturę, a na niej jest przecież pieczęć sprzedawcy i data, to wszystko jest OK., a komputer wystarczy zanieść do jakiegokolwiek salonu firmowego Ery. Logiczne. W miejscowym salonie najpierw wybałuszyli oczy, a później grzecznie mi wyjaśnili, że oni nie są gwarantem, a tylko sprzedawcą. Logiczne. Na żaden z podawanych numerów serwisu HP nie mogłem się dodzwonić z komórki, bo były to specjalne, tanie linie, ale w końcu, korzystając z uprzejmości znajomego, udało mi się to z normalnego, kabelkowego telefonu. Najpierw wysłuchałem długiej litanii w rodzaju “jeżeli chcesz się dowiedzieć, dlaczego NASZA firma jest najlepsza na świecie, naciśnij 1”, później usłyszałem ostrzeżenie o nagrywaniu rozmowy w celu – jak mnie zapewniono - utrzymania najwyższej jakości świadczonych usług, a na koniec dowiedziałem się, że to nie ten dział, i mam zadzwonić pod inny numer. Tam uprzejma dziewoja specjalnie modulując głos zapytała mnie o numer komputera, podałem go, a po chwili usłyszałem, że tego komputera nie ma Systemie komputerów na gwarancji. Zupełnie wyraźnie słyszałem wymowę wielką literą. System, nie jakiś tam zwykły system. A co to znaczy? Ano, że widocznie minął już rok od daty jego wyprodukowania.

-Ale przecież – jeszcze się broniłem – gwarancję mam przez rok od daty sprzedaży.

-Tak – dziewoja jakby westchnęła – ale System przechowuje dane od daty produkcji.

-System informowania o komputerach na gwarancji?

-Tak – rozmówczyni nie dostrzegła ironii w moim pytaniu.

-To mam gwarancję, czy jej nie mam?

-Ma pan, ale komputera nie ma w Systemie. Musi pan udowodnić, że ma gwarancję.

Mailem lub faxem miałem wysłać wypełnioną gwarancję i fakturę. Niewypełnionej nie uznają, bo ich SYSTEM na to nie pozwala.

-Gdy będę miała dokumenty, zadzwonię i umówię kuriera, ale proszę nic nie dołączać do wysyłanego komputera, zasilacza i baterii też, bo z serwisu już nie wrócą.

Rozumiem – chciałem powiedzieć – że taki zwyczaj jest zgodny ze stosowanym u was Systemem jakości ISO293884 – ale nie powiedziałem. W końcu co ta dziewczyna jest winna? Nauczyli ją bić pokłony Systemowi i mówić idiotycznie brzmiący w naszym języku zwrot “czym mogę służyć”, więc bije i mówi, i może nawet jest z tego dumna, bo wierzy, iż jest to zachowanie bardzo profesjonalne. Czy miałem jej tłumaczyć rzucającą się w oczy absurdalność w działaniu tego ich Systemu? Albo wskazywać na śmieszność zestawienia słów o najwyższej jakości świadczonych usług z ostrzeżeniem o “zapominalstwie” pracowników serwisu?

Potwierdziły się ponownie moje wielokrotne już doświadczenia. To przez nie, gdy słyszę o systemach jakości wdrożonych w firmie, o najwyższej jakości usług, gdy czytam angielskie napisy i hasła reklamowe w materiałach polskiej firmy – czuję zapach kłopotów, ponieważ w naszym kraju wysokość świadczonych usług zbyt często utożsamia się z ilością używanych słów w rodzaju “służę, proszę, dziękuję, życzę, professional, no i oczywiście SYSTEM”. W wielu firmach idzie się dalej: stawia się znak równości między takim słownictwem, a jakością - oczywiście po nauczeniu kobiety (koniecznie młodej) odpowiednio słodkiego, modulowanego tembru głosu.

A dla mnie obsługa zgodna z ISO 2001 i jedna trzecia, a może nawet z ISO 1002 i dwie trzecie, mogłaby mieć taki przebieg:

-Czy to firma HP?

-No, ale teraz mamy przerwe na kawe.

-Najmocniej przepraszam. Obiecuję nie dzwonić więcej o tej porze.

-No dobra, dobra. O co chodzi?

-Komputer mi się zepsuł. Nie działa...

-Hehe, wiadomo, jak sie zepsuł, to nie działa. I pewnie jeszcze chce pan kuriera, co?

-Jeśli to możliwe, to byłbym wdzięczny...

-Panie, to już nie te czasy, że sie flaszke brało, teraz to my tu mamy ten.. no... jak mu tam, zaraza. O, pamiętam!, my tu mamy ISO 2010! Dobra, kawa mi stygnie, to podaj pan adres, jutro wyśle Franka, to jest kuriera.



Po stokroć wolałbym przeprowadzić taką rozmowę!

Oj, był ciąg dalszy, i to bardzo daleki. Otóż po kilku dniach przysłano mi komputer, ale częściowo tylko naprawiony: nie wymieniono w nim klawiatury, którą kilkumiesięczne użytkowanie pozbawiło farby. Pewnie kupili chińską, w cenie pięciu centów za galon, oczywiście w ramach utrzymywania najwyższej jakości. Na szczęście przyjęli mój łaciaty komputer do ponownej naprawy, i już w cztery tygodnie od wystąpienia uszkodzenia odebrałem swoje cudo rodem z Chin... to znaczy z USA. Pierwszy wgrany program nie chciał się uruchomić sygnalizując brak jakiegoś tam pliku. Przypadek? Może. Drugi wgrany program wyświetlił analogiczną informację. To już nie przypadek. Znajomy informatyk powiedział, że ten plik jest częścią systemu operacyjnego. Systemu wgranego w serwisie HP. Mając dość tych najwyższych specjalistów, laptopa wysłałem do syna.

Od wystąpienia uszkodzenia minęło już pięć tygodni.

Oto fragment listu wysłanego do mnie przez firmę HP.:

"Stan zgloszenia mozna sprawdzic, klikajac nastepujace lacze."

Aż chciałoby się powiedzieć specjalistom (od czego??) z tej firmy, że w języku polskim używa się znaków z ogonkami. Może nie wiedzą? A może "lacze" to jakaś nowomowa już powszechna, tyle że mnie nieznana?



A to uroczy liścik otrzymany od UPS, firmy kurierskiej.:



"To read this message in English, click here.

Użytkownik HEWLETT PACKARD zażądał wysłania tej wiadomości w celu powiadomienia o przesłaniu do firmy UPS poniższych informacji o przesyłce elektronicznej. Wysyłka fizycznych paczek mogła faktycznie nie zostać zlecona firmie UPS.

Aby sprawdzić aktualny status transportu przesyłki, kliknij poniższy link umożliwiający monitorowanie lub skontaktuj się bezpośrednio z firmą HEWLETT PACKARD."

Użytkownik zażądał (ojej!) wysłania informacji o przesłaniu informacji o przesyłce informacji. Ale fizyczna wysyłka... oj, nie, przepraszam: wysyłka fizycznej paczki nie nam mogła być zlecona.

Pytanie do specjalistów z UPS: czym różni się zwykła paczka do fizycznej paczki?

Zrozumiałe są dla mnie dwa zdania - pierwsze (angielskie) i ostatnie, natomiast pozostałe są:

- zwykłym szyfrem,

-bełkotem pijanego,

-ćwiczeniem językowym w pierwszym semestrze nauki języka polskiego gdzieś w UK,

-wynikiem automatycznego, komputerowego tłumaczenia, którego nikt nie sprawdza. Może nikt nie potrafi sprawdzić, a może SYSTEM im na to nie pozwala.

Stawiałbym na ostatnie wyjaśnienie.

Coraz ważniejsze staje się tempo produkcji, usług i konsumpcji. Byle jak, byle szybciej, byle taniej. Zalewa nas bylejakość i brakoróbstwo. Coraz powszechniejszy staje się brak wstydu z powodu swojej ignorancji, coraz większe jest zaśmiecenie naszego języka.

Bić na alarm? Komu?

wtorek, 31 marca 2015

Historia mojej mirabelki


Kwiecień.
Przez tak długie miesiące zimowe widziałem przez to okno brzydkie światła lamp oświetlających plac składowy firmy na sąsiedniej posesji; punktowe, jaskrawe światło wydobywało z mroku fragmenty stalowych konstrukcji, a czerń wokół wydawała się jeszcze czarniejsza. 
W dzisiejszą bezksiężycową noc kwietniową wynurza się do mnie z ciemności okna; jej najdalsze gałęzie są ledwie majaczeniem, domysłem białych kropelek jej pąków, bliższe są współgraniem szarości z młodą zielenią wykluwających się liści i jasną, nawet nocą, bielą pączkujących kwiatów; gałąź przytulona do szyby zwraca w moją stronę białe pąki, niczym oczy istoty tęskniącej do światła, zapatrzonej w jasność okna wśród ciemności nocy.
W zapłakany dzień ona i deszcz potrafi wykorzystać do wystrojenia się. Cała jest już w delikatnej zieleni, w pączkującej bieli kwiatów, w pełnej krasie swej wiosennej urody, a dzisiaj dodała jeszcze błyszczące diamenciki wody do bieli i zieleni swego stroju. Pierwsze rozwinięte kwiaty zobaczyłem na gałęzi przytulonej do szyby; powróciło do mnie wrażenie z poprzedniego roku - o pokazywaniu mi swoich kwiatów w geście chwalenia się.
Chwalę cię, mirabelko. Jesteś piękna.
W słoneczny ranek cienie ją wyprzedzają: ona sama jest tą pierwszą, drugą mirabelkę mam na szybie, a trzecią na ścianie pokoju. Zieleń jej liści jest błyszcząca, jasna, prześwietlona słońcem, rześka, obmyta w chłodnej rosie ranka, a w południe, gdy stoi w pełnym, niewidocznym z okna pokoju, słońcu, barwa liści jest inna, traci swoją świetlistość na rzecz płatków kwiatów, które teraz lśnią nieskalaną bielą o delikatnym odcieniu masy perłowej.

W trzy tygodnie później gwałtowna burza wiosenna pozbawiła moją mirabelkę ostatnich kwiatów. Gdy po pracy wszedłem do pokoju i spojrzałem na nią, zobaczyłem jej niepewność, bała się mojej reakcji. Cóż miałem jej powiedzieć? Że z białym welonem kwiatów była ładniejsza? Przecież nie mogłem. Zrobiłem więc to, co jako jedyne powinienem zrobić: uśmiechnąłem się i zapewniłem o pięknym wyglądzie, bo i po prawdzie, to teraz, po deszczu, w świeżej zieleni swoich liści, prezentowała się ładnie, brak kwiatów naprawdę niewiele zaszkodził jej urodzie.

Grudzień.
Dwa tygodnie temu mirabelka wytargana silnym wiatrem straciła swoje ostatnie liście i drżąc mocno stukała gałązkami w szybę mojego okna prosząc o wpuszczenie jej. Później przyszedł mróz, a ona znieruchomiała, zamarła w bezruchu, nie mając sił nawet na stukanie w szybę. Parę dni temu spadł śnieg i przykrył każdą jej gałązkę grubą pierzynką białego puchu chroniącego przed mrozem, a wtedy w niewielkich ruchach jakby rozluźnionych gałęzi dostrzegłem jej zadowolenie – już nie marzła tak bardzo.

Kwiecień po raz drugi.
Jem kolację siedząc na ławce ustawionej pod mirabelką, przy stojącym obok wozie kuchennym zaparkowanym na poboczu szosy pod Ostrowem. Żuję chleb, jest jakiś gliniasty, bez smaku. Patrzę w górę: nad głową mam zieloną gałąź, liście prześwietlone są słońcem, a między nimi widzę błękitne niebo. Doczekałem wiosny, to drzewo też, ale moja mirabelka nie doczekała...
Minęło już dwa lata od tamtej chwili z jesieni, gdy wróciwszy do bazy z karuzelowego sezonu nie zobaczyłem mirabelki w oknie swojego zimowego pokoju. Było przeraźliwie puste i paskudne, patrzyło na świat jakby ślepym i pustym wzrokiem. Nie było mojego drzewka, wiernego towarzysza jesiennych i zimowych dni.
Wczesną wiosną moja mirabelka pochylała do okna swoje ukwiecone gałązki, niewątpliwie w geście chwalenia się. Chwaliłem ją. Cudnie wyglądała w słońcu, w cieniu, pod chmurnym niebem i wieczorem, gdy wyłaniała się ku mnie z ciemności bielą swoich kwiatów. Nawet w deszczu, gdy zmoknięta i szarpana porywami wiatru stukała w okno. Gdy wracałem jesienią, ona, w ubogiej szacie jesiennej, jakby nie była pewna mojej reakcji; rozczulała mnie tymi swoimi obawami, bo przecież i wtedy nie brakowało jej uroku. Nawet w środku zimy patrzyłem na nią z upodobaniem. Roztrzepane wróble często siadały na jej gałęziach kołysząc nimi…
Pytałem o powód wycięcia tego drzewka, niewielkiego przecież i rosnącego w nieużywanym kącie posesji, pod samym płotem. Bo liście trzeba grabić, usłyszałem. Pamiętam, że poczułem wtedy silną złość i nie mniejszy żal. Żal został mi do dzisiaj. Od tamtego dnia wchodząc do pokoju staram się nie patrzeć w okno; siedząc w fotelu mam je, na szczęście, za plecami.