170615
Udało
mi się wyrwać „na miasto” do fryzjera. Musiałem, bo gdyby żona lub córka
zobaczyły mnie tak zarośniętym, nasłuchałbym się uwag o swoim zaniedbaniu.
Szedłem parkową alejką wiodącą wzdłuż stawu, z którego bije wysoka fontanna.
Gdy pod niskimi, pochylonymi ku wodzie, gałęziami kasztanowca zobaczyłem białe
lilie wodne, zszedłem nad wodę. Kilka minut tylko, firma obędzie się beze mnie
przez ten czas – tłumaczyłem się przed sobą.
Woda
jest tam bardzo czysta, przejrzysta; rośliny wodne pokrywające dno lekko
falowały, wyraźnie widoczne, a między nimi uwijały się drobne rybki.
Kasztanowiec niemal dotykał tafli wody swoimi zielonymi łopatami liści, a tuż
przy mnie unosiły się na wodzie wielkie liście lilii. Jeden kwiat, jakże
piękny, rozchylił się, obok kilka pąków szykowało się do swojej metamorfozy. Na
powierzchni wody tańczyło migotliwe światło słońca. Patrzyłem chwilę na ten
letni obraz, nim podniosłem głowę i rozejrzałem się. W sąsiedztwie stała ławka,
siedział na niej starszy mężczyzna i czytał gazetę. W pierwszej chwili
pozazdrościłem mu wolnego czasu: ach, mieć go dużo i móc do woli patrzeć na te
lilie, siedzieć na ławce, włóczyć się gdzieś tygodniami! Letnie dni i miesiące
wolne, przeżywane bez pośpiechu!
W
drugiej chwili ponownie, jak wiele już razy, naszły mnie wątpliwości: czy
cieszyłbym się tymi dniami tak, jak tą chwilą, albo moimi rzadkimi dniami
wędrówek? Czy można nieustannie przeżywać uniesienia i radości? Czy możliwa
jest nieustająca otwartość i chłonność umysłu?
Przecież
nie – odpowiadam sobie. Prędzej czy później przyjdzie przyzwyczajenie
odbierające głębokość i kolory widzenia, urok wędrówek. Przyjdzie i przyniesie
swoistą ślepotę i płytkość wrażeń. Nam potrzebny jest kontrast, odmienność,
wyjątkowość. Wiosna nie może trwać wiecznie, a raj musi być tracony, jeśli ma
być rajem.
Więc
zostają tylko takie kradzione chwile?
Niestety,
tak. Tylko chwile.
170615
Chciałbym
objąć je wszystkie swoją pamięcią, ale nie potrafię. Nie raz rozmyślałem nad tą
swoją ułomnością, nim w końcu doszedłem do wniosku, iż to ona sama, moja
pamięć, dokonuje wyboru, przechowując te chwile, które najsilniej się odcisnęły
we mnie. Jakże często myślimy: tej chwili nie zapomnę; to takie piękne!; nigdy
nie przeżyłem nic równie wzruszającego, etc. A po miesiącu, po roku, nie
pamiętamy jej, ani ówczesnych uniesień, ale pamiętamy inną chwilę, czasami
niepozorną jak niepozorną jest iglica, chwilę, która ledwie nas musnęła, omalże
niezauważona, taką drobinkę naszego czasu pamiętamy latami, i gdy podobne
okoliczności chwili teraźniejszej przywołają ją, wraca do nas niosąc ze sobą
ulotne i zapomniane, zdawałoby się, wrażenia, myśli, nastroje. Dlaczego akurat
ta chwila, pytamy się siebie. Odpowiedź wydaje mi się oczywista: bo najsilniej
odcisnęła się w naszej psychice. Jest dla nas ważna, bo tworzy nasze wewnętrzne
życie, czyli w istocie nas samych.
A
dlaczego nie te chwile, które w trakcie ich dziania się były dla nas tak ważne
i piękne? Skąd ta niezgodność? Nie wiem. Może nasza pamięć, tutaj pospołu z
jakimiś podświadomymi mechanizmami naszej psychiki, uznała je za mniej ważne,
niż nam się wtedy wydawało? Całkiem możliwe. Na swój prywatny użytek mówię
sobie, że moja pamięć (rozumiana tak, jak wyżej napisałem), jest mądrzejsza ode
mnie i lepiej wie, co ważniejsze.
Niewątpliwie
ważna jest świadomość przeżywania dobrej chwili, ale czy ona wystarczy, skoro
tak podatni jesteśmy na autosugestie, a i ze świadomością czasami dzieje się
coś dziwnego…
Plączą
mi się po głowie myśli, które trudno mi przełożyć na słowa, tym bardziej, że
owe myśli są ledwie domysłem, mglistym przypuszczeniem. Chodzi mi o pewien
szczególny rodzaj naszej świadomości chwili. Na co dzień mamy ją przecież,
świadomie przeżywamy chwile naszego życia, ale w gruncie rzeczy my ledwie
muskamy swoją świadomością nasz czas, ledwie go rejestrujemy w podręcznej
pamięci, która już po godzinie, już nazajutrz, jest czyszczona i zapisywana
następnymi aktualnie dziejącymi się chwilami. Co ja robiłem wczoraj o tej
godzinie? Co się ze mną działo miesiąc temu? Jakże często nie pamiętamy, a
jeśli nawet, to raczej szczegóły dotyczące rzeczywistości zewnętrznej względem
nas samych: wczoraj o tej porze byłem w drodze, mijałem Poznań jadąc S11 na
południe; miesiąc temu?… zaraz… cóż, pracowałem, nie pamiętam gdzie, a
wieczorem zapewne czytałem lub pisałem. Ot, i tyle. Prawdą jest, iż nasza
pamięć nie pomieści wszystkich dni, a tym bardziej wszystkich chwil naszego
życia, ale wydaje mi się, że nie tylko w jej pojemności tkwi przyczyna naszego
niepamiętania. Jest także w słabym związku naszej świadomości z chwilą bieżącą,
ale obwiniać się o ten fakt nie można, bo po prostu tacy jesteśmy, taką mamy
psychikę i tak działa nasza pamięć. Czasami coś się zmienia, jakieś trybiki
zazębiają się i wtedy… Co się właściwie wtedy dzieje? Trudno to opisać. Jakaś
odmienność w patrzeniu na świat i w jego widzeniu. Pogłębiona świadomość, można
by napisać, ale wyrażenie to wydaje mi się zbyt łatwym wytrychem. Sięgam w głąb
swojej pamięci, do chwil, o których piszę tutaj, czy raczej chciałbym pisać, i
szukam ich wyróżników, a znajduję wrażenia nie dające się wyrazić słowami. To
coś, co można nazwać zespoleniem chwili z naszą świadomością, świata wokół z
nami, z naszym duchem. Wyraźniejsza niż zwykle świadomość bycia całym sobą, to
znaczy duchem i ciałem, tu i teraz. Niczym nieuzasadnione przekonanie o
wyjątkowości widzenia i odczuwania. Jednoczesne ja, ta chwila i świat.
Gdybym
wierzył w bogów, powiedziałbym, że w takich chwilach odczuwam coś podobnego do
zwykłego dla nich stanu ich psychiki.
Kilka
lat temu podobne myśli przyszły do mnie w dość nietypowych okolicznościach (nota bene: a jakie
okoliczności mają być tutaj typowe?), bo na skraju Urwiska Batorowskiego w
Górach Stołowych. Zawarłem je w tekście pod tytułem „Góry Stołowe”. To zbiór
tekstów z kilku dni wędrowania tymi górami, jest tutaj opublikowany. Niżej
wklejam fragment a propos, ale linku do tego tekstu nie podam, bo nie wiem,
jak go tutaj zamieścić. Łatwiej byłoby mi wymienić historyczne uwarunkowania
światowości angielskiego, niż znaleźć odpowiednie miejsca i przyciski potrzebne
do zrobienia tej sztuczki.
Pierwsze plączą się, zapominane, daty i nazwy, a więc w
istocie to, co najbardziej jest nam obce, co sztuczne i umowne. Najlepiej
pamiętane jest to, co dla nas jest najważniejsze: pozytywne przeżywanie, chwile
dostrzeżenia uroku świata i życia.
Naszego minionego czasu nie pamiętamy w sposób ciągły, a
więc tak, jak on upływa; czas jest dla nas wyspami dziania się z rzadka
rozrzuconymi w oceanie niepamięci, który tylko symbolicznie istnieje w
naszej świadomości, bo przecież pusty czas zanika, gdy staje się czasem
przeszłym. W chwili zapamiętanej, owej wysepce wspomnień wychylającej się ponad
poziom martwego oceanu, czas zwalnia, niemal zatrzymuje się, by zmieścić w niej
więcej, niż mieszczą dni całe i tygodnie tamtego monotonnego życia.
Nasze wysepki wspomnień są kapryśnymi, bo niezależnymi od
naszej woli, skondensowanymi chwilami czasu i przeżywania. Mówimy sobie: to był
wspaniały dzień, zawsze będę go pamiętać! – a później zapominamy o nim, albo
pamiętamy jakąś jedną jego chwilę, oderwaną tak dokładnie od ram dnia w którym
działa się, że tkwi ona sama jedna pośród pustych wód, i tylko jasny promień
słońca na świeżych liściach pojawiającego się tam drzewa pozwala kojarzyć nam
ją z wiosną niepamiętanego roku i okoliczności.
Czas nasz mija właściwie
niezauważony przez nas, mija tak, jakby nie był nasz, mija szeregiem zwykłych,
szarych, anonimowych dni naszego życia; usypiamy myśląc o następnym dniu, o
planach na weekend, o konieczności zrobienia jutro zakupów, i ani przez myśl
nam nie przejdzie pochylić się nad tym dniem. Dniem naszego życia. A później
okazuje się, że jednak ten dzień nie był pusty, bo chociaż wtedy jego dar był
dla nas ledwie zauważoną drobinką, to teraz, po oczyszczeniu z naszych
codziennych trosk, banalnych planów, krzątaniny powszedniej, tego wszystkiego,
co wypełnia nam życie i czego nie pamiętamy, zostawia nam jasną perłę przeżytej
i zapamiętanej chwili.
Stałem na krawędzi urwiska zataczającego tutaj łuk i
patrzyłem na kępy brzóz wdzięcznie wychylających swoje złote korony ponad
krawędź zapadliska, patrzyłem na wspaniałe kolory jesieni, a po głowie krążyły
mi poplątane myśli o czasie i o pamięci.
Cóż więc zapamiętam z tego dnia? Nie wiem. Karmię pamięć
obrazami, wrażeniami i przeżyciami wiedząc, że ona wybierze z mojego dnia to,
co było w nim najcenniejsze. Zapamięta go wyróżniając w ten sposób i czyniąc
prawdziwie moim.