070815
Założyłem
buty górskie i siedzę w nich przy laptoku.
Pisownia
„laptok” nie jest błędem, a pamiątką z dawnych lat. Tak mówiła moja mała
Małgosia; używanie tego jej słowa jest dla mnie wspomnieniem pięknego czasu.
Pisanie daty bez rozdzielających kropek jest starym, utrwalonym tradycją,
„dopiskowym” zwyczajem.
Próbuję
coś napisać, ale tak naprawdę oglądam buty i wsłuchuję się we wrażenia przy
poruszaniu palcami stóp. Skarpet nie założyłem właśnie dla lepszego odczuwania
dotyku skóry wyściółki butów. Trochę śmieję się z siebie, bo też i śmieszny to
musi być widok mnie siedzącego w krótkich portkach i z gołymi stopami w
ciężkich butach, ale wyrozumiały to śmiech. W szafie leży zwój grubej skóry,
wołowego kruponu zabranego z zimowego pokoju, żeby zrobić nowe wkładki do
roboczych kamaszy, najlepsze wkładki na upalne dni. Gdy
otworzyłem drzwiczki i zobaczyłem tę skórę, pomyślałem o zrobieniu wkładek do
butów górskich, ale zaraz przyszła refleksja: przecież mam ich kilka par.
Niezasznurowane buty kłapią, nie mogę znaleźć czerwonych sznurówek do nich,
może więc założę czarne? Zaraz, jakże to? Czarne sznurówki do moich szytych,
skórzanych butów?? To już niech zostaną niezasznurowane.
Na łóżku kładę swoją
sztywną, foliowaną, mapę gór i wodzę po niej palcem i wzrokiem. Wysoczka. Dawno
nie byłem na tej górze, jednej z moich ulubionych. Opodal rośnie grupa wysokich
świerków, kiedyś poznanych z bliska. Za nimi zbocze stromo opada w Trzmielową
Dolinę, chciałbym kiedyś zejść tamtędy na jej dno…
Ze
zbocza widać moją małą Lipową Dolinkę, jej także dawno nie widziałem. A ta
ładna droga na stoku Lisianki? Raz tylko byłem tam i zawróciłem przestraszony
stojącym na niej bydlęciem, a tyle razy obiecałem sobie przejść całą! Chciałem
też przejść raz jeszcze przynajmniej wschodni odcinek Dzwonkowej Drogi. Jedno z
wielu posiadanych zdjęć tej drogi jest szczególnie przeze mnie ulubione, mam je
na pulpicie, żebym nie musiał szukać po folderach. Pamiętam miejsce w pobliżu
uroczego strumienia pod Rawką, gdzie je robiłem parę lat temu; teraz
sprawdzałem na mapie, strumyk jest, ale bez nazwy. Może gdy pójdę tam, znajdę
nazwę właściwą dla jego urody?
Po
godzinie jest mi gorąco w stopy, ociągam się jeszcze kwadrans, w końcu zdejmuję
buty. Nim odłożę je na półkę, oglądam ze wszystkich stron.
Czy
coś mi jest? -:) Nie, to tylko tęsknota.
140815
Jak
zwykle w słoneczne popołudnia jestem rozdwojony w swoich chęciach, bo i pisać
lub czytać chciałbym, i pójść na spacer dla nacieszenia się słonecznym dniem.
Jak niemal zawsze wychodzę pamiętając wyrzuty, jakie robię sobie w zimie o te
nieoglądane chwile słonecznego lata.
Dobrze,
że wziąłem wiatrówkę (swoją górską wiatrówkę, solidną, z kapturem, lubianą i
jednoznacznie kojarzącą się z górami), bo na plaży wiał silny i chłodny wiatr.
Zaskakująco duży był kontrast temperatur: na plaży zimno, a w nieodległej
alejce, między drzewami wydmy, ciepła cisza pamiętająca upał południa. Był i
drugi kontrast: światła. Tam niebo rozpłomienione niskim, ale silnym słońcem,
grzywy sporych fal niosące słońce na brzeg, drzewa stojące we wciąż silnym,
chociaż już nabierającym barw, świetle, a głębiej między nimi wieczór, światło
uciekające w górę, tylko na nielicznych pniach widać jego kolorowe plamy.
Stałem na brzegu alejki, w obie strony szli lub jechali ludzie, a ja patrzyłem
na słońce uczepione pnia sosny. Znany widok, ale ilekroć patrzę na ostatnie
ślady słońca na drzewach, odczuwam odrobinę żalu - takiego łagodnego,
niedokuczliwego, a z nim najzupełniej dziecinną chęć zatrzymania słońca.
Myśli
same, najzupełniej same, skręciły mi ku pisanemu opowiadaniu… To nie jest
zwykłe zastanawianie się nad ułożeniem ciągu dalszego literackiej fikcji, a
wrażenie zastanawiania się nad własnym życiem; czasami nawet pewność wejścia za
chwilę w tamten świat i spotkania wypełniających go ludzi – efekt rozmywania
się granicy między fikcją a rzeczywistością. Bywa, że światy mi się mieszają,
że jestem tutaj i tam, albo ten prawdziwy wydaje się chwilowym i mniej realnym
od tamtego, nieistniejącego. Bywa to kłopotliwe, czasami nawet bolesne, ale na
ogół ma pozytywne oddziaływanie na mnie, w dziwny sposób wzbogacając mnie i
czyniąc mniej podatnym na dokuczliwości codzienności; mając dwa światy, mam
gdzie uciekać.
Skręciłem
w stronę zejścia na plażę i w wąwozie alejki wcinającej się w nasyp wydmy
zobaczyłem różowiejące niebo. Parę kroków dalej, gdy zobaczyłem cały horyzont,
niebo w pobliżu zachodzącego słońca wydało mi się raczej pomarańczowe, jednak
dalej miało niewielkie domieszki różu. Horyzont był idealnie czysty i wyraźny,
a spore fale niosły na swoich białych grzbietach drobiny migotliwego światła.
Słońce rzucało cienie na plażę do ostatniej swojej chwili, jasne jak rzadko
kiedy w ostatnich minutach dnia.
Opatulony kurtką stałem i patrzyłem, ale gdy
tylko dzień się skończył, wróciłem gnany niecierpliwością, bo oto czekał już na
mnie kolejny świat – niezmierzony ocean słów, w którym pragnąłem się zanurzyć.
Ostrożnie niosłem garść słów i wrażeń, bojąc się coś uronić nim zapiszę je w
dopiskach.
Pisanie
jest dokuczliwym wrażeniem przeraźliwej pustki, wyjałowienia, zniechęcenia, gdy
słowa opuszczają mnie i nie wiem co, lub nie wiem jak, napisać, ale gdy
czekając na zapisanie ustawiają się w długim i drżącym niecierpliwością
szeregu, gdy palce ledwie nadążają za nimi, pisanie jest radosną ekscytacją
graniczącą z euforią.
Dzisiaj
list, dopiski, opowiadanie, może coś na blogu – przypominam sobie plany na
wieczór i cieszę się nimi - no i oczywiście Perseidy! Wczoraj przegapiłem ich
kulminację, ale może dzisiaj zobaczę je? Mam już upatrzony w miarę ciemny
kącik, pójdę tam w nocy. Od czego zacznę wieczór? Od zaparzenia kawy, w tym
czasie uruchomi mi się laptok. Brahms? Mam chęć wysłuchać jego koncert d-moll
na fortepian, syn zwrócił mi uwagę na pewne miejsce, ale musiałbym tylko
słuchać, skupić się - pisanie jednak przeważa. Może coś dobrze znanego jako
tło? Mszę h-moll Bacha? A może jego oratorium wielkanocne? Jest tam cudna aria
na sopran. Ten głos, taki drżący i tęskny, tak pieściwy, idealny, tak bardzo
kobiecy, wprowadza mnie w uroczy nastrój…
Siadam
przy szafce pełniącej tutaj rolę stolika pod komputer i rozchylone palce
zawieszam nad klawiaturą. Cudowna chwila. Opuszki palców dotykają pierwszych
klawiszy, na ekranie pojawiają paciorki czarnych znaczków, a czas zaczyna
pędzić jak zwariowany.
Jestem
w swoim świecie.
A
Perseidy? O północy przez kwadrans gapiłem się w niebo oparty o wielkie koło
traktora, ale zobaczyłem tylko jednego Perseidka - malutką, ale wyraźną,
oszałamiająco szybko pędzącą po niebie, nitkę światła – ostatnią chwilę grudki
materii spoza Ziemi.