Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 22 września 2015

O muzyce, erotyce i o zagadce szczęścia


Po założeniu bloga zamieszczałem w nim swoje teksty, ale raczej hurtowo. Później doszedłem do wniosku, że teksty (posty, jak tutaj się mówi), nie powinny mieć dziesiątków stron, a tak było u mnie, i powinny być raczej monotematyczne. Zrobiwszy porządki, zostało mi sporo tekstów, które sukcesywnie zamieszczam, starając się o zgodność pór roku. Ten tekst napisałem we wrześniu 2008 rok, w czasie pobytu w UK. W przygotowaniu tekst o pierwszej w tym sezonie wędrówce kaczawskiej; myślę, że opublikuję go jutro.

12 września.
“Nieco przerysowując, można powiedzieć, że dźwięki muzyczne to "supersamogłoski" (czyste częstotliwości, w przeciwieństwie do częstotliwości mieszanych, typowych dla prawdziwych samogłosek) i czyste spółgłoski (produkt rytmów i uderzeń niemal wszystkich instrumentów). Te cechy czynią z muzyki rodzaj silnego przeżycia dźwiękowego, które przesyła do kory mózgowej czyste, zintensyfikowane dawki tego, co zwykle ją pobudza."
(Pascal Boyer, "I człowiek stworzył bogów", przełożyła Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak, wydawnictwo Prószyński i S-ka, str. 133 i n.)
Te słowa Pascala Boyera przypomniały mi się dzisiaj, w czasie długiej drogi w poprzek Wyspy, a razem z nimi wspomniałem zielone wzgórza Walii, wśród których zapisałem je; wtedy dałem sobie obietnicę przemyślenia ich sensu. Nie wiem, chyba nie przemyślałem, tyle że właśnie dzisiaj, ni stąd ni zowąd, te słowa skojarzyły mi się z kilkoma utworami muzycznymi i z... erotyką.
Cóż, jestem facetem, mam męską płeć mózgu, więc myśleć i kojarzyć mogę tylko po męsku.
Wiele jest momentów w utworach muzycznych, w których występuje efekt – właśnie tak mi się pomyślało, nie znajduję w tej chwili lepszego określenia – efekt balansowania na krawędzi. Teraz, bez zaglądania do moich zbiorów, wspomnieć mogę takie miejsca w piątym koncercie fortepianowym Beethovena, także w jego koncercie skrzypcowym, w koncercie D-dur Brahmsa, oczywiście jest też w pierwszym poznanym przeze mnie utworze klasycznym, utworze, do którego odczuwam wielki sentyment - w koncercie e-moll Szopena, ale to tylko przykłady.
Ta chwila jest tuż po starannym przygotowaniu słuchacza przez kompozytora do pojawienia się najpiękniejszej melodii; wyobraźnia jego jest rozbudzona, zmysł słuchu wyostrzony, oczekujący, pragnienie usłyszenia tych cudnych dźwięków sięga szczytu, gdy nagle wszystko jakby zamiera, ustaje. Pobudzające dźwięki milkną na chwilę, i gdy już mamy zejść ze szczytu naszej gotowości ich przyjęcia, delikatnymi dźwiękami, zapowiedzią i zachętą bliskiej rozkoszy, kompozytor utrzymuje, a nawet wzmaga nasze pragnienia; i dopiero gdy dalsze balansowanie na tej krawędzi staje się nieprawdopodobieństwem, gdy dalsza zwłoka mogłaby ostudzić nasze pragnienia, w potoku tych jedynych dźwięków przychodzi objawienie piękna i... spełnienie.

15 września.
Wychodziłem do pracy gdy rozwidniało się – wracałem o zmierzchu. Cóż mi dał ten dzień - zwykły, najzwyklejszy dzień mojego życia? Coraz częściej podobne pytania słyszę w sobie, coraz bardziej żałuję mijających dni, coraz cenniejszych dla mnie. Chciałbym z każdego dnia ocalić jakąś cząstkę, niechby niewielką, niechby mało znaczącą, ocalić cokolwiek: jedną chociaż myśl, widok, radość, uśmiech, albo odwrotnie – smutek czy łzę. Zapamiętać tę sekundę dla uratowania dnia od zapomnienia. Czy ja chcę tak dużo? A jeśli nie, to dlaczego tak trudno o taką pamięć?
Gdy wjeżdżałem micrą na teren firmy, na wprost zobaczyłem wschodzące słońce, a wyżej niebo wyraziście zabarwione. Może ten wschód zapamiętam? – pomyślałem, ale bez przekonania – nie wiem dlaczego. Słońce pokazało się ponownie dopiero krótko przed zachodem, gdy wracałem do bazy jadąc na wschód, a więc jechałem goniąc cień mojego samochodu, radując oczy i serce widokiem krajobrazu oświetlonego najpiękniejszym słońcem, bo wrześniowym i zachodzącym. Właśnie teraz, w tym miesiącu, ma ono pod wieczór barwę najzłocistszą, najcieplejszą. Od czasu ponownej lektury książki Drzeżdżona, więc już od roku, w takich chwilach słyszę jego słowa, pragnienie zatrzymania w kropelce bursztynu wschodu słońca na swej dłoni, i jak zawsze myślę o swoim pragnieniu – zatrzymania zachodu słońca.
Wschód jest niewyspany (Eos wstaje stanowczo zbyt wcześnie, a ja nie potrafię jej tego oduczyć) i chłodny, kojarzy mi się z początkiem dnia wypełnionego pracą, o której tylko ostatni pacan mógł powiedzieć, że człowieka uszlachetnia; kojarzy się właśnie z zimnem i z zaspanymi oczami. Świt niech się spełnia, bo jest początkiem, a jeśli akurat ten jest początkiem dnia wolnego, to tym bardziej niech mu dane będzie rozpocząć się i trwać jak najdłużej. Chwytać trzeba jego kres, zachodzące słońce, koniec kolejnego dnia mojego życia, ale tak samo to możliwe, jak zastygnięcie wschodu w bursztynie. Chociaż... jeden sposób znalazłbym, tyle że nie wschód ani nie zachód trzeba mi więzić, a owe chwile między początkiem a końcem dnia. Tylko w ten sposób mogę uchwycić dzień, i tylko wtedy mogę spokojniej, a może nawet i bez żalu, patrzeć na zachodzące słońce.
Pisząc te słowa, ponownie, jak setki już chyba razy, wspomniałem Prousta piszącego o uchwyceniu rzeczywistości między chwilą obecną a przeszłością. W ciągu tego dnia też myślałem o nim, a nawet wydawało mi się, że jestem bliżej jakiejś głębokiej myśli (swojej myśli), ale ona znowu, jak tyle już razy, gdzieś mi umknęła nim zdążyła się wykrystalizować. Teraz, wieczorem tego zwykłego dnia wrześniowego, żałuję tej ucieczki tym bardziej, że miałem nadzieję na utrwalenie tego dnia w pamięci właśnie dzięki rozwiązaniu jednej z tych zagadek szczęścia, które podsuwa mi Proust, a których istota, pierwiastek najważniejszy, sens i radość dający, ciągle wymyka się mi.
Daremnie szukamy, a oto otwierają się... – pisał Proust. Więc same, znalezione przypadkowo? Nie jest to pocieszający wniosek. A może do rozwiązania zagadki szczęścia trzeba mieć szczęście? Albo geniusz Prousta? Chyba tak właśnie jest, ale trzyma się mnie uporczywa nadzieja, że jeśli nawet zdołam uchwycić niechby cząstkę tej zagadki – będę wygrany. Że możliwe to jest nie tylko dla umysłu sięgającego tak wysoko jak jego umysł, do wyżyn mi niedostępnych, ale dla wszystkich, którym te rozwiązanie jest potrzebne, więc i dla mnie. Chodzi tutaj o rzecz najważniejszą, o uchwycenie i zatrzymanie chwil dzisiejszego dnia, każdego wschodu i zachodu, ale jeśli nawet nie uda się – tutaj jest moje pocieszenie - to i tak wygrana będzie moja, bo wszak szukając, jestem w drodze, a mówi się, że droga może być ważniejsza od celu. Szukam. Szukam sam i szukam przy pomocy Prousta, chociaż co raz wydaje mi się, że moje drogi poszukiwań są rozbieżne z jego drogami; może w tych odmiennościach jest przyczyna moich kłopotów w jego zrozumieniu?

wtorek, 15 września 2015

Drzewa żagańskiego parku


Tekst napisałem parę lat temu, a w minioną niedzielę uzupełniłem zdjęciami, wyrwawszy się  na godzinkę do parku, wszak wiosną obiecałem wizytę sobie i drzewom. Słowa mają więc swój czas, zdjęcia są świeżutkie.


Dni pełne ciepłego blasku wrześniowego słońca, noce srebrzyste księżycową pełnią pod rozgwieżdżonym niebem, i ja wśród drzew żagańskiego parku – pięknie żegna mnie Lato.

Platany – imponujące wielkością i urokiem, jasne, pogodne, słoneczne olbrzymy. Odchylam dłonią nisko wiszącą gałąź i wchodzę pod drzewo, w zielony i chłodny cień, podnoszę głowę i w niemym podziwie patrzę na potężne, wielokrotnie rozgałęzione, powyginane konary rozjaśnione plamami słońca i świeżo odpadłej kory, a po głowie przebiegają myśli o Platonie i o Grecji.







Szare, wyniosłe, łuszczące się słupy jaworów przywołują wspomnienia górskich wędrówek i słyszanej w dzieciństwie ludowej piosenki o dziewczynie czekającej na kochanka pod takim właśnie drzewem.

Dotykam czerwonawej kory wyjątkowo prostego i wysokiego pnia cisu, a nade mną, wśród igliwia, mnóstwo owoców o barwie mięsistej, błyszczącej czerwieni. Budzi się we mnie wspomnienie rosochatego, pokręconego, wielkiego i tyleż razy podziwianego cisu z Trowbridge, ale też myśl o… rubinach, zapewne przez intensywność i piękno koloru.

Graby przyciągają mój wzrok urodą szarosrebrzystych pasemek na swoich pniach i jasną, pogodną barwą dojrzewających płatków lotnych swoich orzeszków. Ich pnie zdają się prężyć muskuły, całkiem jak buki. 
W zarośniętym kącie parku, z dala od ścieżek, oglądałem ogromny pień klonu pokryty wspinającą się po nim nieznaną mi rośliną nadającą mu wygląd bardzo starych wiązów; z tej gęstwiny wyrastała, chyląc się moją stronę, gałąź obwieszona seledynowymi, ładnymi lotkami. Klonowe skrzydlaki? Tak, ale liście nie takie… Podszedłem bliżej i zobaczyłem charakterystycznie ząbkowany kształt liści grabu, który schowany za zarośniętym olbrzymem wychylał się ku słońcu mieszając z tamtym swoje gałęzie.

Lipy, tak inne od wolnostojących – niskopiennych i szerokich: te strzelają w górę mocnymi, śmiałymi i szarymi wybuchami swej siły witalnej i dopiero wysoko, blisko słońca, rozwierają swoje gałęzie z liśćmi ułożonymi w tak charakterystyczny dla nich sposób – jakby chciały jak najoszczędniej zasłonić jak najwięcej słońca. 


Pod inną, niską i trzypienną, starą już, sypiącą próchnem, ale wciąż zieloną lipą stoją stoliki naszej jadalni, a drzewo szczodrze udziela nam nie tylko swojego cienia, ale i swoich nasion, sypiąc je do talerzy. Dzisiaj niskie już słońce, przesiane przez liście drzewa, świeciło na stoły, na mnie i na jedzenie. Słońce na stole, przy którym jem posiłek… Zwykła chwila i takiż widok, zdawałoby się, ale dla mnie były bardzo urokliwe, może przez kontrast z wszystkimi zimowymi posiłkami jedzonymi w pomieszczeniach i przy sztucznym świetle.

Tutaj nawet wiąz stoi prosty, strzelisty, nie strasząc swoją rosochatością jak tamte okazy widziane kiedyś w jakimś parku w UK. Uważnie oglądałem jego charakterystyczne przypory i asymetryczne liście – niewątpliwie wiąz. 


Patrząc na te liście, pomyślałem o zdarzeniu sprzed tysiącleci, które niewątpliwie nastąpiło: gdy jakiemuś odległemu przodkowi wszystkich obecnych wiązów przydarzył się błąd genetyczny objawiający się tą niesymetrycznością liści, a przypadek czy przeznaczenie sprawiły, iż przekazał swoje cechy, łącznie z tą, w następne pokolenia. Gładkie, muskularne buki, które kiedyś wydawały mi się drzewami zimnymi, odpychającymi, a teraz widzę je ciepłymi, zwłaszcza w swojej czerwonej odmianie, jak ten wiecznie opity słońcem buk z ulicy Chrobrego w Ustroniu. Buki fascynują swoimi ogromnymi, guzowatymi, muskularnymi korzeniami, które jakby zachłannie, drapieżnie, wbijają się w ziemię. Tutaj, w żagańskim parku, kilka lat temu, także we wrześniu, siedziałem w swoim pokoiku i przez otwarte drzwi patrzyłem na ociekający deszczem i jednocześnie oświetlony popołudniowym słońcem czerwony buk– niezapomniany widok drzewa skąpanego w świetlistym deszczu.

Akacja, o której dowiedziałem się niedawno, że wcale nie jest akacją, a robinią akacjową, ma dwa oblicza: jedno tworzy pokręcony, głęboko spękany, jakby stary i schorowany pień drzewa, drugie oblicze tworzą ładne liście i zapach kwiatów tego drzewa. Pamiętam noc przed laty, podróż ciężarówką do niepamiętanego już miasta, a zakończoną na ulicy dosłownie zasypanej opadłymi kwiatami akacji; szedłem nią, właściwie brodziłem po kostki w usychających, szeleszczących i nadal pachnących kwiatach. I dzień pamiętam sprzed paru lat, gdy na szlaku Gór Wałbrzyskich rozkoszowałem się właśnie tam odkrytą, wspaniale świeżą, nutą zapachową kwiatu tego drzewa.

Klony – wyniosłe drzewa o pięknych, wielkich liściach, obwieszone kiściami latawców z nasionami – teraz stoją w letniej jeszcze szacie, ale już za parę tygodni pokażą się w swoim bajecznie kolorowym stroju jesiennym, beztrosko rozrzucając wokół siebie królewski kobierzec ze złotogłowiu.

Spod mojego kampingu widzę klasyczny kształt buka, a zza niego wychyla się, górując ponad nim, inne drzewo. Gdy poszedłem tam, zobaczyłem ogromną topolę rosnącą nad samym brzegiem rzeki: tuż nad ziemią monstrualny pień o średnicy ponad dwóch metrów rozwidla się na cztery konary, a każdy jest wielkim, grubym drzewem. Parę razy odchodziłem od tego drzewa i wracałem chcąc jeszcze raz objąć wzrokiem jego majestatyczny ogrom i surową, trudno rozpoznawaną, urodę.

Właśnie oglądałem w internecie zdjęcia sekwoi olbrzymiej; ech, pojechać do USA i obejrzeć te cuda natury!

Na pocieszenie mam tutaj dęby: wspaniałe, mocne, nasze, polskie. Wysokie i proste wśród innych drzew – jak wiekowy Warcisław w lesie pod Ustroniem Morskim; a szeroko, niemal poziomo rozpościerające swoje konary gdy znajdą wolną przestrzeń – jak ten bezimienny staruszek w podleszczyńskim lesie.

W lesie pod Ustroniem oglądałem też dąb  Chrobry, uznawany za najstarszy w Polsce. Stojąc przed nim, dotykając go, miałem świadomość dotykania istoty żywej, dla której czas ma zupełnie inny wymiar i której życie jest dla mnie niepojęte.

Właśnie ta świadomość – istnienia obok siebie dwóch istot żywych nie mających żadnych możliwości kontaktu i możliwości porozumienia, nie opuszcza mnie i fascynuje, gdy oglądam wielkie drzewa.

Z drzew, a już zwłaszcza z brzóz, promieniuje na nas coś tajemniczego, coś, co uspokaja nas i wycisza. Czasami wydaje mi się, że właśnie to dziwne „coś” wysyłane przez drzewa i nasz odbiór tego jest kontaktem, jedynym możliwym naszym kontaktem z drzewami.



Dopisek.

W niedzielę mierzyłem krokami obwód poczwórnego pnia mojego ulubionego platana, tego, którego korona ma 35 metrów średnicy. Więc mierzyłem i jestem niemal pewny, iż ma nieco ponad 10 metrów!

Wczoraj, w zwariowany dzień demontażu lunaparku, udało mi się zrobić kilka zdjęć sumakowi mającemu uroczo przeplecione konary. Stoi sobie ten poplątaniec przy parkingu na ulicy Sobieskiego w Żaganiu.


piątek, 11 września 2015

Koniec lata i pękające opony


Pierwsze dni września, park w Żarach.

Budząca podziw z domieszką respektu ogromna topola, najprawdopodobniej kanadyjska; tak przypuszczam widząc długie i głębokie bruzdy w korze drzewa. Pamiętałem zmierzyć obwód jej pnia (ma 520 cm, czyli średnicę 165 cm) zdjęć zapomniałem zrobić, ale hołd drzewu złożyłem nie raz, stojąc pod nim i gapiąc się, albo chodząc wokół i dłońmi muskając pień. Ciągle kwitnące maleńkie bodziszki i kasztanowce w jesiennej już szacie, z brązowiejącymi liśćmi i pękającymi jeżami, z których wyłaniają się błyszczące kasztany. Po drugiej stronie ulicy, pod murem starego pałacu, kwitnie nawłoć, a wyżej, na połamanej ceglanej ścianie rośnie spora już brzoza; ale miejsce sobie znalazła!

Upał. Dłonie błyszczą potem, krople potu mam na szkłach okularów, pot ścieka mi do oczu. Chodziłem rozebrany do połowy, ale gdy na ramionach i plecach poczułem znane, charakterystyczne szczypanie skóry, uznałem, że pora założyć T-shirt. Po godzinie był przepocony, a rękaw, którym wycieram twarz (bo czym??), zrobił się czarny.

O 20.30 wyjechałem mając nadzieję na dotarcie do odległego celu wczesnym rankiem, a towarzyszył mi księżyc świecący na wprost mnie. Początkowo stał nisko nad horyzontem, był wielki, wyrazisty, czerwony i piękny. Podnosząc się, stawał się coraz mniejszy i coraz bardziej srebrny, wyrazistym i jasnym będąc nadal. W kabinie gorąco. Uchylam prawe okno, chłodny wiew wypełnia kabinę, ale po minucie kicham, wciskam więc przycisk podnoszenia szyby i znowu się pocę. Po dwóch godzinach spokojnej jazdy podrywa mnie odgłos wystrzału opony. Coś, co normalnie zdarza się nadzwyczaj rzadko, tutaj jest normą, ponieważ stare opony użytkuje się do ich nagłego i głośnego końca. Na dworze tylko odrobinę chłodniej niż w nagrzanej kabinie; nieco wcześniej mijałem przydrożny termometr, pokazywał 28 stopni. Kładę się na asfalcie i wczołguję pod dno skrzyni ładunkowej, latarkę próbując trzymać w zębach. Oceniam, czy mój podnośnik wejdzie pod płytę spinającą resory z osią i jak go ustawić w tej ciasnocie. Leżę przy kole zbierając uciekające mi chęci do pracy, na policzku czuję szorstki i jeszcze ciepły asfalt szosy; właściwie dobrze mi się tutaj leży, ale przecież muszę wziąć się za wymianę koła. Wycofuję się rakiem, T-shirt najwyraźniej chce tam zostać, bo zsuwa się ze mnie w stronę głowy.

W Głogowie wjechałem na drogę, którą dziesiątki razy przemierzałem swoim fordem jadąc na moje włóczęgi; myślami byłem w górach. W zimne dni często chodziłem po górach, w skwarne nie; w ten gorący letni wieczór pomyślałem, że chyba jednak mniej uciążliwa jest ta zimna skrajność. Zdarzało mi się być na szlaku przy 20 stopniach mrozu i przy silnym wietrze, ale nie zmarzłem nigdy, może tylko czasami w palcach stóp i rąk odczuwałem niewielki dyskomfort. W końcu komfort marszu w zimie jest tylko kwestią odpowiedniego ubrania. Co jednak zrobić, gdy powietrze ma ponad 35 stopni, w plecy grzeje plecak, a na stopach ma się grube skarpety i masywne buty?

Ech, poszedłbym i w ten upał! W najgorętsze godziny posiedziałbym wśród brzóz rosnących przy tamtej uroczej dróżce na stoku Ulina, a pod wieczór poszedł dalej i szedł do zmroku. Letni wieczór w górach, na szlaku…

Jak wygląda? Jakie ma zapachy?..

Za Jarocinem wjechałem na drogę zapomnianą przez drogowców - trzydzieści kilometrów dziur w jezdni tak wąskiej, że lusterkami omalże całuję się z mijanymi tirami, w końcu z ulgą wjeżdżam na starą szosę warszawską, drogę 92. Jest równa i szeroka, scania uspokaja się, nie wyczynia już dzikich harców na wybojach, a spokojnie warczy silnikiem. Monotonia usypia, zwłaszcza, że minęła dwudziesta godzina pracy non stop. Raz i drugi świadomość urywa mi się, z sekundowego snu budzę się przestraszony, krzyczę lub biję się po policzkach dla odpędzenia snu. Zatrzymuję się na minutę, wypijam kawę z termosu i szybko ruszam w dalszą drogę walcząc o godziny spania. Jeśli nie pośpieszę się, nie będę mieć czasu na sen, bo na trzynastą zamówiona jest ekipa pogotowia, mają podłączyć prąd, a przecież wcześniej mam zmontować instalację elektryczną, muszę więc zacząć pracę nie później niż o dziesiątej.

Huk jak wystrzał armatni, tumany kurzu widziane w lusterku i chwiejący się  samochód skutecznie odpędzają senność. Zrezygnowany zatrzymuję scanię, biorę latarkę i wysiadam, chociaż wiem, co zobaczę. Gęsta sieć stalowych nitek opony sterczy zmechacona, a między nimi zieje wyrwa. Nie mam już zapasowego koła, ale na horyzoncie widzę bliską łunę miasta. 


Pojechałem na jednym kole i dojechałem jadąc trzydziestką.

Mimo starań wygospodarowałem tylko dwie i pół godziny snu.

Dawno temu ktoś dowcipny nazwał najgrubsze używane tutaj przewody walkmanami. Fama głosi, że to na skutek (przewrotnego) podobieństwa do cieniutkiego przewodu słuchawkowego walkmana. Przewody te mają średnicę około 8 cm i wagę taką, że jedna osoba nie przeciągnie na raz dłuższego odcinka przewodu niż dziesięciometrowy. Wczoraj chciałem więcej, ale stopy zabuksowały mi w piachu. Dzisiaj czarna guma przewodu parzy dłonie; nie zakładam rękawic, bo trudno mi znieść okropne gorąco odczuwane wtedy na dłoniach. Rozciąganie tego przewodu wysysa siły, wypaca wodę z organizmu i obciąża kręgosłup, ale na szczęście nowy plac jest duży i równy, można podjechać ciężarówką z wielkim bębnem, na którym nawinięte są walkmany, bez konieczności wleczenia ich po ziemi na dużą odległość.

Dzień pracy w mojej brygadzie w czasie przeprowadzki, to nie tyle tony przeniesionych ciężarów, co wiele, wiele kilometrów chodzenia po całym terenie lunaparku. Pamiętam swoje pierwsze przeprowadzki w tej firmie, chodziłem wtedy jak zbity pies ledwie włóczący nogami, a przecież miałem naście lat mniej. Szybko tracąc wagę wytrzymałem tę szkołę przetrwania, musiałem wytrzymać, a teraz te zwariowane dni nie odciskają właściwie żadnego śladu na moim organizmie.

Niestety, później, gdy przyzwyczaiłem się, znowu nabrałem wagi. Rok temu zawziąłem się, skrupulatniej niż zwykle liczyłem kalorie, w rezultacie wróciłem do swojej wagi z młodzieńczych lat, z czego jestem bardzo dumny. Do tego stopnia dumny, że kupiłem sobie wagę i dla poprawy nastroju staję na niej niemal codziennie.

Spod kuchni dobiega mnie babski jazgot, to kucharka i pomagająca jej w czasie przeprowadzki kasjerka znowu się kłócą. Skrzeczące i wysokie głosy świdrują w głowie, są nie do zniesienia. Gdyby to byli mężczyźni, poszedłbym i sypnął im wiązankę na uspokojenie, ale do bab nie pójdę, bo wtedy zjednoczą się i wspólnie zaczną jazgotać na mnie, a tego bardzo nie lubię.

Czasami zastanawiam się, co trzeba przeżyć, czego w życiu doświadczyć, żeby z pogodnej niegdyś, cichej i zapewne miłej dziewczyny przeobrazić się w taką babę. Wtedy na ogół przychodzą mi na myśl tysiące dni wypełnionych codzienną męczącą krzątaniną, niekończący się ciąg kłopotów, może i niezbyt wielkich, ale uciążliwych powtarzalnością, dawno miniona miłość i obecny jej brak – i wtedy bronię te kobiety przed własnym zbyt ostrym osądem. Nie dość, że mam zadatki na idealistę i marzyciela, to na dokładkę niewielką mam wiedzę o psychologii kobiet, ale nie chciałbym się mylić w twierdzeniu, iż kobieta komplementowana, doceniana, pieszczona, a nade wszystko kochana, zachowa w sobie te urocze cechy młodej marzycielki, jaką kiedyś była, i nie zamieni się w babsztyla. Tak, tylko wtedy należałoby uznać, iż ta jej nieprzyjemna metamorfoza jest winą mężczyzn. Ech.

O 18.30 lunapark ma prąd i wodę, podłączony też jest do kanalizacji ściekowej. Cichaczem, jako że pracować powinniśmy do godziny 19, zarządzam fajrant; chłodny prysznic jest rozkoszą dla ciała.

Po upalnym dniu i ciepłej nocy dzień wstawał chłodny i chmurny. Silny wiatr niósł drobne kropelki deszczu osiadające na szkłach okularów; wróciłem się do kampingu po sweter i czapkę z daszkiem. Z obawą, także z odrobiną niechęci, patrzyłem na szare, paskudne chmury pokrywające całe niebo. W takie dni lata wydaje mi się, że słońce utraciłem na długo, że wczorajszy dzień był ostatnim dniem lata, a teraz już tylko chmury przede mną i dni coraz krótsze. Wtedy budzi się we mnie tęsknota za słońcem tak silna, jakby karmiona była tygodniami bezsłonecznych dni i obiecuję sobie nigdy nie narzekać na upał. Nie narzekałem nawet wtedy, gdy pot dosłownie zalewał mi oczy.

Wieczorem tego dnia uświadomiłem sobie, iż sweter założyłem po raz pierwszy od trzech miesięcy. Od dzisiaj zakładać go będę coraz częściej, a za miesiąc przyrośnie mi do grzbietu na całe półrocze. Jego wyciągnięcie z szafy było jedną z wielu symbolicznych chwil końca lata – obok dni coraz krótszych, błyszczących kasztanów, pierwszych żółtych liści na brzozach i kwitnących nawłoci.

Lato się kończy.

wtorek, 8 września 2015

Dwa letnie wieczory w Ustroniu Morskim


070815

Założyłem buty górskie i siedzę w nich przy laptoku.

Pisownia „laptok” nie jest błędem, a pamiątką z dawnych lat. Tak mówiła moja mała Małgosia; używanie tego jej słowa jest dla mnie wspomnieniem pięknego czasu. Pisanie daty bez rozdzielających kropek jest starym, utrwalonym tradycją, „dopiskowym” zwyczajem.

Próbuję coś napisać, ale tak naprawdę oglądam buty i wsłuchuję się we wrażenia przy poruszaniu palcami stóp. Skarpet nie założyłem właśnie dla lepszego odczuwania dotyku skóry wyściółki butów. Trochę śmieję się z siebie, bo też i śmieszny to musi być widok mnie siedzącego w krótkich portkach i z gołymi stopami w ciężkich butach, ale wyrozumiały to śmiech. W szafie leży zwój grubej skóry, wołowego kruponu zabranego z zimowego pokoju, żeby zrobić nowe wkładki do roboczych kamaszy, najlepsze wkładki na upalne dni. Gdy otworzyłem drzwiczki i zobaczyłem tę skórę, pomyślałem o zrobieniu wkładek do butów górskich, ale zaraz przyszła refleksja: przecież mam ich kilka par. Niezasznurowane buty kłapią, nie mogę znaleźć czerwonych sznurówek do nich, może więc założę czarne? Zaraz, jakże to? Czarne sznurówki do moich szytych, skórzanych butów?? To już niech zostaną niezasznurowane. 



Na łóżku kładę swoją sztywną, foliowaną, mapę gór i wodzę po niej palcem i wzrokiem. Wysoczka. Dawno nie byłem na tej górze, jednej z moich ulubionych. Opodal rośnie grupa wysokich świerków, kiedyś poznanych z bliska. Za nimi zbocze stromo opada w Trzmielową Dolinę, chciałbym kiedyś zejść tamtędy na jej dno…

Ze zbocza widać moją małą Lipową Dolinkę, jej także dawno nie widziałem. A ta ładna droga na stoku Lisianki? Raz tylko byłem tam i zawróciłem przestraszony stojącym na niej bydlęciem, a tyle razy obiecałem sobie przejść całą! Chciałem też przejść raz jeszcze przynajmniej wschodni odcinek Dzwonkowej Drogi. Jedno z wielu posiadanych zdjęć tej drogi jest szczególnie przeze mnie ulubione, mam je na pulpicie, żebym nie musiał szukać po folderach. Pamiętam miejsce w pobliżu uroczego strumienia pod Rawką, gdzie je robiłem parę lat temu; teraz sprawdzałem na mapie, strumyk jest, ale bez nazwy. Może gdy pójdę tam, znajdę nazwę właściwą dla jego urody?

Po godzinie jest mi gorąco w stopy, ociągam się jeszcze kwadrans, w końcu zdejmuję buty. Nim odłożę je na półkę, oglądam ze wszystkich stron.

Czy coś mi jest? -:) Nie, to tylko tęsknota.



140815

Jak zwykle w słoneczne popołudnia jestem rozdwojony w swoich chęciach, bo i pisać lub czytać chciałbym, i pójść na spacer dla nacieszenia się słonecznym dniem. Jak niemal zawsze wychodzę pamiętając wyrzuty, jakie robię sobie w zimie o te nieoglądane chwile słonecznego lata.

Dobrze, że wziąłem wiatrówkę (swoją górską wiatrówkę, solidną, z kapturem, lubianą i jednoznacznie kojarzącą się z górami), bo na plaży wiał silny i chłodny wiatr. Zaskakująco duży był kontrast temperatur: na plaży zimno, a w nieodległej alejce, między drzewami wydmy, ciepła cisza pamiętająca upał południa. Był i drugi kontrast: światła. Tam niebo rozpłomienione niskim, ale silnym słońcem, grzywy sporych fal niosące słońce na brzeg, drzewa stojące we wciąż silnym, chociaż już nabierającym barw, świetle, a głębiej między nimi wieczór, światło uciekające w górę, tylko na nielicznych pniach widać jego kolorowe plamy. Stałem na brzegu alejki, w obie strony szli lub jechali ludzie, a ja patrzyłem na słońce uczepione pnia sosny. Znany widok, ale ilekroć patrzę na ostatnie ślady słońca na drzewach, odczuwam odrobinę żalu - takiego łagodnego, niedokuczliwego, a z nim najzupełniej dziecinną chęć zatrzymania słońca.

Myśli same, najzupełniej same, skręciły mi ku pisanemu opowiadaniu… To nie jest zwykłe zastanawianie się nad ułożeniem ciągu dalszego literackiej fikcji, a wrażenie zastanawiania się nad własnym życiem; czasami nawet pewność wejścia za chwilę w tamten świat i spotkania wypełniających go ludzi – efekt rozmywania się granicy między fikcją a rzeczywistością. Bywa, że światy mi się mieszają, że jestem tutaj i tam, albo ten prawdziwy wydaje się chwilowym i mniej realnym od tamtego, nieistniejącego. Bywa to kłopotliwe, czasami nawet bolesne, ale na ogół ma pozytywne oddziaływanie na mnie, w dziwny sposób wzbogacając mnie i czyniąc mniej podatnym na dokuczliwości codzienności; mając dwa światy, mam gdzie uciekać.

Skręciłem w stronę zejścia na plażę i w wąwozie alejki wcinającej się w nasyp wydmy zobaczyłem różowiejące niebo. Parę kroków dalej, gdy zobaczyłem cały horyzont, niebo w pobliżu zachodzącego słońca wydało mi się raczej pomarańczowe, jednak dalej miało niewielkie domieszki różu. Horyzont był idealnie czysty i wyraźny, a spore fale niosły na swoich białych grzbietach drobiny migotliwego światła. Słońce rzucało cienie na plażę do ostatniej swojej chwili, jasne jak rzadko kiedy w ostatnich minutach dnia. 






Opatulony kurtką stałem i patrzyłem, ale gdy tylko dzień się skończył, wróciłem gnany niecierpliwością, bo oto czekał już na mnie kolejny świat – niezmierzony ocean słów, w którym pragnąłem się zanurzyć. Ostrożnie niosłem garść słów i wrażeń, bojąc się coś uronić nim zapiszę je w dopiskach.

Pisanie jest dokuczliwym wrażeniem przeraźliwej pustki, wyjałowienia, zniechęcenia, gdy słowa opuszczają mnie i nie wiem co, lub nie wiem jak, napisać, ale gdy czekając na zapisanie ustawiają się w długim i drżącym niecierpliwością szeregu, gdy palce ledwie nadążają za nimi, pisanie jest radosną ekscytacją graniczącą z euforią.

Dzisiaj list, dopiski, opowiadanie, może coś na blogu – przypominam sobie plany na wieczór i cieszę się nimi - no i oczywiście Perseidy! Wczoraj przegapiłem ich kulminację, ale może dzisiaj zobaczę je? Mam już upatrzony w miarę ciemny kącik, pójdę tam w nocy. Od czego zacznę wieczór? Od zaparzenia kawy, w tym czasie uruchomi mi się laptok. Brahms? Mam chęć wysłuchać jego koncert d-moll na fortepian, syn zwrócił mi uwagę na pewne miejsce, ale musiałbym tylko słuchać, skupić się - pisanie jednak przeważa. Może coś dobrze znanego jako tło? Mszę h-moll Bacha? A może jego oratorium wielkanocne? Jest tam cudna aria na sopran. Ten głos, taki drżący i tęskny, tak pieściwy, idealny, tak bardzo kobiecy, wprowadza mnie w uroczy nastrój…

Siadam przy szafce pełniącej tutaj rolę stolika pod komputer i rozchylone palce zawieszam nad klawiaturą. Cudowna chwila. Opuszki palców dotykają pierwszych klawiszy, na ekranie pojawiają paciorki czarnych znaczków, a czas zaczyna pędzić jak zwariowany.

Jestem w swoim świecie.

A Perseidy? O północy przez kwadrans gapiłem się w niebo oparty o wielkie koło traktora, ale zobaczyłem tylko jednego Perseidka - malutką, ale wyraźną, oszałamiająco szybko pędzącą po niebie, nitkę światła – ostatnią chwilę grudki materii spoza Ziemi.


środa, 2 września 2015

Krople deszczu na szybie i Marcel Proust


Napisane w sierpniu.

Dzisiaj znowu deszczowo. Na krzaku pod oknem błyszczą krople wody – piękne jak zwykle. Pęcznieją, odrywają się od liści i wolno, takie mam wrażenie, spadają, ciągle błyszcząc. Ponownie, jak wiele już razy, wspomniałem podobne zapatrzenie sprzed laty, gdy z wojska jechałem na przepustkę; tego dnia padał deszcz, szyba okna w przedziale była mokra, ponaznaczana kropelkami wody. Te małe, przezroczyste wybrzuszenia na tafli szkła zsuwały się nierównym tempem, znacząc swą krętą drogę mokrym śladem, niczym ślimak, by po chwili, nie mając siły na przebrnięcie suchego odcinka drogi, zubożałe, zmniejszone, zatrzymać się. Czasem taka kropla, pchana przemożną siłą ciążenia, milimetr po milimetrze przesuwała się, aż w końcu, trafiwszy na ślimakowy ślad swojej siostry, ruszała w dalszą drogę. Bywało też tak, że drogi dwóch kropelek krzyżowały się: wtedy stapiały się w jedną, większą, i ta przyspieszała, czasem bardzo mocno, spływając błyskawicą zygzaków, porywając (jakby karmiąc się w ten sposób) inne, mniejsze drobiny wody, by po chwili zniknąć poniżej dolnej krawędzi szyby. Zwykły widok, najzwyklejszy, ale wtedy stało się coś dziwnego i znaczącego, coś, co w pełni doceniam dopiero w te ostatnie lata.

Otóż z zupełnie nieznanych mi wtedy powodów zachwyciłem się tym tuzinkowym widokiem; może nawet wstydziłem się – nie pamiętam - przyznać do tego zachwytu, bo i czym, prawda?, ale teraz wiem, że tak naprawdę wszystkie takie chwile ledwie inicjowane są zdarzeniami zewnętrznego świata; zdarzeniami, które w żaden racjonalny sposób nie są w stanie tłumaczyć naszych przeżyć - jak się wydaje nam, dorosłym, którzy tyle widzieli, że przez to mało widzą. Wtedy po raz pierwszy poczułem te nieokreślone, dziwne i piękne pragnienie pisania, i po raz pierwszy poddałem się mu – to powód drugi. (Niestety, szybko zrezygnowałem po uświadomieniu sobie skali trudności - chyba pojawiło się ono zbyt wcześnie.)

Trzeciej przyczyny ważności tamtej chwili na pewno nie uświadomiłem sobie, chociaż mogłem, ponieważ tkwiła ona między ową obudzoną potrzebą pisania, a siłą wrażenia, jakie wywarły na mnie ruchy kropel wody, ważności potwierdzonej pamięcią, o której już nie raz zdarzyło mi się myśleć jako o tej części naszego jestestwa, która bywa od nas mądrzejsza, bo lepiej od nas wiedząca co pamiętać, jakie chwile mają dla nas wartość, a jakie jej nie mają. Zapamiętałem tamte krople wody równie dokładnie, jak wygląd widzianej po raz pierwszy w życiu twarzyczki maleńkiej Małgosi śpiącej w beciku na moich kolanach w szpitalu – tuzinkowy widok i wyjątkowa dla ojca chwila. Dlaczego druga – wiadomo, można byłoby powiedzieć, ale pierwsza? Przyczyny najgłębszej, powodu wyboru tej, a nie innej chwili, nie jestem w stanie wskazać; mogę jedynie powiedzieć, iż obie były prawdziwie moje, a więc z tych, które tworzą życie wewnętrzne, i wcale nie chodzi tu o same krople (tak jak poznawany kształt twarzy Gosi, ani nawet świadomość patrzenia na nią po raz pierwszy w życiu, nie był najważniejszym powodem), co o wrażenie. O przeżywanie, którego intensywność daleko wykracza poza codzienne doznania, i które z tajemnych – mimo wszystkich prób wyjaśnienia – powodów pojawia się w zwykłej, niczym niewyróżniającej się chwili, czyniąc ją niezwykłą tylko swoją obecnością. Tutaj docieram, poprzez krople wody wiszące u wiosła, różową barwę śmietany z truskawkami, i tyleż innych drobnych, zdawałoby się nieznaczących chwil opisanych w powieści, do Prousta:

“...dane im będzie przetrwać w ich najbardziej ulotnych zjawiskach; a przecież ten zapach głogów wabiący wzdłuż żywopłotu, gdzie niebawem zastąpi go dzika róża, odgłos kroków bez echa na ścieżce, bańkę utworzoną na wodoroście przez strumień i pękającą natychmiast – wszystko to zachwyt mój uniósł i dał temu przetrwać tyle lat...”

“W stronę Swanna”, str. 188.

Czy to jest egzaltacja? W początkowym okresie mojej przygody z Proustem tak uważałem, mając go za człowieka egzaltowanego, chociaż wiem, iż sam przymiotnik może określać dość dużą rozpiętość cech osobowych w zależności od używającej go osoby, szczególnie, gdy używa się go do określenia cech innej osobowości niż własna.

Moja znajoma napisała kiedyś, że Prousta stać było na zapatrzenia i zachwyty, na rozpamiętywania i zgłębianie siebie, ponieważ nie miał żadnych obowiązków – do tego stopnia, że pewnie nie potrafił zaścielić łóżka. Ta jej praktyczna, ale przecież słuszna, uwaga była kiedyś powodem mojego zastanawiania się nad osobą Prousta, nad jego życiem i pisarstwem w wyimaginowanej sytuacji, mianowicie konieczności pracy dla własnego utrzymania się. Wcale nie jestem pewny napisania “Poszukiwania” w takiej sytuacji – ale to tylko uwaga a propos.

W powszechnym rozumieniu w określeniach “egzaltacja” i “egzaltowany” mieści się spora doza udawania, a już na pewno nienaturalności, może nawet odrobina zachowań z pogranicza patologii – i chociażby z tych powodów raczej nie pasują one do Prousta, a jeśli, to z zastrzeżeniem usunięcia z nich tych pejoratywnych odcieni znaczeniowych.

Krążę wokół owego zachwytu, który na wiele lat uniósł Proustowi zapach, echo i bańkę na wodoroście; w jednej chwili wydaje mi się, że rozumiem, w drugiej, że chyba jednak nie, ale cóż, w końcu piszę dla siebie, a piszę, ponieważ dostrzegam tutaj swój mały krok w kierunku lepszego zrozumienia Prousta. Otóż gdy po raz pierwszy przeczytałem te słowa, zrozumiałem je dosłownie: Proust zachwycił się czymś, czym w istocie trudno się zachwycić, ponieważ był egzaltowany. Teraz tak nie myślę, inaczej odczytując umieszczone tam słowo “zachwyt”, w czym pomogły mi moje przeżycia, łącznie z tamtą odległą chwilą przy mokrej szybie okna. Tyle piękności było w spływających kroplach wody, co i w bańkach powietrza wśród liści wodorostu, czyli niewiele, ale też zachwyt nie ich samych dotyczył, a tego, co w nas - chwytających w locie przemijającą chwilę naszego życia.


sobota, 29 sierpnia 2015

O związku między DJ a bodziszkiem


W mojej pracy mam możliwość słuchania (niechcący, ale jak nie słyszeć dudnienia?) dyskdżokejów przy pracy. Nieźle poznałem tajniki tego zawodu i wydaje mi się, że, znając odpowiednie chwyty, mógłbym starać się o taką pracę. Oto krótki zbiór sposobów bycia dobrym didżejem.:

Jednym ze sposobów rozbawienia ludzi na dyskotekach (oj, przepraszam, teraz są kluby – albo cluby – muzyczne) jest skandowanie niezupełnie dla mnie logicznych słów: „jak się bawi tak się bawi”. Muszą jednak być dobre te słowa w swoim pozytywnym oddziaływaniu na tłum, bo słyszę je często i to wielokrotnie powtarzane, za każdym razem głośniej i szybciej. Ludzie coś odkrzykują, nie mogę ich zrozumieć. Może w ten sposób oni chcą rozbawić didżeja? Wielce to intrygujące, ale łatwe do stosowania.

Ostatnio jakbym mniej słyszał zapytania „Are you ready?” nie wiedzieć czemu zadawanego tak, jak napisałem, po angielsku, ale w rozbawianiu tańczących skuteczne jest nadal, skoro nie jest zapomniane.

Równie tajemniczy jest dla mnie mechanizm rozweselającego działania słów innego pytania, tym razem po polsku: „Dlaczego tutaj tak cicho?”. Doprawdy, zagadkowe to dla mnie, ale ponieważ niewątpliwie działa, mógłbym wykrzykiwać te słowa do mikrofonu, skoro chcą słuchać i potrzebują do dobrej zabawy, a nawet płaciliby mi za ten krzyk.

„Zróbcie tutaj jakiś hałas” jest odmianą tamtego zapytania o ciszę. Czasami zawołanie to jest pojedyncze, czasami jakby wielopiętrowe, narastające: DJ każe zrobić hałas, tańczący krzyczą, on twierdzi, że nie słyszy (możliwe, że z powodu dużych słuchawek na uszach), wtedy oni krzyczą jeszcze głośniej, a ten głuchy DJ znowu nie słyszy i domaga się kolejnego krzyku. Tamci ryczą, DJ w końcu słyszy i wtedy wszyscy dobrze się bawią.

Oczywiście do zabawy potrzebne jest jeszcze dudnienie. Programuje się komputer, a ten symuluje rytmiczne walenie w bębny, co puszcza się przez kilowatowe wzmacniacze według dość prostej reguły: im głośniej, tym lepiej dla tańczących. Proste.

W tej dość elitarnej grupie ważnym sposobem rozbawiania jest krzyk i przekleństwa. Cóż, krzyczeć nie jest trudno, a kląć potrafię jak pijany dorożkarz, czyli jak karuzelnik, więc śmiało mogę usiąść przed konsolą DJ. Karuzele już mi się trochę znudziły, chętnie zmienię pracę, a zmiana byłaby o tyle łatwa, że pozostałbym w znanej mi branży określanej mianem „rozrywkowa”.

Od jutra rozsyłam swoje CV do dyskot… do muzycznych clubów.



270815

Dzisiaj, w kolejny piękny dzień lata, słońce towarzyszyło mi od rana do wieczora. Nie unikałem go, nawet do obiadu usiadłem przy stole stojącym w słońcu, chcąc widzieć jedzenie nim oświetlone, a widok ten warty jest zobaczenia. Pół dnia przechodziłem bez t-shirta; w gorący dzień lata jego bawełna wydaje się być pancerzem oddzielającym mnie od świata, a bez niej czuję rozkoszny, dosłownie cielesny, kontakt ze słońcem, z wiatrem, z latem. Gdy dwa dni temu założyłem kamasze, po raz pierwszy od paru tygodni, musiałem od nowa uczyć się w nich chodzić, było mi niewygodnie, ciężko i gorąco. Przed chwilą, a jest późny wieczór, wyszedłem na dwór ubrany tylko w krótkie portki, ale nie odczuwałem zimna, a przyjemny chłód letniego wieczoru. Każdej zimy wspominam takie chwile i nie mogę nadziwić się przemianie aury.

Park w Żarach. Tu i ówdzie kwitły malutkie bodziszki, ale po dwóch dniach naszej tutaj obecności większości z nich już nie ma, zostały zniszczone…

 Wnętrze pomieszczenia mieszczącego duży generator prądu jest wyłożone czarną pianką głuszącą uformowaną w faliste dolinki i wzgórki, przez co wygląda trochę niesamowicie – jak studio nagrań albo tunel metra. Włączyłem zasilanie układów generatora, podszedłem do ekranu sterującego, poprztykałem chwilę przyciskami wychodząc z menu, w końcu dotknąłem przycisku „start”. Gwizd elektrycznego silnika rozruchowego został po sekundzie przykryty ostrym, wielodźwięcznym, przenikającym mnie na wskroś, rykiem sześćsetkonnego diesla. Poczułem silny wiew powietrza pompowanego przez tego potwora, niezabezpieczone drzwi kłapnęły zamknięte przeciągiem, zrobiło się ciemno, zielona poświata ekranu rozjaśniła się. Rzuciłem okiem na parametry pracy zespołu i wcisnąłem wielką dźwignię włącznika prądu. Wyszedłem zamykając za sobą wygłuszone drzwi – ryk zamienił się w daleki pomruk, a ciemność w oślepiającą jasność słonecznego dnia lata – dwa kroki i dwa światy. Gdy obchodziłem wokół ciężarówkę z generatorem patrząc pod nogi, w trawie zobaczyłem tak charakterystyczną różową drobinkę. Klęknąłem nad nią i z upodobaniem patrzyłem na jej płatki, tak ładne, tak ujmujące. Moje tete a tete z kwiatem zostało przerwane zauważonym kątem oka ruchem tuż obok; gdy podniosłem głowę, metr od siebie zobaczyłem wielkie, najeżone gumowymi zębiskami, koło traktora. Powolutku toczyło się w moją stronę. 


Spojrzawszy wyżej zobaczyłem uśmiechniętą gębę kolegi, widział mnie, dawał mi czas na odsunięcie się. Podniosłem się i zrobiłem krok w tył, silnik forda ryknął, zębiska na kołach zawirowały i przetoczyły się. Patrzyłem pod nogi, na stłamszoną trawę, szukając mojej drobinki, ale nie znalazłem. Nie było już bodziszka i jego kwiatu.



A co z tytułowym związkiem między DJ a bodziszkiem? Nie ma go, i właśnie to jest piękne.




wtorek, 25 sierpnia 2015

Jarmark w Nowym Tomyślu


Wielkie, prostokątne, brązowe bochny chleba obłożone zwojami wędzonych kiełbas i grubymi wałami szynek, obstawione są dookoła kamionkami wypełnionymi smalcem i ogórkami kiszonymi; obok krążki, kręgi, placki i bloki serów: białych, wędzonych, dojrzewających na brązowo, kolorowo cętkowanych ziołowymi dodatkami, a przy nich równo ułożona piramida słoików wypełnionych kostkami serów zanurzonych w przyprawach i w oleju.
O kilka kroków w bok jakby inny świat: plastikowe UZI, M16, KBKAK  – chłam made in China z minionej, zdawałoby się, epoki, w której chłopcy bawili się drewnianymi czołgami albo blaszanymi karabinami.
Kosze, koszyczki, szkatułki, pojemniki kształtów nienazwanych i nieznanego przeznaczenia, a wszystko plecione z wikliny. W głębi, między wysokimi olszami parku, długa altana upleciona z grubych prętów wikliny wypuszcza las młodych, zielonych pędów – żywa flora przykrywająca martwe dzieło ludzkie upodobnia altanę do wiekowych ruin zapomnianego zamczyska tkwiącego od zawsze w gęstym borze - wspólne dzieło przyrody i człowieka.




A dalej baloniki: foliowe, uciekające w górę, ale i zwykłe w setkach odmian, wśród których jest i pudelek wykonywany szybkimi ruchami rąk sprzedawcy z długiego, cienkiego balonika; pluszaki: pieski, kotki, małpki, zajączki, myszki i tyleż innych, nierozpoznanych, fantastycznych; wisiorki, ozdóbki, dzwoneczki, grzechotki, łańcuszki i pierścionki w barwach, kształtach i technikach wszelakich; ciapy, rękawice i majtki, obrusy, prześcieradła i pościel; maski, kolorowe włosy i niewyobrażalna ilość ozdób do wplecenia we włosy; wszechobecne kolby kukurydzy i glisty długich żelków dziwacznych smaków i paskudnych kolorów.
Ładnie wykonane sztuczne kwiaty o fantastycznych kształtach budzą wspomnienie podobnych, oglądanych w jakimś centrum handlowym gdzieś w Anglii; te, jak i tamte, przywołują myśl o wczesnej wiośnie, czasie kwitnienia magnolii, o nagich gałęziach obsypanych motylami.
Chipsy i prażone orzechy wabiące zapachem gorącego karmelu; lizaki wszelkich kształtów, napisów i kolorów; hamburgery, pizze, hot dogi i zapiekanki.
-Wy tutaj w Wielkopolsce nie macie źle. – mówi mi sprzedawczyni oscypek – Byłam w Podkarpackim, tam oscypek matka dzieliła na trzy.
„Have a great time” – czytam na automacie do gry stojącym obok kosza przysypanego stertą opakowań po jedzeniu i piciu.
Za stoiskami handlowymi rzędy samochodów szczerzą swoje otwarte gardziele bagażników wypełnionych nadzieją sprzedawców na duży zysk. Dalej, w przedniej części samochodów, inny świat, prywatny: to dom, miejsce spania i jedzenia, miejsce wieczornych spotkań i nocnych harców. Znany mi świat, bo kiedyś, gdy jeździłem po takich imprezach, mój świat.
„Oryginalne” perfumy i reklamy pieca centralnego ogrzewania, kawałki wyschniętej pizzy leżącej od rana za szybą i pstrokate pudełeczka sztucznych ogni, a nad wszystkim szary kurz unoszony tysiącem stóp.
W zmęczonych oczach bezładnie przesuwa się dalszy, nieskończony ciąg towarów i ludzi, poplątany coraz bardziej i coraz mniej rozpoznawany.
Nagle przygniata mnie do ziemi ciężar okrutny niczym żelazne wrota Pandemonium, a ciało moje drży pod uderzeniami cyklopiej siły: oto wielopiętrowa konstrukcja ogromnych głośników na scenie została włączona, napełniając powietrze straszliwym dudnieniem perkusji. Kulę się pod naporem dźwięków, ale zdziwiony widzę, iż nikt z mrowia ludzi wokół mnie nie reaguje, jakby nie słyszeli tych trąb jerychońskich, które już za chwilę zedrą liście z drzew, a mnie pozbawią resztek zdolności słyszenia.
Odwracam się i uciekam, a ze sceny goni mnie dziwne liczenie rozlegające się na cały park: „ras-ras-ras-ras-ras-tszy-tszy-tszy”.




Dopisek z 230815
W sobotę i w niedzielę udało mi wyrwać z pracy i zobaczyć jarmark zupełnie odmienny od opisanego wyżej. Prawdziwy festiwal wikliny i wikliniarzy. Niżej zamieszczam garść zdjęć tłumacząc się z ich jakości bardzo trudnymi warunkami fotografowania: pod wiatą głęboki cień, na zewnątrz ostre słońce, a na dokładkę reflektory w środku.

Norwegia, Szwajcaria, UK, Szwecja, Niemcy, Francja, chyba większość krajów europejskich, ale i Mauritius, Senegal, Wietnam, Australia, Nepal i wiele, wiele innych, równie odległych. Trzeci Światowy Festiwal Wikliny i Wikliniarstwa, Nowy Tomyśl 2015.
Japończyk siedział na macie w pozycji tak charakterystycznej dla Wschodu, oczywiście na bosaka, Indianie z Ameryki Południowej cały czas rozmawiali i śmiali się, Francuz plótł swój kosz (którego nazajutrz podziwiał juror) nie zwracając uwagi na otoczenie. Tych ludzi coś łączyło, byli do siebie podobni, mimo iż jeden był otyłym Indianinem, drugi wysuszonym i wysokim Murzynem, trzeci brodatym blondynem ze Skandynawii. Luźne, niekrępujące stroje, skupienie na pracy, szybkość i precyzja ich ruchów, ale i coś jeszcze, najważniejsze. Dopiero później, po ledwie półgodzinnym patrzeniu na nich, zrozumiałem: spokój. Z tych ludzi emanował spokój. Pozazdrościłem im tej pracy.
Chciałbym mieć duży dom z kamienia i drewna, a w nim takie wiklinowe cacka, jakie tam widziałem. Niektóre użytkowe, ale wiele takich, które zostały stworzone li tylko dla cieszenia estetycznego zmysłu. Jedne i drugie po prostu piękne.