Po założeniu bloga zamieszczałem w nim swoje teksty, ale
raczej hurtowo. Później doszedłem do wniosku, że teksty (posty, jak tutaj się
mówi), nie powinny mieć dziesiątków stron, a tak było u mnie, i powinny być raczej
monotematyczne. Zrobiwszy porządki, zostało mi sporo tekstów, które sukcesywnie
zamieszczam, starając się o zgodność pór roku. Ten tekst napisałem we wrześniu
2008 rok, w czasie pobytu w UK. W przygotowaniu tekst o pierwszej w tym sezonie
wędrówce kaczawskiej; myślę, że opublikuję go jutro.
12 września.
“Nieco przerysowując, można powiedzieć, że dźwięki muzyczne to "supersamogłoski" (czyste częstotliwości, w przeciwieństwie do częstotliwości mieszanych, typowych dla prawdziwych samogłosek) i czyste spółgłoski (produkt rytmów i uderzeń niemal wszystkich instrumentów). Te cechy czynią z muzyki rodzaj silnego przeżycia dźwiękowego, które przesyła do kory mózgowej czyste, zintensyfikowane dawki tego, co zwykle ją pobudza."
“Nieco przerysowując, można powiedzieć, że dźwięki muzyczne to "supersamogłoski" (czyste częstotliwości, w przeciwieństwie do częstotliwości mieszanych, typowych dla prawdziwych samogłosek) i czyste spółgłoski (produkt rytmów i uderzeń niemal wszystkich instrumentów). Te cechy czynią z muzyki rodzaj silnego przeżycia dźwiękowego, które przesyła do kory mózgowej czyste, zintensyfikowane dawki tego, co zwykle ją pobudza."
(Pascal Boyer, "I człowiek stworzył bogów",
przełożyła Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak, wydawnictwo Prószyński i S-ka, str.
133 i n.)
Te słowa Pascala Boyera przypomniały mi się dzisiaj, w czasie długiej drogi w poprzek Wyspy, a razem z nimi wspomniałem zielone wzgórza Walii, wśród których zapisałem je; wtedy dałem sobie obietnicę przemyślenia ich sensu. Nie wiem, chyba nie przemyślałem, tyle że właśnie dzisiaj, ni stąd ni zowąd, te słowa skojarzyły mi się z kilkoma utworami muzycznymi i z... erotyką.
Cóż, jestem facetem, mam męską płeć mózgu, więc myśleć i kojarzyć mogę tylko po męsku.
Wiele jest momentów w utworach muzycznych, w których występuje efekt – właśnie tak mi się pomyślało, nie znajduję w tej chwili lepszego określenia – efekt balansowania na krawędzi. Teraz, bez zaglądania do moich zbiorów, wspomnieć mogę takie miejsca w piątym koncercie fortepianowym Beethovena, także w jego koncercie skrzypcowym, w koncercie D-dur Brahmsa, oczywiście jest też w pierwszym poznanym przeze mnie utworze klasycznym, utworze, do którego odczuwam wielki sentyment - w koncercie e-moll Szopena, ale to tylko przykłady.
Ta chwila jest tuż po starannym przygotowaniu słuchacza przez kompozytora do pojawienia się najpiękniejszej melodii; wyobraźnia jego jest rozbudzona, zmysł słuchu wyostrzony, oczekujący, pragnienie usłyszenia tych cudnych dźwięków sięga szczytu, gdy nagle wszystko jakby zamiera, ustaje. Pobudzające dźwięki milkną na chwilę, i gdy już mamy zejść ze szczytu naszej gotowości ich przyjęcia, delikatnymi dźwiękami, zapowiedzią i zachętą bliskiej rozkoszy, kompozytor utrzymuje, a nawet wzmaga nasze pragnienia; i dopiero gdy dalsze balansowanie na tej krawędzi staje się nieprawdopodobieństwem, gdy dalsza zwłoka mogłaby ostudzić nasze pragnienia, w potoku tych jedynych dźwięków przychodzi objawienie piękna i... spełnienie.
Te słowa Pascala Boyera przypomniały mi się dzisiaj, w czasie długiej drogi w poprzek Wyspy, a razem z nimi wspomniałem zielone wzgórza Walii, wśród których zapisałem je; wtedy dałem sobie obietnicę przemyślenia ich sensu. Nie wiem, chyba nie przemyślałem, tyle że właśnie dzisiaj, ni stąd ni zowąd, te słowa skojarzyły mi się z kilkoma utworami muzycznymi i z... erotyką.
Cóż, jestem facetem, mam męską płeć mózgu, więc myśleć i kojarzyć mogę tylko po męsku.
Wiele jest momentów w utworach muzycznych, w których występuje efekt – właśnie tak mi się pomyślało, nie znajduję w tej chwili lepszego określenia – efekt balansowania na krawędzi. Teraz, bez zaglądania do moich zbiorów, wspomnieć mogę takie miejsca w piątym koncercie fortepianowym Beethovena, także w jego koncercie skrzypcowym, w koncercie D-dur Brahmsa, oczywiście jest też w pierwszym poznanym przeze mnie utworze klasycznym, utworze, do którego odczuwam wielki sentyment - w koncercie e-moll Szopena, ale to tylko przykłady.
Ta chwila jest tuż po starannym przygotowaniu słuchacza przez kompozytora do pojawienia się najpiękniejszej melodii; wyobraźnia jego jest rozbudzona, zmysł słuchu wyostrzony, oczekujący, pragnienie usłyszenia tych cudnych dźwięków sięga szczytu, gdy nagle wszystko jakby zamiera, ustaje. Pobudzające dźwięki milkną na chwilę, i gdy już mamy zejść ze szczytu naszej gotowości ich przyjęcia, delikatnymi dźwiękami, zapowiedzią i zachętą bliskiej rozkoszy, kompozytor utrzymuje, a nawet wzmaga nasze pragnienia; i dopiero gdy dalsze balansowanie na tej krawędzi staje się nieprawdopodobieństwem, gdy dalsza zwłoka mogłaby ostudzić nasze pragnienia, w potoku tych jedynych dźwięków przychodzi objawienie piękna i... spełnienie.
15 września.
Wychodziłem do pracy gdy rozwidniało się – wracałem o zmierzchu. Cóż mi dał ten dzień - zwykły, najzwyklejszy dzień mojego życia? Coraz częściej podobne pytania słyszę w sobie, coraz bardziej żałuję mijających dni, coraz cenniejszych dla mnie. Chciałbym z każdego dnia ocalić jakąś cząstkę, niechby niewielką, niechby mało znaczącą, ocalić cokolwiek: jedną chociaż myśl, widok, radość, uśmiech, albo odwrotnie – smutek czy łzę. Zapamiętać tę sekundę dla uratowania dnia od zapomnienia. Czy ja chcę tak dużo? A jeśli nie, to dlaczego tak trudno o taką pamięć?
Gdy wjeżdżałem micrą na teren firmy, na wprost zobaczyłem wschodzące słońce, a wyżej niebo wyraziście zabarwione. Może ten wschód zapamiętam? – pomyślałem, ale bez przekonania – nie wiem dlaczego. Słońce pokazało się ponownie dopiero krótko przed zachodem, gdy wracałem do bazy jadąc na wschód, a więc jechałem goniąc cień mojego samochodu, radując oczy i serce widokiem krajobrazu oświetlonego najpiękniejszym słońcem, bo wrześniowym i zachodzącym. Właśnie teraz, w tym miesiącu, ma ono pod wieczór barwę najzłocistszą, najcieplejszą. Od czasu ponownej lektury książki Drzeżdżona, więc już od roku, w takich chwilach słyszę jego słowa, pragnienie zatrzymania w kropelce bursztynu wschodu słońca na swej dłoni, i jak zawsze myślę o swoim pragnieniu – zatrzymania zachodu słońca.
Wschód jest niewyspany (Eos wstaje stanowczo zbyt wcześnie, a ja nie potrafię jej tego oduczyć) i chłodny, kojarzy mi się z początkiem dnia wypełnionego pracą, o której tylko ostatni pacan mógł powiedzieć, że człowieka uszlachetnia; kojarzy się właśnie z zimnem i z zaspanymi oczami. Świt niech się spełnia, bo jest początkiem, a jeśli akurat ten jest początkiem dnia wolnego, to tym bardziej niech mu dane będzie rozpocząć się i trwać jak najdłużej. Chwytać trzeba jego kres, zachodzące słońce, koniec kolejnego dnia mojego życia, ale tak samo to możliwe, jak zastygnięcie wschodu w bursztynie. Chociaż... jeden sposób znalazłbym, tyle że nie wschód ani nie zachód trzeba mi więzić, a owe chwile między początkiem a końcem dnia. Tylko w ten sposób mogę uchwycić dzień, i tylko wtedy mogę spokojniej, a może nawet i bez żalu, patrzeć na zachodzące słońce.
Pisząc te słowa, ponownie, jak setki już chyba razy, wspomniałem Prousta piszącego o uchwyceniu rzeczywistości między chwilą obecną a przeszłością. W ciągu tego dnia też myślałem o nim, a nawet wydawało mi się, że jestem bliżej jakiejś głębokiej myśli (swojej myśli), ale ona znowu, jak tyle już razy, gdzieś mi umknęła nim zdążyła się wykrystalizować. Teraz, wieczorem tego zwykłego dnia wrześniowego, żałuję tej ucieczki tym bardziej, że miałem nadzieję na utrwalenie tego dnia w pamięci właśnie dzięki rozwiązaniu jednej z tych zagadek szczęścia, które podsuwa mi Proust, a których istota, pierwiastek najważniejszy, sens i radość dający, ciągle wymyka się mi.
Wychodziłem do pracy gdy rozwidniało się – wracałem o zmierzchu. Cóż mi dał ten dzień - zwykły, najzwyklejszy dzień mojego życia? Coraz częściej podobne pytania słyszę w sobie, coraz bardziej żałuję mijających dni, coraz cenniejszych dla mnie. Chciałbym z każdego dnia ocalić jakąś cząstkę, niechby niewielką, niechby mało znaczącą, ocalić cokolwiek: jedną chociaż myśl, widok, radość, uśmiech, albo odwrotnie – smutek czy łzę. Zapamiętać tę sekundę dla uratowania dnia od zapomnienia. Czy ja chcę tak dużo? A jeśli nie, to dlaczego tak trudno o taką pamięć?
Gdy wjeżdżałem micrą na teren firmy, na wprost zobaczyłem wschodzące słońce, a wyżej niebo wyraziście zabarwione. Może ten wschód zapamiętam? – pomyślałem, ale bez przekonania – nie wiem dlaczego. Słońce pokazało się ponownie dopiero krótko przed zachodem, gdy wracałem do bazy jadąc na wschód, a więc jechałem goniąc cień mojego samochodu, radując oczy i serce widokiem krajobrazu oświetlonego najpiękniejszym słońcem, bo wrześniowym i zachodzącym. Właśnie teraz, w tym miesiącu, ma ono pod wieczór barwę najzłocistszą, najcieplejszą. Od czasu ponownej lektury książki Drzeżdżona, więc już od roku, w takich chwilach słyszę jego słowa, pragnienie zatrzymania w kropelce bursztynu wschodu słońca na swej dłoni, i jak zawsze myślę o swoim pragnieniu – zatrzymania zachodu słońca.
Wschód jest niewyspany (Eos wstaje stanowczo zbyt wcześnie, a ja nie potrafię jej tego oduczyć) i chłodny, kojarzy mi się z początkiem dnia wypełnionego pracą, o której tylko ostatni pacan mógł powiedzieć, że człowieka uszlachetnia; kojarzy się właśnie z zimnem i z zaspanymi oczami. Świt niech się spełnia, bo jest początkiem, a jeśli akurat ten jest początkiem dnia wolnego, to tym bardziej niech mu dane będzie rozpocząć się i trwać jak najdłużej. Chwytać trzeba jego kres, zachodzące słońce, koniec kolejnego dnia mojego życia, ale tak samo to możliwe, jak zastygnięcie wschodu w bursztynie. Chociaż... jeden sposób znalazłbym, tyle że nie wschód ani nie zachód trzeba mi więzić, a owe chwile między początkiem a końcem dnia. Tylko w ten sposób mogę uchwycić dzień, i tylko wtedy mogę spokojniej, a może nawet i bez żalu, patrzeć na zachodzące słońce.
Pisząc te słowa, ponownie, jak setki już chyba razy, wspomniałem Prousta piszącego o uchwyceniu rzeczywistości między chwilą obecną a przeszłością. W ciągu tego dnia też myślałem o nim, a nawet wydawało mi się, że jestem bliżej jakiejś głębokiej myśli (swojej myśli), ale ona znowu, jak tyle już razy, gdzieś mi umknęła nim zdążyła się wykrystalizować. Teraz, wieczorem tego zwykłego dnia wrześniowego, żałuję tej ucieczki tym bardziej, że miałem nadzieję na utrwalenie tego dnia w pamięci właśnie dzięki rozwiązaniu jednej z tych zagadek szczęścia, które podsuwa mi Proust, a których istota, pierwiastek najważniejszy, sens i radość dający, ciągle wymyka się mi.
Daremnie szukamy, a oto otwierają się... – pisał Proust.
Więc same, znalezione przypadkowo? Nie jest to pocieszający wniosek. A może do
rozwiązania zagadki szczęścia trzeba mieć szczęście? Albo geniusz Prousta?
Chyba tak właśnie jest, ale trzyma się mnie uporczywa nadzieja, że jeśli nawet
zdołam uchwycić niechby cząstkę tej zagadki – będę wygrany. Że możliwe to jest
nie tylko dla umysłu sięgającego tak wysoko jak jego umysł, do wyżyn mi
niedostępnych, ale dla wszystkich, którym te rozwiązanie jest potrzebne, więc i
dla mnie. Chodzi tutaj o rzecz najważniejszą, o uchwycenie i zatrzymanie chwil
dzisiejszego dnia, każdego wschodu i zachodu, ale jeśli nawet nie uda się –
tutaj jest moje pocieszenie - to i tak wygrana będzie moja, bo wszak szukając,
jestem w drodze, a mówi się, że droga może być ważniejsza od celu. Szukam.
Szukam sam i szukam przy pomocy Prousta, chociaż co raz wydaje mi się, że moje
drogi poszukiwań są rozbieżne z jego drogami; może w tych odmiennościach jest
przyczyna moich kłopotów w jego zrozumieniu?