Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 13 listopada 2015

O moście nad rzeką liści


111115

Po trzech tygodniach przerwy w wędrówkach nie patrzyłem na prognozy pogody, goniony tym nigdy do końca nie pojętym pragnieniem drogi. Chmurny dzień wydawał się dobry do poznania zalesionego masywu Miłka, którego moje szlaki omijały aż do dzisiaj. Wchodzące w skład masywu trzy stojące obok siebie góry nie zajmują dużego obszaru, ich obejście podnóżem zajmuje dwie, może trzy godziny, a spędziłem tam cały dzień i według moich standardów, Miłka nie poznałem dobrze. Są tam miejsca, które ominąłem, inne chciałbym kiedyś odwiedzić; jedne i drugie doczekają się mnie na pewno.

Rozwidniało się, wstawał zapłakany, szary dzień listopadowy, gdy zostawiwszy samochód w Wojcieszowie, poszedłem w stronę nieczynnego wyciągu narciarskiego, licząc na dojście odkrytym stokiem w szczytowe partie masywu, ale znalazłszy lokalny szlak wiodący wokół masywu, poszedłem nim, wejście wyżej zostawiając na później. Muszę tutaj zaznaczyć, że cały masyw jest rezerwatem, wchodzić na jego teren nie wolno, szlaków nie ma tam żadnych, poza tamtym wiodącym podnóżem. Wchodząc, złamałem zakaz. Tak, złamałem, a na swoje usprawiedliwienie mam tylko dbałość o środowisko nakazującą mi zabierać ze sobą wszystko, co przyniosłem i chęć poznania Miłka.

Na prawie całej swojej długości trasa wiedzie lasami, na ogół mieszanymi z przewagą liściastych gatunków, czyli takimi lasami, jakie rosły tutaj zawsze. Miejscami idzie się tą sławną buczyną sudecką: jednorodnym lasem bukowym, lasem, który zawsze czyni wrażenie i którego nawet późna jesień nie potrafi pozbawić urody. W ciągu trzech tygodni mojej nieobecności znikły niemal zupełnie kolory złotej jesieni, las zszarzał. Na lipach i grabach, na jesionach i klonach, nie ma już liści, na jaworach wiszą jakieś skulone brązowe resztki, wiele liści dębów trzyma się gałęzi, ale są zbrązowiałe i zmatowiałe, licznie rosnąca nawłoć zapomniała o swoim kwitnieniu stając się szarobrunatnym badylem. Tylko buki trzymają i trzymać będą całą zimę żywe i nasycone kolory swoich jesiennych liści; tylko brzozy chwalą się nielicznymi już żółtymi liśćmi, resztką z królewskiego złotogłowiu rozpostartego tutaj przed kilkoma tygodniami.

Rozglądam się wokół z rokrocznie powracającym smutkiem… nie, nie smutkiem, raczej z łagodną nostalgią, tyleż razy odnawianym godzeniem się z naturalnymi i nieuniknionymi metamorfozami przyrody… Czy ja nie oszukuję się, skoro piszę o godzeniu? Z szarości listopadowego dnia, z brudnych mgieł zakrywających wyższe szczyty, z burego nieba, z nagich gałęzi drzew, które zawsze kojarzą mi się z rozpaczliwie wyciągniętymi do nieba dłońmi, sączy się smutek; niedokuczliwy, stonowany wiedzą… też nie: to kwestia odczucia, nie wiedzy, więc stonowany przeświadczeniem o powrocie słonecznych i kolorowych dni, ale jednak smutek. Wtedy chwytam się drobiazgów budując z nich swój obraz świata, który chciałby być niepodległy powszechnemu prawu listopadowego tracenia urody. Inaczej widzę błyszczące blaskiem drogich kamieni krople wody na liściach dębów leżących na leśnym dukcie, kilka zielono-żółtych liści na brzózce, maleńki krzaczek iglicy pokazujący mi swój jedyny kwiat, jakże piękny wyjątkowością, krople deszczu wiszące na czerwonych owocach dzikich róż. Gdy już zbuduję wysoki mur wokół siebie, gdy już mam się schować za nim, bezpieczny, uświadamiam sobie, iż wiele z użytych cegiełek wziąłem z jesiennego świata. Podnoszę głowę i nierzadko zdumiony patrzę na odmieniony dziwnym sposobem świat, bo widzę go… ładnym. 


Wyciągam dłoń i palcami dotykam maleńkich kropelek deszczu wiszących na końcach igiełek świerku; czując ich chłód i wilgoć uśmiecham się, ale nie wiem dlaczego; wciągam w płuca intensywny, gorzko-orzechowy zapach liści, patrzę na zamglony odległością szczyt widoczny między nagimi gałęziami brzozy i nie czuję smutku ani buntu. Patrzę na ładny i drogi mi świat. Wiem jednak, że uzyskany jego odbiór i pogodny nastrój nie są trwałe. Jeszcze nie raz osuwać się będę w jesienno-zimowy smutek, a broniąc się, szukać będę drobin piękna wokół siebie.

Gdy prowadzony drogą wyszedłem z lasu, zobaczyłem Osełkę, górę, która zauroczyła mnie sobą od pierwszej chwili zobaczenia jej kilka lat temu. 



Poszedłem ku niej, nawet myślałem o zmianie planów, bo ta góra czaruje mnie nadal, ale zawróciłem ku Miłkowi, obiecując jej i sobie powrót niebawem. Na południowo-zachodnim zboczu masywu jest nieczynny kamieniołom Aven: wielka wyrwa w stromym zboczu góry z pionowymi ścianami wysokości kilkunastu pięter. 






Miejsce warte poznania z powodu dostrzeganych tam przemian: w naturalnie ukształtowane zbocze wdarł się człowiek ze swoimi maszynami, rozdarł górę stalowymi pazurami i wywiózł niemałą jej część, a na koniec poszedł sobie zostawiając zranioną górę samą sobie. Zajęła się nią natura: na poszarpanych ścianach zaczęły pojawiać się pierwsze drzewka, w skalnych szczelinach znalazły dla siebie miejsca rośliny lubiące tak zdawałoby się niemożliwe do życia środowisko, wiatry naniosły ziemię na ludzkie drogi i zasiały trawy, a ceglane ruiny budynku zasłoniła wierzba iwa. 


Przyroda powoli przywraca kamieniołom naturze, z miejsca zniszczonego ludzką działalnością czyniąc miejsce ładne swoją dzikością i odmiennością.

Stoi tam tablica informująca o rzadkich roślinach rosnących w wyrobisku; ich nazwy zapewne wzbudzają ekscytację u botaników, mnie rozbawiły swoją oryginalnością i dźwięcznością: kruszczyk rdzawoczerwony, podkolan biały, gółka długoostrogowa, i rozkosznie brzmiąca ożanka pierzastosieczna. Był też motyl powszelatek sertor. Wybornie smakowite nazwy!

Zatoczywszy koło wróciłem pod stok narciarski, ale jego już tam nie było i to od lat. To, co na mapie jest wstęgą nagiego stoku aż pod szczyt, naprawdę jest gęstwiną młodego lasu, którą po prostu nie przejdzie się, jednak bokami wiodą na górę dwie ścieżki; najwyraźniej nie ja jeden złamałem zakaz wejścia na Miłek. Podobnie jest z zaznaczonym miejscem widokowym: miejsce jest nadal, nawet barierki uchowały się, tylko widoku już nie ma od lat, bo drzewa zasłoniły dal.

Droga na szczyt spacerkiem nie jest: nachylenie stoku sięga 30 stopni, pod warstwą liści są ruchome kamienie, a różnica poziomów wynosi 130 metrów, jak na te góry to dużo. Na Młyńcu, szczycie najbliższym miasteczku, stoi wieża obrośnięta antenami tak, jak widziany niedaleko martwy buk obrósł hubami. Na szczęście wystarczy odejść kawałek od masztu, by zapomnieć o tym śladzie ludzi i cywilizacji. Kręciłem się między szczytami parę godzin dla ich urody, chociaż nie tylko, o czym później. Wiele jest tam skał wychodnych, niektóre pokaźnych rozmiarów, wszystkie czyniące wrażenie dzikością i swoim odwiecznym trwaniem zarośniętym drzewami i mchami. 





Wrażenie ich dzikości i wiecznotrwałości potęgowała aura: mżył drobny deszcz, niebo było bure, czasami silny wiatr tarmosił bukami i osadzał kropelki deszczu na moich okularach. Ciężko się tam chodzi, nawet gdy trawersuje się stoki, bo te mają duże nachylenie, a liście przykrywają nierówności, gałęzie i luźne kamienie. Raz i drugi nogi mi się rozjechały i zawisłem na kiju wbitym w ziemię, raz noga wpadła mi w dziurę zasypaną liśćmi, a nawet udało mi się poznać twardość skał własnym tyłkiem. Liście na ogół sięgały od kostek do połowy łydek, ale w paru miejscach brodziłem w nich dosłownie po kolana; nie pamiętam lasu, w którym byłoby aż tyle liści. Piękny to las. Przeważają buki, niżej spotykałem jawory, ale i tak rzadkie graby też. Gładkie i wysokie pnie buków były ołowiane z jednej strony, z drugiej niemal czarne od deszczu i błyszczące; ziemia, gałęzie i mniejsze skały tonęły pod rozlewiskami liści, a na stromych stokach, w żlebach, płynęły ich potoki nadal w ładnych kolorach jesieni. Buki rosnące na skałach wypuszczały na zwiady swoje wężowe korzenie szukające szczelin, w które mogłyby wgryźć się, albo prężyły je, splątane i pełne bulwiastego napęcznienia, niczym strongmeni chwalący się swoimi monstrualnymi muskułami.




Szukałem jaskiń. Na Połomie nie udało mi się znaleźć żadnej, mimo że jest ich tam sto tysięcy (albo i więcej), więc może tutaj powiedzie mi się? Ech, żeby tak znaleźć chociaż jedną normalną, prawdziwą jaskinię!  Nie znalazłem. Owszem, udało mi się znaleźć kilka małych jaskiniątek, małych zaczątków jaskiń, ale żadnej takiej, do której można wejść głęboko. Na mojej mapie używa się nazwy „schron”, nazwy dziwnej dla mnie, bo schron jednoznacznie kojarzy się z wojskowym obiektem zbudowanym przez człowieka i tylko do takich budowli pasuje. 


Po powrocie poszedłem po rozum do głowy, czyli otworzyłem swoją encyklopedię sudecką. W niej napisano lepiej, bo o grotach, a nie o schronach, podając ich długości i lokalizacje. W zasadzie zgadzałyby się z moimi jaskiniątkami, zwłaszcza wobec wzmianki o skalnym moście. Tak! Znalazłem najprawdziwszy skalny most, i to nie w dalekim Utah, a u nas, pod nosem, w Górach Kaczawskich, na zboczu Cisowej. Most wyjątkowy, bo nad rzeką bukowych liści. Nie widać go ze zbocza, a wdrapałem się wyżej, na skalną półkę, zaciekawiony ukształtowaniem ścian; mam nadzieję na trafienie tam ponownie.


Była godzina 16, gdy wróciłem do samochodu. W 10 minut później mijałem jedną z moich ulubionych polnych dróg, ta łączy Sędziszową z Gozdnem, a wiedzie rozległymi stokami w pobliżu Wielisławki. Nagle szkoda mi się zrobiło tych dwóch kwadransów dnia, zapragnąłem popatrzeć na zmierzch stojąc wśród pól; zaparkowałem, dla rozleglejszego widoku poszedłem nieco wyżej i tam patrzyłem na powolny pochód mroku kończącego kolejny mój dzień w Górach Kaczawskich.




piątek, 6 listopada 2015

Jesień


Ładna pogoda zmieniła moje plany na sobotnie popołudnie; po szybkim obiedzie poszedłem do podmiejskiego lasu z nadzieją znalezienia kolorowej jeszcze jesieni. Las był mieszany, z przewagą drzew liściastych, a kolorów było mało: liczne dęby dawno już pomarszczyły swoje zbrązowiałe liście, zieleń sosen wydawała się bardziej ciemna i przygaszona niż zwykle, i tak naprawdę jedynie małe drzewka czeremchowe przyciągały wzrok jasnymi kolorami swoich liści. Przy jednym z nich, na brzegu leśnej dróżki, zobaczyłem kobietę. Miała na sobie staroświecką pelerynę koloru grafitu i takąż suknię, dołem fantazyjnie postrzępioną, z przyklejonymi kolorowymi liśćmi; później zauważyłem, że liście te były namalowane. Pewnie przeszedłbym nie przeszkadzając w kontemplowaniu kolorów liści, ale kątem oka zauważyłem dziwnie znajomy ruch jej ręki przy gałęziach. Kobieta przesuwała otwartą dłonią wzdłuż gałązek drzewka, a liście bezgłośnie i powoli opadały na ziemię; pierwszy raz widziałem, żeby ktoś robił to, co mnie się zdarza robić jesienią. Gdy na czeremsze nie było już liści, a ziemia wokół niej pokryta była barwami najpiękniejszych bursztynów, kobieta odwróciła głowę i spojrzała na mnie; natychmiast pomyślałem o swoim tygodniowym zaroście na twarzy. Miała jasną karnację skóry, mocno zarysowane brwi i długie, proste, czarne włosy. Wokół oczu i ust widać było pierwsze, drobniutkie jeszcze, ślady lat; jej dojrzała uroda była w tym przełomowym momencie oddzielającym rozkwit od przekwitania i uczyniła na mnie wielkie wrażenie. W sposobie trzymania głowy, w postawie i w ruchach, była duma i pewność siebie kobiety świadomej swojej urody i nawykłej do usługiwania jej.

-Też tak lubisz robić? - miała przyjemny, choć nieco chropawy głos.

-Lubię, ale ja je trącam otwartą dłonią, a ty nie. Jak to robisz?

-Och, to kwestia wprawy.

Kobieta zatoczyła ręką nieznaczny krąg w kierunku pobliskiej kępy drzew, poczułem zapach wilgotnego wiatru znad pustych pól, mimo iż wiatru nie było, i wtedy w tym spokojnym powietrzu chmura liści oderwała się od gałęzi i krążyła w swoim niezdecydowanym locie ku ziemi. Spojrzałem na jej wypielęgnowane dłonie o wyjątkowo długich palcach i niżej, na kolorową plamę liści wokół jej butów - nieskazitelnie czystych pantofelków na wysokich obcasach. W mokrym lesie.

-Kiedyś byłem w lesie akacjowym. Nie było wiatru, a liście bezszelestnie odrywały się od gałęzi i tak samo spadały na ziemię jak te. Też tam byłaś, Pani?

Przyglądała mi się przez chwilę, nim odpowiedziała.

-Byłam. Dlaczego nie lubisz mnie?

-Nie lubię szarego świata i monotonii codzienności.

-Od monotonii codzienności tylko ty sam możesz się uratować, a świat jest takim, jakim go potrafisz zobaczyć.

-Ba! Jak widzieć go ładnym w szary dzień?

-Rozejrzyj się, niewdzięczniku. Widzisz?

Zobaczyłem tamtą bajecznie piękną pajęczynę z nanizanymi kropelkami wody błyszczącymi w niskim słońcu jesiennym; zobaczyłem kępę muchomorów błyszczących w słońcu; skraplającą się mgłę na końcach sosnowych igiełek i usłyszałem, jak te krople z cichym szmerem spadają na liście; poczułem silny zapach liści szeleszczących mi pod stopami na leśnym dukcie, a w górze zobaczyłem oszałamiające bogactwo jesiennych barw klonowych liści.

-Pokazujesz mi tylko to, co najładniejsze. Dlaczego nie pokażesz ciemności długiej nocy, wiatrów i deszczów?

-Ale przypomnę ci twoje rozkoszne godziny z muzyką w ciepłym pokoju; przypomnę ci przyjemność, z jaką słuchałeś wtedy odgłosów wiatru i deszczu na dworze. W lecie szkoda było ci czasu na siedzenie w pokoju, ale idąc na dwór, jednak żałowałeś tamtego czasu. Mojego czasu.

-To tylko efekt prób znalezienia... czegokolwiek. Ładnych drobinek na pocieszenie.

-Jak zawsze u ciebie, marudo.

Uśmiechnąłem się, a ona odpowiedziała mi uśmiechem.

-Wiesz, jaki masz problem? Jesteś smutasem. Nie przeze mnie.

-Nie! No..., może trochę, ale to właśnie przez Ciebie! Ty przynosisz  smutek.

-Moją jest tylko nostalgia i tęsknota. Jedna i druga ludziom potrzebna.

-Potrzebna? A co Ty, Pani, możesz wiedzieć o tęsknocie? Czy wiesz, jak ona potrafi dokuczyć?

-Ty mówisz o tęsknocie? Co o niej może wiedzieć człowiek, na dokładkę mężczyzna?  Czy możesz zrozumieć nieskończony ciąg zmian, z upływem lat stający się niezmiennością? Co możesz wiedzieć o jutrze bez kresu? Powiem więc tak: tęsknię chociażby za zrozumieniem mnie i niebuntowaniem się ludzi przeciwko mojej roli przygotowania świata i was do zimy.

-Brzmi to rozsądnie, ale w istocie jest zamieraniem. To jest smutne.

-Czy naprawdę nie odróżniasz śmierci od snu? Końca od przerwy? Przeżywania od odpoczynku?

-Pani, ludzie nie potrafią zapaść w sen zimowy. Musimy działać dalej.

-Więc zwolnij. Wsłuchaj się w siebie, a znajdziesz taką potrzebę, bo ona jest zgodna z naturą.

-Ale nasze potrzeby nie potrafią zwolnić.

-Ależ potrafią! Wystarczy tylko wrócić do przyrody.

-I co się wtedy stanie?

-Zrozumiesz. Pogodzisz się, może nawet znajdziesz urok.

-Kiedy ja się godzę. Co roku od nowa godzę się z Tobą, Pani, ale płacę za to radością i optymizmem.

-I mnie wystawiasz rachunek?

-Zabierz tym drzewom wszystkie liście, sprowadź zimne wiatry, rób co chcesz, ale zostaw mi słońce.

-Bieg czasu miałabym odwrócić? Nikt tego nie potrafi.

-Wesz, w czym problem? Nie tylko w tym smutku szarych pól i lasów, nie tylko w budzonej przez Ciebie nostalgii, ale i w naszej niemożności przygotowania się do zimy. Twoja rola jest daremna.

-Jesteś niesprawiedliwy.

W jej spojrzeniu było tyle smutku, że poczułem żal do siebie, ale nic już nie mogłem zrobić, bo nim otworzyłem usta, Jesień znikła. Może to i dobrze, bo znowu uraziłbym Ją.

-Wybacz mi, Pani! - krzyknąłem.

Przechodzący ścieżką dziewczyna i chłopak zatrzymali się i patrzyli na mnie z wyraźną drwiną wypisaną na swoich twarzach. Ich pies, owczarek podhalański, wypuścił trzymany w pysku patyk i też gapił się na mnie. Gdy pokazałem im język, wszyscy troje spojrzeli na siebie i zaraz odeszli.

Podszedłem do czeremchy i otwartą dłonią muskałem bursztynowe liście, a one bezszelestnie opadały na ziemię. Podobało mi się to – jak zwykle.

Stałem na skraju lasu oparty o brzozę i przez jej zwisające gałęzie z nielicznymi już żółtymi liśćmi patrzyłem na rozległy przestwór odpoczywających pól. Dzień kończył się, od pól podnosiła się lekka mgiełka, a w oddali, wśród kępy drzew, zapaliło się światło w samotnie stojącym domu.

Mężczyzna siedzący w fotelu nad książką podniósł głowę, spojrzał na swoją kobietę i podziękował jej uśmiechem. Ona podeszła do niego i dłonią musnęła jego włosy, a wtedy on odłożył książkę i przygarnął ją do siebie splatając ramiona wokół jej bioder...

-Jesteś potrzebna. I masz swój urok. – szepnąłem do Niej.

Nie wiem, czy usłyszała mnie.


niedziela, 1 listopada 2015

O zderzeniu


301015

Ósma godzina podróży, do celu, do domu, zostało mi 15 minut jazdy. Przejeżdżałem przez skrzyżowanie jadąc główną drogą, gdy kątem oka zobaczyłem wyjeżdżający z boku samochód. Nie zdążyłem nawet mięśni napiąć, obronić się tym bezradnym odruchem. Wjechałem na tamten samochód, usłyszałem stukot uderzenia i poczułem lekkie (później przyszło zdziwienie jego lekkością) szarpnięcie. Stałem. Silnik nie pracował. Spojrzałem na świecącą kontrolkę ładowania i wyłączyłem zapłon. Czy ja dojadę do domu? – to była pierwsza moja myśl. Odpiąłem pas i otworzywszy drzwi, zobaczyłem płyn wypływający spod samochodu. Chłodnica. Nie dojadę.

-Dobrze się pan czuje? Panie, słyszy mnie pan? Dobrze się pan czuje? Nic panu nie jest? Słyszy…

Słyszałem. Patrzyłem na samochód, na jego zgnieciony przód. Nie miałem już samochodu. W jednej sekundzie mój ford, który woził mnie przez sześć lat i którym okrążyłem Ziemię, przestał istnieć stając się toną pogiętego żelastwa.

-Tak, słyszę. Nic mi nie jest. – spojrzałem na sprawcę – Mój ford. Nie mam samochodu.

-Może zadzwonię. Nic pana nie boli?

W tym miesiącu wymieniłem mu układ wydechowy, blacharz połatał mu błotniki i progi, a ja wczołgiwałem się pod niego malując czarnym mazidłem spód samochodu.

Stałem patrząc bezradnie, właściwie bezmyślnie patrząc na jakiegoś faceta, który włożył rękę pod pogiętą maskę mojego forda i próbował odłączyć akumulator.


 Muszę zadzwonić do Eli, czeka na mnie z obiadem, muszę zadzwonić do ubezpieczyciela, muszę… dlaczego ręka tak mi się trzęsie, że nie mogę utrzymać telefonu przy uchu?.. Jeszcze wczoraj regulowałem układ gazowy, dzisiaj mierzyłem spalanie gazu, było obiecująco małe.

Kwadrans wcześniej tankowałem gaz. Już po zapłaceniu zauważyłem tik taki na półce i kupiłem opakowanie, sprzedawca dłuższą chwilę szukał w komputerze ceny, w końcu zapłaciłem i wyszedłem. Gdyby szukał jedną sekundę dłużej lub krócej, przejechałbym skrzyżowanie nie przeczuwając mijania o tę sekundę zdarzenia. Ale też gdybym wjechał na skrzyżowanie o ćwierć sekundy wcześniej, drugi samochód uderzyłby w moje drzwi i wtedy prawdopodobnie trafiłbym do szpitala…

Jednak nie o mijającym nas o sekundy i centymetry przeznaczeniu chciałbym tutaj napisać, a o ludziach i ich dziwacznych skłonnościach. Sprawca wypadku zachował się dobrze, rozstaliśmy się bez wzajemnej urazy, ściskając sobie dłonie – nie o niego tutaj chodzi.



-Dobrze, że jesteś. – usłyszałem od żony, gdy w dwie godziny później dotarłem do domu.

Nazajutrz rozpocząłem poszukiwania drugiego samochodu, chciałem załatwić jego zakup i jak najwięcej formalności do końca tygodnia, czyli do czasu koniecznego powrotu do Leszna, do pracy. Dzisiaj, po dwóch dniach gmerania w internecie, mam dość tych poszukiwań i to z dwóch powodów. Pierwszy istniał od początku: nie chcę nowego (nowego używanego) samochodu, mimo iż będzie młodszy i lepiej wyposażony, chciałbym nadal jeździć moim, moim fordem. Tym starym, połatanym i pogiętym fordem, bo lubiłem go. Na ile umiałem, dbałem o niego, a on odwdzięczał się niezawodnym wożeniem mnie. Parę miesięcy temu zajrzałem na strony z używanymi samochodami, obejrzałem ofertę dostępną mi finansowo i zobaczywszy samochody znacznie lepsze od mojego, nabrałem chęci kupienia nowego już teraz. Inaczej zobaczyłem obłażący lakier mojego forda, ślady jakichś starych wgnieceń .. Miałem wrażenie jego zdrady. Zamknąłem tamte strony i już do nich nie zaglądałem. W te dni zostałem do tego zmuszony, ale robię to niechętnie. Odczuwam trochę złości do siebie o to irracjonalne zachowanie i o takież przyzwyczajanie się do rzeczy. Z rzeczami bywa jak z ludźmi: nagle znikają.

Dochodzę do drugiego powodu, czyli do meritum.

Przeglądając ofertę, jednocześnie poszukiwałem informacji o wybranych modelach i o tym, na co zwracać uwagę przy oglądaniu samochodu.

Przerażony i totalnie zniechęcony jestem powszechnym zwyczajem oszukiwania przy sprzedaży samochodu. Kiedyś zniesmaczony patrzyłem na poczynania pewnego znajomego, który bez żadnego skrępowania wymontowywał ze sprzedawanej ciężarówki wiele dobrych części i wstawiał w ich miejsca podzespoły zużyte. Brak skrępowania brał się z braku poczucia niewłaściwości takiej praktyki. Teraz dowiaduję się o powszechnym zwyczaju cofania licznika kilometrów sprzedawanego samochodu. Robią to niemal wszyscy, nawet ci, którzy na co dzień mają się za ludzi prawych i moralnych. Może nawet i takimi bywają, ale z chwilą podjęcia decyzji o sprzedaży samochodu jakby się zmieniali, wchodzili z skórę sprzedawcy używanych samochodów, a widzę, iż specjalny to rodzaj ludzi. Powszechne jest też ukrywanie poważnych wad, na przykład faktu zgniecenia karoserii w wypadku, czy wad grożących wypadkiem lub zniszczeniem podzespołów pojazdu (np. mocno zużyte hamulce lub ordynarnie wyłączona kontrolka silnika). W różnych wcześniejszych okolicznościach zwracałem uwagę na niestosowność takiego postępowania i spotkałem się w zupełnym niezrozumieniem, ze wzruszaniem ramionami lub pukaniem się w czoło. Wszyscy tak robią, więc i ja muszę – słyszałem. Gdyby osoba mówiąca te słowa miała być szczera, powinna dokończyć myśl: jeśli nie będę oszukiwać, sprzedam samochód za mniejszą kwotę. Może dlatego nie kończą myśli, że czują, iż wtedy wyraźnie widać byłoby granicę ich praworządności i moralności, tego, co godzi się  robić i tego, co nie, a ową granicą byłyby pieniądze. Może sami przeczuwają, iż żadna to moralność, skoro przeliczana jest na pieniądze? Jeśli mają takie przeczucie, to tym gorzej dla nich, skoro wiedząc, nadal tak czynią.

Kaczawskie wędrowanie


251015

Gdy nie mam określonego planu wędrówki, gdy nie mogę się zdecydować gdzie iść, zwykle wybieram jedno ze swoich ulubionych miejsc; tak było i dzisiaj: poszedłem na Chrośnickie Kopy i via zbocza Leśniaka wróciłem do wioski. Pętla niewielka, ale powtarzająca bieg Meandra w ojczyźnie Hektora; gdy po dziesięciu godzinach doszedłem do samochodu, czułem w nogach kilometry, ale też sam się przyczyniłem swoim gapiostwem do meandrowania, o czym napiszę później.

Ciemno jeszcze było, gdy w Janówku zostawiłem samochód na swoim zwykłym miejscu i poszedłem na Ptasią. Kołatała się we mnie nadzieja na powtórzenie wczorajszego słonecznego dnia i chciałem być wyżej, na moich ulubionych stokach, żeby z nich oglądać wschód. Byłem o czasie, ale słońce nie wyszło mi na spotkanie, schowane za chmurami. Trudno, ale przecież byłem w jednym z najpiękniejszych miejsc moich gór. Nieśpiesznie włóczyłem się.



Stoki tej góry same w sobie są urokliwe, urozmaicone nitkami dróżek ocienionych drzewami, ozdobionymi różami i głogami; wyżej łąki wchodzą w leśny masyw tworząc schowany wśród drzew zaułek, o którym zapomniały nawet polne dróżki kończące się niżej; tylko cienka ścieżka przecina go wychodząc z lasu i znikając po drugiej stronie między drzewami. Patrzę na nią z zaciekawieniem: kto nią chodzi i gdzie zmierza? Tam wyjątkowo rozłożysta czereśnia stoi na miedzy, pyszna swoimi kolorami, a przy niej stara, pochylona ambona niczym wiekowy dom drewniany. Nieco dalej dochodzę do dróżki zakręcającej ostro pod kępą drzew i znikającą za nimi; gdy kilka lat temu zobaczyło to miejsce po raz pierwszy, byłem nim oczarowany. Czaruje mnie i dzisiaj, chociaż inaczej, spokojniej, bez ówczesnego zachłyśnięcia się, ale za to cieplej, bo wspomnieniem i poczuciem bycia moim miejscem. Dla ścisłości geograficznej zaznaczę, iż te moje ulubione stoki są dwóch gór, Ptasiej i Czernickiej Góry; trudno mi je rozdzielać granicą, przywykłem do jednego ich miana.

Na całym niemałym obszarze północnych stoków tych gór widuje się duże, przyciągające wzrok, samotne drzewa - wiele rośnie czereśni, o tej porze wspaniale kolorowych – albo małe zagajniczki. Wchodzę między drzewa, czasami bywa tam głęboki cień, plątanina suchych gałęzi, omszałych pni i czarnych kamieni, czasami wśród kępy drzew jest zielono, widno i jasno, zawsze pociągająco kontrastem przestrzeni. Gdzieś tam wzrok zaplątał mi się w gałęziach dużego drzewa z liśćmi… z różnymi liśćmi. Jej, jakie to drzewo? Dopiero gdy wszedłem pod nie, zobaczyłem nie tyle rosnące obok siebie, co zrośnięte pnie czereśni i buka. Miłośnicy na zawsze. Zazdrościć im?

W dole nitka wioski, a dalej i ponad nią, po drugiej stronie doliny, stok przecina zygzakiem szosa schodząca z przełęczy; nieco na lewo widać rozległe łąki Babińca, jeszcze dalej, w kierunku Modrzewi, moje małe wzgórze, na którym parę już razy siedziałem snując fantazje o domu tam postawionym.

Po prawej widzę w oddali lasy na stromym stoku Wywołańca, są wyspami kolorów jesieni na tle ciemnej zieleni świerków – jak w Bieszczadach, podpowiada mi pamięć - a tuż przy mnie maleńki krzaczek dzikiej róży dzieli się swoim miejscem z równie małą rudą jarzębinką. Idę słuchając szelestu liści pod nogami. Zatrzymuję się i wsłuchuję się w ciszę podkreślaną cichym szumem wiatru i delikatnym szelestem liści na drzewach; z oddali, od strony przełęczy, dobiega mnie szum samochodu. Uświadamiam sobie, iż bezwiednie, nieświadomie, próbuję z tych wszystkich drobiazgów dostrzeganych wokół siebie złożyć coś, co wymaga sięgnięcia w głąb – pełny, przetworzony moim duchem, obraz chwili mojego życia.

Dopiero po upływie czasu pamięć powie mi, czy udało się, bo takich chwil nie zapomina się, są wyróżnione pamięcią i prawdziwie moje.

Zszedłszy nieco niżej, doszedłem do ostatniej polany wrzynającej się w las i bezbłędnie (warto zaznaczyć ten fakt wobec późniejszego zdarzenia) odnalazłem ścieżkę przecinającą w poprzek jęzor lasu schodzącego aż do wioski. Zaczyna się tam strumień, właściwie dwa strumyczki łączące się niżej, na mapie nie mają nazwy, a ten większy rodzi się w głębokim i ciemnym jarze porośniętym gęstym lasem; efektownego źródła nie ma, woda wycieka z czarnej ziemi wśród czarno-zielonych głazów. Lubię to miejsce, podoba mi się jego ponura dzikość. Gdy szedłem tamtędy pierwszy raz, nie znałem dobrych przejść przez las, wszedłem na mokradło i wypaciałem się błotem jak dziecko w kałuży.

Wyszedłem na stoku Lastka, góry w pewien sposób mi najbliższej. Pod lasem, dość wysoko, blisko szczytu góry, usiadłem na moim, kolejnym moim miejscu robiąc dłuższą przerwę. Piłem herbatę, patrzyłem i słuchałem dziwnych wrażeń tworzonych na połączeniu dwóch światów. Lastek: pragnienie i tęsknota próbujące przebić mur czasu i miejsc.


Zataczając koła nieśpiesznie szedłem w kierunku Chrośnicy, a że droga wypadała blisko lasu i skał zwanych Skalisko, postanowiłem zobaczyć je. Patrząc na te niewielkie kamienie, ponownie, jak i za pierwszą tutaj bytnością, uznałem za dziwne nadanie nazwy kamieniom tak niepozornym. Dzisiaj jednak nie skończyłem na zdziwieniu, a postanowiłem pomyszkować po lesie. Ciężko się tam chodzi, stok jest miejscami dość stromy, zarośnięty jeżynami, pod którymi chwieją się niestabilne kamienie, ale miałem rezerwę czasu i determinację, więc szukałem innych skał w pobliżu. Znalazłem dwie grupy okazałych skał, czyniących wrażenie dzikością i pionowymi, a nawet przewieszonymi, ścianami. Ładne skały, będę do nich wracać; skały niewątpliwie zasługujące na własne miano, ale dlaczego nie znalazłem ich wcześniej?




Schodziłem ku wiosce idąc wzdłuż szpaleru klonów; większość z nich była jaworami, ale parę drzew wyróżniających się paletą barw było klonami zwyczajnymi. Nawiasem mówiąc, ktoś, kto nadawał tę nazwę, zapewne nie widział klonu jesienią. Za mało znam nazw poszczególnych kolorów, żeby udanie opisać całe bogactwo jesiennych barw liści tego drzewa. Gdy stałem pod nim, jeden liść, wyjątkowo duży, oderwał się i upadł mi pod nogi. Podniosłem go, zrobiłem mu zdjęcie i chciałem zabrać, ale zostawiłem go tam, gdzie jego miejsce.




Przeszedłem w poprzek wieś i obok ładnego kościółka wszedłem na żółty szlak prowadzący do Orzechowic. Na przełęczy pod Wywołańcem usiadłem i patrzyłem na stoki Lastka, tam, gdzie byłem dwie godziny temu. Poznawałem dróżki, a nawet niektóre drzewa; patrząc, po raz pierwszy w tych górach poczułem, że nie chcę wracać do Leszna, do pracy, do tamtych ludzi, że chciałbym zostać gdzieś tutaj. Na brzegu wioski oglądałem pięknie wyremontowany stary dom…

Poszedłem dalej, zbyt pewnie się tam czując. Gdy szlak wszedł w las, wyszedłem na otwartą przestrzeń łąk, a gdy te skończyły się, znalezionym duktem poszedłem w stronę szlaku. Tak mi się  wydawało. Dukt skręcał w niewłaściwą stronę i końca nie miał. Wszedłem w pierwszy poprzeczny dukt na tyle wyraźny, że miałem nadzieję, iż nie skończy się po stu metrach. Szedłem i szedłem, słońca nie widziałem, nawet jego śladu na chmurnym niebie nie było. Skoro jestem w lesie, może znajdę grzyby? Rozglądałem się wzdłuż drogi, ale znalazłem tylko kramik dla zwierząt; na pniu drzewa wisiała wielka kostka soli, polizałem ją, była szorstka i słona. Później wszedłem w piękny las bukowy. Duże i proste drzewa stały rzadko, widać było głębię lasu; dołem gładkie, ołowiane pnie, wyżej oszałamiające kolory liści.


 Łaziłem między drzewami, dotykałem je i robiłem im zdjęcia, w końcu poszedłem dalej. Gdy wyszedłem z lasu, w oddali zobaczyłem mały domek na stoku góry. Poznawszy ten dom i wzniesienie ucieszyłem się, ale zadowolony z siebie nie byłem, bo okazało się, że odszedłem od właściwego miejsca wyjścia z lasu o trzy, raczej o cztery kilometry. Obiecałem sobie wrócić tam przy najbliższej okazji i dowiedzieć się, gdzie popełniłem błąd, w którym miejscu przeciąłem szlak nie zauważając go. Szukając grzybów, gapiąc się na buki, czy dłubiąc w nosie? Stanowczo nie nadaję się na przewodnika.

Czasu na dokładniejsze poznanie stoków Wywołańca już nie miałem, tamte miejsca dopisuję do tegorocznej listy zamierzeń. Zerknąłem tylko na zbocza dla nabrania większego apetytu i wszedłem na dróżkę do Janówka, gdzie miałem samochód. Już w wiosce na chwilę zobaczyłem słońce: znalazło dla siebie lukę między zwałami chmur a grzbietem Kop, rozświetliło liście sąsiedniego buka i zgasło nim zdążyłem wyciągnąć aparat.

Chmurny to był dzień, ale ładny widokami i myślami, także świadomością następnego bycia na szlaku dopiero w połowie listopada, a myśl o tym wszystko wokół mnie czyniła cenniejszym i piękniejszym.





środa, 28 października 2015

W kolorach jesieni


241015

Gdybym sprawdził prognozę pogody w piątek, zapewne wybrałbym inną trasę, ale w czwartek zapowiadali duże zachmurzenie, uznałem więc, że dobry to będzie dzień na poznanie lasów między Jelenią Górą a Siedlęcinem, a już szczególnie zachwalanego Borowego Jaru. Aura mile mnie zaskoczyła (synoptyków zapewne bardziej): na długo przed obudzeniem się Eos widać było, że dzień będzie słoneczny. W czasie jazdy znowu widziałem Wenus; nie była tak wielka jak poprzednio, ale nadal przyciągała wzrok urodą i jasnością. Pojechałem do Jeleniej Góry, na parkingu przed wielkim marketem zostawiłem samochód, oczywiście wracałem się nie będąc pewny wyłączenia świateł, a niewiele minut po siódmej zostawiłem domy miasta za sobą, idąc stokiem wzniesienia Gapy. Zgodnie z mapą, na brzegu lasu jest punkt widokowy, chyba wyjątkowy, skoro ma swoją nazwę: „Złoty widok”. Czas wyliczyłem dobrze, bo w kwadrans po dojściu na miejsce wzeszło słońce udowadniając adekwatność cech miejsca do nazwy.

Będąc tam nie stoi się wysoko, ale widok ma się rozległy: niżej miasto, wyżej i wokół niego Karkonosze, Rudawy i Kaczawskie, a wschodzące słońce na wprost. W powietrzu wisiała delikatna mgiełka, która trafiona słońcem zabarwiała niebieskości dali kolorami wschodu. Próbowałem uchwycić aparatem te subtelne i piękne zmiany kolorów, ale po obejrzeniu zdjęć stwierdziłem, że widziałem je ładniejszymi niż widział aparat.




Kręciłem się tam długo, zmieniając miejsca, patrząc w dal przez bajecznie kolorowe liście buków i robiąc zdjęcia; trudno mi było tak po prostu odwrócić się od słońca i wejść między drzewa lasu. Gdy w końcu zdecydowałem się, trochę lasem, trochę szosą, doszedłem do Siedlęcina; średniowieczna wieża mieszkalna, chluba wioski, była już otwarta. Kupiłem bilet, dwoma zdjętymi swetrami wypchałem plecak i wszedłem do środka. Potężne, kamienne mury; oryginalne, kilkusetletnie, drewniane stropy; komnaty wielkości paru sporych mieszkań w bloku; skomplikowane belkowanie dachu wysokiego na parę pięter. 



Nie wyblakłe, chociaż szacowne wiekiem, malowidła ścienne, a właśnie ta drewniana, wielce rozbudowana, konstrukcja dachu zrobiła na mnie największe wrażenie. Obiektem zajmuje się lokalna fundacja; niech się jej dobrze wiedzie, bo warto dbać o tak stary i rzadki u nas obiekt. Przy wejściu otwierano stragany, na jednym ze stoisk kupiłem… ciastkowego podgrzybka łudząco podobnego do oryginału. W smaku okazał się też być udany. Dla zainteresowanych podaję szczegółowy przepis jego wykonania. Otóż kapelusz był okrągły, wypukły i brązowy; kolor dobrany idealnie, prawdziwy brąz podgrzybkowy, a smak taki… słodko-ciastkowy. Pod kapeluszem była, jak to u podgrzybków, delikatnie seledynowa warstwa czegoś, co kojarzyło mi się z budyniem. Noga, lekko wygięta i pogrubiona u dołu, też była z ciasta, ale twardszego od ciasta kapeluszowego, czyli tak, jak być powinno. Na końcu poprószona była… ziemią? Sprawdziłem w sposób nie zostawiający wątpliwości, bo organoleptycznie: to był mak. Sprzedawczyni gratuluję pomysłowości i perfekcji wykonania.



Miałem nadzieję zobaczenia z bliska urządzeń elektrowni wodnej stojącej w wiosce, nad Bobrem, bo takie miejsca są dla mnie czarodziejskie, ale teren jest ogrodzony. Kilometr dalej jest druga elektrownia, też ogrodzona, przy jej bramie kończy się droga, za nią zaczyna się Borowy Jar. Z jednej strony rzeka, z drugiej strome, miejscami prawie pionowe, stoki, szlaku ani ścieżki nie ma. Zapytałem przechodnia, usłyszałem o ścieżce między garażami prowadzącej w poprzek góry, na drugą stronę.

-Jak się zna drogę, to się przejdzie – dodał na końcu.

Poruszyły mną te słowa. Siedemdziesiąt już dni łażę po tych górach, a mam nie znać tego przejścia?? Poszedłem. Garaże znalazłem, a za nimi… dwie ścieżki. Jak on mówił? W poprzek góry, o tej porze iść na słońce. Poszedłem prawą ścieżką. Po stu metrach doszedłem do skrzyżowania ścieżek w kształcie litery T, na nim kończyła się moja dróżka. Kręciłem wokół próbując znaleźć jakieś ślady, w końcu poszedłem na przełaj. Po kwadransie trafiłem na przecinkę pod linią energetyczną. Najbliższy słup stał na szczycie wzniesienia, za nim przewody stromo opadały, zaintrygowany podszedłem i… ojej, jak tutaj ładnie!



Kilkadziesiąt metrów niżej zobaczyłem zakole rzeki, a nieco z boku, po drugiej stronie wody, wielki budynek. Dobiegły mnie podniesione dziecięce głosy – kontrast z moim dość odludnym miejscem. Tuż obok i parę metrów niżej sterczały skalne złomy opadające ku rzece pionowymi, poszarpanymi skałami. Wszedłem na płaski wierzch najbardziej wystającej skały i zarządziłem przerwę; za ładnie tam było, żeby szybko odchodzić, i to nie tylko z powodu słońca i kolorów jesieni, ale też z powodu widoków i rzadkiego zestawienia wysokich skał, lasu i rzeki w dole. Miejsce czyniło wrażenie także rzadko spotykaną w tych niskich górach ekspozycją; gdy stałem przy krawędzi skalnego obrywu i patrzyłem na wierzchołki drzew w dole, czułem mrowienie w nogach. Parę godzin później przeczytałem na tablicy informacyjnej, iż wniesienie to nazywa się Wieżyca; moja mapa podaje inną nazwę; nie pierwszy ani nie setny jej błąd.

Dobrze, ale gdzie jest ta ścieżka z wioski do jaru? Przecinką zszedłem do elektrowni, znalazłem mało używaną ścieżkę trawersującą stromiznę ściany wznoszącej się nad zabudowaniami, wróciłem pod garaże i poszedłem drugą ścieżką. Zrazu wyraźna, później coraz bardziej była zarośnięta, aż w końcu przedzierałem się przez jeżyny i gęstwinę nawłoci; za nimi zobaczyłem mostek: szedłem dnem wyschniętego strumienia. Mostkiem biegła wygodna, szutrowa droga, poszedłem nią. Później uznałem, że za bardzo skręca w lewo, w stronę szczytu Gapy, więc wszedłem w jeden z duktów prowadzących bardziej w prawo; ładnie tam, ale jaru nie było, szedłem równolegle do niego, jednak za wysoko. Las się skończył i wyszedłem tam, gdzie podejrzewałem: przy Złotym Widoku. 



A może jednak zostawić poszukiwania ścieżki, a przejść jar? – pomyślałem. Drogi ku niemu nie ma, ale odległość jest mała, kierunek łatwy do określenia, poszedłem więc na przełaj ku rzece i po kwadransie, bez przygód, stanąłem na początku Borowego Jaru.

Dlaczego borowego? Od boru? Nie ma tam boru, jest las mieszany z przewagą drzew liściastych. Najwięcej rośnie lip, w większości wielopiennych, rekordzistce naliczyłem 14 pni, wszystkie rosnące na jednym głazie – wyjątkowy okaz. Sporo też jest buków, klonów i jaworów, tu i ówdzie spotykałem graby i wiązy, wyżej świerki. Lipy są już niemal bez liści, ale za to buki stoją w bajecznie żywych kolorach żółci, czerwieni i brązu, ściślej w kolorach będących tak płynnymi połączeniami czerwieni i brązu, że zacierającymi granice między tymi barwami. W słońcu drzewa te wyglądały zjawiskowo pięknie. Jeden z nich, rosnący na stromym zboczu, wykształcił wielkie, nawet jak na buka, korzenie. Te drzewa często chwytają się ziemi plątaniną pazurów, ale takich jeszcze nie widziałem; przypomniały bulwiaste  nacieki skalne w jaskini.


Na całej swojej parokilometrowej długości jar czyni wrażenie urodą i rozmaitością szczegółów, miejscami dzikością. Rzeka, tu spokojna, ale tam głośno szumiąca na głazach wystających z jej wód; ścieżka meandrująca między skałami lub zwalonymi drzewami, wysypana kolorowym kobiercem liści; wychodne skały sterczące na stromych zboczach jaru wydają się balansować w stanie chwiejnej równowagi; drzewa w rozmaitości swoich gatunków, w nieskończoności kształtów i odcieni kolorów; dzikie kaczki biegnące po wodzie i z głośnym furkotem, zostawiając za sobą drżący kilwater, podrywające się do lotu…





Doszedłem do podstawy wzniesienia wcześniej poznanego od góry, do Wieżycy; tuż za nią ścieżka kończy się skałą wyrastającą z wody i zagradzającą przejście; ładna skała, wygląda jak maczuga Heraklesa wetknięta w wodę. 



Niewiele dalej jest elektrownia i wioska Siedlęcin, ale brzegiem rzeki przejścia nie ma. Jedną drogę tam prowadzącą znalazłem, tą wiodącą przez szczyt Wieżycy, ale drugiej, zaczynającej się przy garażach, nie. Do wielkiego budynku schroniska po drugiej stronie rzeki można przejść po kładce. Przeszedłem na drugą stronę, ale do schroniska nie wchodziłem. Nie wchodzę do schronisk, chyba że muszę. Na kamieniu posiedziałem kwadrans, wypiłem herbatę, pogapiłem się na oszałamiającą feerię światła i kolorów wokół mnie, w końcu zarządziłem powrót. Gdy minąłem skały, zobaczyłem mężczyznę idącego lasem od strony wioski. Droga! Mało była widoczna, ale była; poszedłem nią, dowiadując się gdzie niepotrzebnie skręciłem kilka godzin temu, poznałem ją całą i zawróciłem, żeby jar przejść jeszcze raz, tym razem w stronę miasta. Znam już drogę przez las z Siedlęcina do Borowego Jaru, a nawet dwie znam drogi; przy najbliższej okazji pójdę tam przejść je jeszcze raz, bo z moją pamięcią…

Borowy Jar widziałem w kolorach jesieni, chciałbym zobaczyć w mroźny i śnieżny dzień zimy. Na pewno zobaczę go takim.

Po raz pierwszy w tym sezonie byłem na dwudniowej wędrówce; na nocleg pojechałem do znanego mi i lubianego domu „Konopka” w Czernicy. Gospodyni zaprosiła mnie na kolację, ale usnąłem nim się zaczęła. Przepraszam, Bożeno.











poniedziałek, 26 października 2015

O papierze toaletowym i o Prouście


W połowie pierwszej części szopenowskiego koncertu e-moll jest wyjątkowe miejsce: orkiestra milknie, a po chwili ciszy słychać ciche dźwięki fortepianu, cudne jak nie z tego świata. Kiedyś pomyślało mi się, czy może gdzieś usłyszałem, już nie pamiętam, że pojawiające się tam te najdelikatniejsze tony są jak dźwięk pereł osypujących się na boską membranę, i teraz mam niewinne natręctwo skojarzeniowe – te perły właśnie. I chociaż tak naprawdę nie wiem, jaki dźwięk wydawałyby perły, a nawet myślę, że nie byłby on tak cudny jak ten wydobywany palcami Zimermana, to jednak podoba mi się to porównanie.
Tak, tak, pamiętam: miałem pisać o papierze toaletowym. Już to robię.

Jak umyć szklankę po kawie nie mając wody, lub mając jej kilka kropel? Jak odkurzyć półki i jak wytrzeć zaschnięte plamy po herbacie na blacie stolika nie mając zlewu i tych wszystkich cud-płynów?

Żeby umyć szklankę należy... nie, przecież pisałem, że zlewu nie mam, kranu też, jeden i drugi wynalazek naszej cywilizacji jest daleko, w tamtym budynku, albo jeszcze dalej, nie wiadomo gdzie. Tutaj mam papier toaletowy i odrobinę wody przyniesionej w butelce. Więc żeby umyć szklankę po kawie, należy wybrać fusy łyżeczką, a ich resztkę na ściankach szklanki wykorzystać jako środek czyszczący, całkiem jak w tej reklamie o mikrogranulkach z poczwórnie aktywnym tlenem czy czymś tam: po prostu kawałkiem papieru i resztką fusów wytrzeć ścianki szklanki. Efekt gwarantowany, można sprawdzić piszcząc palcem po szkle – jak w innej reklamie - o ile fusy zachowały resztkę wilgoci potrzebnej tutaj do rozmiękczenia zaschniętych śladów. Z tego samego powodu łyżeczkę, aby była czysta i bez nalotu, należy natychmiast po użyciu wytrzeć mocno... czym? Wiadomo: kawałkiem papieru toaletowego. Jeśli fusy w szklance wyschły, nie obędzie się bez odrobiny wody, niestety, ale pracuję nad udoskonaleniem swoich metod. Podobnie jest z nożem, a jeśli na kilkakrotnie złożony papier wyleje się parę kropel wody, uzyska się wygodną szmatkę jednorazowego użytku, dobrze usuwającą kurz i plamy z gładkich powierzchni. Niestety, niezbyt dobrze czyści się taką szmatką ekran laptoka, bo zostają smugi, tyle że łatwo je usunąć rąbkiem podkoszulka wyciągniętego spod swetra, więc w sumie też może być.

Kilka lat mojej pracy z przełomu wieków opisać można opisując sposoby radzenia sobie z niedoborem wody przy wielorakim zastosowaniu papieru toaletowego, uniwersalnego materiału pierwszej potrzeby.

Gdy podniosę głowę z nad klawiatury, widzę rolkę papieru stojącą na stoliku; na ogół jest zwykłą rolką, ale czasem, gdy poczuję tę drugą połowę wrażenia zanurzoną we mnie, rolka nabywa możliwości mieszczenia w sobie wspomnień tamtych lat: mojego włóczenia się po kraju, dni spędzonych w kabinie sterowniczej lunaparkowego urządzenia, nocy przespanych w kabinie scanii lub w nieprzytulnych motelach przydrożnych, i drogi. Drogi przede mną.

Drogie mi lata, bo moje lata.

Gdy powiemy niepogoda, postój fiakrów, albo papier, wszyscy wiedzą co chcę powiedzieć, ale moja własna realność jest ledwie w połowie związana z przedmiotem, z białą rolką papieru toaletowego; ta druga połowa jest tylko moja i ona jest ważniejsza, wiążąc mnie tysięcznymi wspomnieniami z moim światem i z moim czasem.



Mówi się o artystach tworzących swoją indywidualną wizję świata, i tak jest, ale prawdę tę można rozszerzyć na nas wszystkich mówiąc, iż każdy z nas widzi świat inaczej. Nie tyle z powodu różnic naszej spostrzegawczości, albo z nieco odmiennego działania naszych zmysłów (ktoś kiedyś zwrócił słuszną uwagę, że tak naprawdę nie wiemy, czy odcień czerwieni, na który patrzymy, jest tak samo widziany przez kogoś innego; w innym wymiarze te różnice są wyraźne na zdjęciach robionych różnymi aparatami), w gruncie rzeczy są to drobiazgi. To, co przyczynia się do tworzenia prawdziwie odmiennych obrazów świata, czasami diametralnie odmiennych (vide przykład rolki papieru), jest w nas: nasze przeżycia i nasza pamięć, nasze myśli i nasze wartościowanie, nasz duch.

Tyle jest obrazów świata, ilu jest ludzi.


wtorek, 20 października 2015

Wrześniowe dumania. Wspomnienie i samotność.


201015

W niedzielę wyjechało nas ośmiu małym busem; miałem kierować, ale upiekło mi się, bo za kierownicę usiadł kolega i kierował aż do celu, pod tor Stegny w Warszawie; stał tam drugi lunapark mojego pracodawcy, nazajutrz mieliśmy spakować go i przewieźć do bazy. Po przyjeździe zjadłem kolację i wszedłem do przydzielonego mi na tą jedną noc pokoju w przyczepie mieszczącej osiem klitek z łóżkiem, szafą i szafką. Pół metra wolnej przestrzeni, brak krzesła. Nieświeża pościel wydzielała przykry zapach. Zza jednej ściany dobiegała mnie telefoniczna rozmowa, zza drugiej skrzeczące dźwięki hip hopu po ukraińsku. Usiadłem na brzegu łóżka i spojrzałem na telefon, była godzina pół do ósmej. Nie wiedząc gdzie będę spać, a mogło tak być, że i w kabinie ciężarówki, nie wziąłem książki ani czytnika e-booków. Co robić, nim położę się? Rozejrzałem wokół z tym przeraźliwym poczuciem obcości, jakie czasami dopada mnie w tej pracy. Poczułem pragnienie znalezienia się daleko stąd i dojmującą samotność. Najgorszą samotność człowieka wśród ludzi. Położę się; nie wiem kiedy usnę, ale wsłucham się w siebie, może uładzę się ze sobą i z miejscem – postanowiłem. Położyłem się, po kwadransie przestałem czuć smród pościeli. Kłapnęły drzwi, później drugi raz, trzeci i dziesiąty; ktoś tupał buciorami po blaszanym podeście wejściowym; ktoś klął po ukraińsku, obrzydliwie przeciągając zgłoski; ktoś kogoś wołał waląc pięścią w drzwi. Zacisnąłem powieki starając się nie słyszeć otoczenia. Co ja tutaj robię?? Zarabiam pieniądze. Muszę zarabiać pieniądze.

Nie wiem która była godzina, gdy w końcu ucichło i litościwie usnąłem.

Przyjechałem dzisiaj, we wtorek nad ranem, jadąc starą, rozklekotaną scanią, w której dźwignia biegów chodzi jak ramię kieratu, a szybkościomierz nie chodzi wcale. Dojechałem łapiąc po drodze tylko jednego kapcia, czyli szybko.

Teraz jest wieczór, siedzę w moim zimowym pokoju w bazie. Trwa finał konkursu, słuchałem koncertu e-moll w wykonaniu Szuszkina, Rosjanina, ale żeby skupić się na muzyce, musiałem zamknąć oczy, nie patrzeć na jego dłonie, bo gdy je widziałem, wracałem myślą do pięknych dłoni Kate Liu. Posłucham jej gry później, teraz otworzyłem dopiski, zaraz zajmę się nowym tekstem przeznaczonym do opublikowania na blogu. Przede mną cichy i samotny wieczór z książką lub laptokiem na podołku. Zwykły mój wieczór.

We wrześniu po prostu zapomniałem o tym tekście, niech więc teraz będzie wspomnieniem końca lata i ówczesnych moich rozmyślań.



Słońce na powiekach budzi mnie. Otwieram oczy i przez otwarte okienko dachowe widzę liście lipy, poruszają się lekko, jasne i ciepłe słońcem. Przez okno nad głową opada na mnie drgająca mozaika słonecznego światła i cieni liści. Jest letni poranek. Jeszcze jest lato.

Mam chwilę czasu, siedzę przy oknie, czytam, a słońce zagląda mi do otwartej książki; gdy próbuję je złapać, oświetla mi dłoń, ale nie pozwala się dotknąć, uciekając na firankę lub na szafę i ciągnąc za sobą mój wzrok. Myśl biegnie za nim, gubię wątek czytanej książki, patrzę na słońce.

Lipa stoi jeszcze zielona, ale pod nią nie widać już trawy spod żółtych liści; lekki podmuch wiatru odrywa niezdecydowane liście i kręci brązowymi kulkami owoców uwieszonych pod skrzydełkami. Na ziemi, wśród żółci liści, leży ich mnóstwo; biorę jeden i oglądam chcąc rozpoznać gatunek lipy. Podnoszę głowę i znowu widzę wirującą kulkę opadającą na ziemię w nadziei stania się drzewem; jakże rozrzutna jest Natura w swoim dążeniu do tworzenia życia!

Stoły jadalni stoją pod drzewem sypiącym do talerzy swoje liście, a ja wspominam tego, który ukochał język polski.



Gościu, siądź pod mym liściem, a odpocznij sobie!

Nie dojdzie cię tu słońce, przyrzekam ja tobie…



Rok temu miałem za sobą pierwszy po karuzelowym sezonie wyjazd w góry, szykowałem się do tygodniowej wędrówki po Bieszczadach; w tym roku sezon rozpocznę nie wcześniej jak w połowie listopada, nie zobaczę więc kolorowej jesieni w górach; zapewne dlatego znowu siedzę w kampingu z butami górskimi na gołych stopach.

Tak: gdy je założę, wydaje mi się, iż bliżej jestem górskich wędrówek.

Brakuje mi włóczenia się, wędrowania, drogi przede mną i horyzontu dalekiego; brakuje możliwości wyrwania się z kieratu codzienności na wolność marszu przed siebie, zostawienia za sobą ludzi i świata, z którymi radzę sobie coraz trudniej, ludzi i świata coraz bardziej mi obcych i mniej zrozumiałych. Brakuje mi polnego wiatru i rozległych przestrzeni przede mną, swobody oddechu piersi nie tłumionej cywilizacyjnym zniewoleniem, a nade wszystko brakuje mi uroku dróżki niknącej za szczytem wzniesienia.



Bernard Shaw pisał o skutkach darwinizmu, iż (cytuję z pamięci) redukują piękno i inteligencję, siłę i celowość, honor i ambicję.

Poruszyły mną te słowa, ponieważ nie zgadzam się z nim, mimo iż rozumiem ich autora.



Całkiem możliwe, iż Shaw nie może pogodzić się z amoralnością natury, która faktycznie jest niepojęta. Jej poznanie bywa wstrząsające, ale wcale nie dlatego, że jest taka zła, obojętna na cierpienie i śmierć, mordercza, bo takich cech natura nie ma. To, co w niej nieludzkie, to nawet nie obojętność, bo aby być obojętnym na cierpienie, potrzebna jest świadomość jego istnienia jako czegoś złego, a natura świadomości nie ma. To coś więcej: w całkowitym niezważaniu na śmierć i cierpienie istot żywych, jeśli tylko życie przekazały dalej, jest właśnie amoralność natury, a więc brak tejże, a nie amoralność rozumiana jako moralność zła – i to właśnie trudno nam przyjąć.

My odruchowo szukamy sprawcy dziania się i równie odruchowo doszukujemy się motywów, a tutaj nie ma ani tego, ani tego, ponieważ mamy do czynienia z bezrozumnymi siłami do których przykładamy ludzkie normy moralne. Coś podobnego, ową nieludzką obojętność, można odczuć patrząc na kręcący się niebezpieczny mechanizm, który bez żadnej zmiany będzie się kręcić po wciągnięciu nas w swoje zębatki: nasza śmierć nie wzruszy go ani nie zatrzyma.

Nie bardzo wiem, co ma mieć honor do ewolucji, chyba że dla autora tych słów za niehonorowe jest uznanie szympansa i kaszalota za naszych kuzynów; jeśli tak, to właściwie dlaczego? Dla mnie niehonorowe byłoby uznanie Stalina czy Pol Pota za moich kuzynów, a przecież są nimi bardziej niż tamte zwierzęta.

Przyjęcie do wiadomości naszego kuzynostwa ze zwierzętami powinno pomóc nam w dostrzeżeniu w człowieku nie pana świata, ukoronowanie aktu tworzenia czy nawet ewolucji (bo tak nie jest), a jednego z wielu mieszkańców Ziemi, od innych różniącym się jedynie posiadanymi możliwościami, które winien wykorzystać dla bycia dobrym gospodarzem dbającym o naturę i o żywe istoty naszej planety. Ta wiedza powinna pomóc, ale na ogół nie pomaga.

Dla wielu ludzi fakt pochodzenia ludzi od przodków wspólnych z innymi zwierzętami przeciwstawiana jest przekonaniu o boskim pochodzeniu człowieka, co nierzadko skutkuje odarciem człowieka z nimbu wyjątkowości, z przekonania bycia kimś z zewnątrz, niepodległym ogólnym prawom życia na Ziemi, kimś zasadniczo odmiennym od zwierząt, zwłaszcza poprzez posiadanie celu swojego życia, które ma mieć ostateczny związek z transcendencją. Takie przekonania tkwią w nas głęboko i są nam bardzo potrzebne. Tak bardzo, że gdy okazują się być bezpodstawne, świat wali się nam na głowę i wszystko traci sens.

Niemniej jednak jeśliby uznać, iż Shaw myślał tutaj o zrównaniu człowieka z innymi zwierzętami w swoim pochodzeniu i ostatecznym celu życia, życia dla jego kontynuacji, a przez to o ograbieniu go z idei uchodzących za szczytowe osiągnięcia ludzkości i jej tylko właściwych, to w pierwszej chwili można zgodzić się z nim, jednak w drugiej chwili przychodzą do głowy myśli zupełnie odmienne.

Jeśliby dopatrywać się w człowieku boskiego odblasku, cząstki Jego wielkości i mądrości, to należałoby uznać, iż odbicie nie jest zbyt udane, co przecież i pisma religijne to potwierdzają, uznając człowieka za istotę słabą, pełną wad, grzeszną i niedorastającą do pięt Stwórcy (jeśli wspomnieć potop, to należałoby uznać, że chyba też do Jego zamierzeń, z jakimi rozpoczął lepienie gliny). Nie wiem, gdzie tutaj miejsce na honor, piękno, siłę i ambicję, ale przecież miliony ludzi to miejsce tutaj znajdują. Tylko tutaj i nigdzie więcej.

Wiedza o ewolucyjnej historii człowieka pozwala, poprzez tworzoną zupełnie inną perspektywę, widzieć bardziej zalety człowieka, niż jego wady. Bardziej cieszyć się z osiągniętej niezależności od dyktatów instynktów, z intelektualnych i moralnych osiągnięć, niż gnębić się (ocenianymi jako grzesznymi) wadami i potknięciami. Ta wiedza umożliwia dostrzeganie i docenianie osiągnięć, ponieważ są nasze i tylko nasze, uzyskane wbrew temu wszystkiemu, co w nas zwierzęce w pejoratywnym znaczeniu tego słowa; także widzieć nasze losy jako historię istot, które bez jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz mozolnie wspinają się ku wysokim szczytom moralności i intelektualizmu z dolin wypełnionych pazurami, głodem, strachem i ogryzionymi kośćmi.

Przebytą przez nas drogę widzę często i w różnych sytuacjach. Gdy widzę wypielęgnowane dłonie kobiece, pięknie wykonane a mało użyteczne drobiazgi, gdy sięgam po jedno z tysięcznych urządzeń naszej techniki, czytam poezję lub filozofię, oglądam eleganckie wnętrza biur czy banków, słucham subtelnych dyskusji lub takich wywodów logicznych, a ostatnio silnie to odczułem czytając o wielkich serwerowniach: jak daleko są twórcy czegoś takiego od swoich odległych przodków, skoro mieliby kłopoty wytłumaczyć swoim dziadkom (po co sięgać dalej) co robią te dziwne urządzenia zapełniające długie rzędy regałów.

Czy piszę tutaj o dumie z ludzkich osiągnięć? Raczej nie, a na pewno nie bezpośrednio; piszę o swoim zadziwieniu odległością od życia, jakie przez tysiąclecia wiedli moi przodkowie, życia niebezpiecznego, znojnego, przygniecionego do ziemi, jakże często upodlającego (według aktualnych standardów) i krótkiego; piszę o naszej znacznej niezależności od natury z jej głodem, chłodem i podległością instynktom. Owszem, teraz też jesteśmy im podlegli, ale łatwiej nam sprzeciwić się im, co potwierdza chociażby powszechna antykoncepcja.

Nie, nie chwalę człowieka, staram się tylko wyjaśnić obraz widziany z innej perspektywy. W chwaleniu przeszkadza mi wiele, chociażby widywana na mojej mapie Sudetów nazwa Gross-Rosen. Nota bene: zawsze zadziwia mnie skłonność części Niemców do patrzenia na Polaków z góry, jako na naród mniej cywilizowany, Niemców, których dziadkowie tworzyli to i tyleż innych miejsc równie przerażających.

Przeczytawszy ten tekst pomyślałem, że z jego lektury można odnieść wrażenie, iż wszystko mam przemyślane i poukładane na wysokich półkach – tam, gdzie nie sięgają żadne wątpliwości i trudne myśli. Stanowczo tak nie jest.

Od kilku lat, od czasu poznania dzieł Prousta, często wracają do mnie jego słowa z „Pamięci i stylu”:

“... jednostka, to co w osobie ludzkiej, w jej myśli najbardziej niezwykłe, nie umiera, pozostaje w pamięci Boga i będzie wskrzeszona”.

Słowa zawsze pociągające i urokliwe wyrażaną ideą, a taki ich odbiór jest oczywistym dowodem na moje kłopoty z sensem życia, które kiedyś skończyć się ma definitywnie i bez żadnego ciągu dalszego. Odruchowo nie zgadzam się z takim końcem, w czym, jak sądzę, jestem podobny do większości ludzi. Pomaga dopiero włączenie do pomocy umysłu z jego racjonalnym myśleniem wspomaganym wiedzą, ale to długotrwały proces, w którym zdarzają się zwątpienia, a z nimi ciężkie dni.

Ten tekst jest jednym z etapów tego procesu.



----------

Może dla odmiany coś lekko humorystycznego. Stoi ta nieużywana (przez ludzi) budka obok hali warsztatowej, widzę ją ilekroć wchodzę tam. Któregoś dnia wziąłem aparat i zrobiłem zdjęcie drzewku, które… poszło za potrzebą.