131215
Przedłożyłem
ciekawość człowieka, chęć osobistego poznania internetowego znajomego, nad tak
lubianą samotną wędrówkę: zaprosiłem Janka – dla siebie nazywam go Jankiem z
Bloga – i wspólnie zanurzyliśmy się w wąwozy Chełmów. Od razu napiszę, że
zaproszenie powtórzę.
W
tamtych wąwozach byłem parę lat temu… jej, to już lata łażę po tych górach.
Dzisiejszy dzień jest siedemdziesiątym szóstym dniem spędzonym w Górach
Kaczawskich; ile ich wszystkich będzie? Inaczej: co przyniesie przyszłość?
Marzy
mi się zupełny brak obaw o przyszłość, przyjmowanie jej li tylko z ciekawością,
która czerpie siły z przekonania, czy może raczej z ufnej nadziei, na dobry
bieg dalszych dni i lat. Nie myślę tutaj o nieuzasadnionym optymizmie,
przekonaniu o wygraniu losu na loterii, wcale. To raczej stanowisko bliższe
stoicyzmowi: uniezależnienie się od tego, co na zewnątrz nas i na co nie mamy
wpływu. Zimne i zbyt filozoficzne? Nie, dlatego że uważam, iż losowi winny
jestem jeśli już nie zaufanie, to co najmniej nie wyprzedzanie powodów do
zmartwień. Jest w tym stanowisku wspomniana ufność – ciepła i ludzka - rezultat
doświadczeń tak wielu lat za mną, z których jasno wynika, iż niemal wszystkie
moje zmartwienia z czasem okazywały się pyłem wartym jedynie strzepania z
rękawa. Gdy wydawało się, że świat się wali, że tylko zgryzota i kłopoty
zostały, życie znajdowało dla siebie nie najgorsze ścieżki i najnormalniej
toczyło się dalej. Najważniejsze jest życie i jego pozytywne przeżywanie, a
nasze martwienie się, mimo iż tak bardzo ludzkie, ma jedynie siłę destrukcyjną.
Żyję
(bez traumy i bez bólu) i przeżywam, mam więc wszystko.
Janek
ujął mnie swoim przejmowaniem się: po obejrzeniu na googlach dojazdu pod jego
dom, po telefonicznym wyjaśnieniu mi przejazdu przez każde skrzyżowanie, na koniec
przysłał mi wielgachny list z opisami i zdjęciami; zupełnie tak, jakbym
ciężarówką miał jechać do Soho w Londynie, a nie do Legnicy:) Gdzieś tutaj jest
opis tamtego mojego wyjazdu do centrum West End’u, ale nie pamiętam gdzie.
Cierpliwy znajdzie.
Jechałem
w deszczu, wycieraczki pracowały na drugim biegu, a ja wyszukiwałem plusy
wędrówki w taki dzień - i nawet mi się to udawało – jednak nim dojechałem do
celu, deszcz poszedł sobie popadać gdzieś dalej. Ciemno jeszcze było, gdy
kręciliśmy się samochodem po Nowej Wsi w poszukiwaniu miejsca na całodzienne
parkowanie, szaro, gdy poszliśmy. Mając pod kurtką dwa swetry i bluzę z polaru,
byłem pewny, że ubrałem się za ciepło, jednak nie dzisiaj: silny wiatr
wychładzał, wciskając się w każdą szparę ubrania, ale deszcz tylko chwilami
kropił, a później nawet pokazało się słońce.
Słońce!
Czarodziej z paletą w ręku, malujący świat wokół i nasze dusze.
Z
wioski poszliśmy na południe, ku Wąwozowi Lipa, wróciliśmy niemal po śladach;
niemal, bo po wyjściu z wąwozu weszliśmy na sąsiednie wzgórze, na wyrost
nazwane Nowowiejską Górą.
Chełmy są pogórzem, tak naprawdę gór tam nie ma, a
pagórki z polnymi drogami biegnącymi szczytami. Wspinania się nie ma, ale jest
ta urocza i zawsze zadziwiająca cecha perspektywy: wznoszenie się wzgórz wokół,
wyłanianie się z niebytu gór za nimi i odsuwanie się horyzontu tym dalej, im
wyżej jesteśmy. Przy ostatnich domach wioski krzyżują się dwie wąskie wstążki
asfaltu kończącego się niewiele metrów dalej. Na miniaturowej wysepce
skrzyżowania, pod drzewem, ustawiono ławki i stół; widząc je, przez moment
siedziałem tam w letni wieczór słuchając leniwych rozmów mieszkańców i upajając
się zapachami czerwcowego zmierzchu.
Uroczą
dróżką biegnącą rozległymi łąkami poszliśmy ku ścianie lasu i skrzyżowaniu
szlaków prowadzących do kolejnych wąwozów.
Zwężające się w swoim biegu ku
ścianie lasu dwie nitki dróżki ogrodzonej miedzami, na nich krzewy dzikich róż
z czerwonymi owocami, tu i tam samotna brzoza, sosenka lub zdziczała jabłoń, na
łące malownicze rolki siana, a obok wzgórze – tym razem bezimienne, ale bliskie
i obiecujące ładne widoki.
Oczywiście weszliśmy na nie, a ono słów dotrzymało.
Ładnie tam. Tak ładnie, że wracając, zostawiliśmy szlak i idąc łąkami ponownie
weszliśmy na szczyt. Wśród wielu urokliwych elementów kaczawskich widoków są
wysepki dzikiej roślinności na łąkach i polach. Same pola mają swój urok,
przyciągając wzrok falistymi liniami swoich rozległości, po których tak dobrze
wędruje się wzrokiem, ale jednocześnie są sztucznie jednolite, monokulturowe.
Gdyby nie linie lasów i śródpolne zarośla, chyba byłyby nudne. Na skąpej
powierzchni wysepek dzikiej roślinności spotkać można zadziwiająco dużo
gatunków drzew i krzewów, ale też czasami i śmieci, niestety. Bywa, że te oazy
flory rosną na uskoku zbyt stromym dla rolniczych maszyn, albo na zapomnianej
przez ludzi drodze polnej, ale często są to pozostałości po kopalniach
kruszywa, czasami małych i dzikich, z których okoliczni mieszkańcy dobywali
piasek lub kamień na swoje budowy. Zagajniki rosną wtedy w zagłębieniu, czasami
sporym i o stromych brzegach. Bywa, że podchodząc, a często tak robię chcąc
bliżej przyjrzeć się bogactwu rodzajów i kształtów, stanąć na granicy zarośli i
otwartej przestrzeni, by posmakowawszy jej uwodzicielskiej urody, wejść w
ciemny, splątany gąszcz; więc podchodząc, płoszę chmary ptaków, dla których te
zagajniki są domem, albo płoszę stado saren odpoczywających w ukryciu. Taki
zagajniczek rośnie na wzgórzu; zbyt ciemno już było między drzewami, żeby
rozpoznać ich gatunki, ale obiecałem sobie wrócić tam kiedyś. Żebym nie wyszedł
na znawcę, którym nie jestem, dodam, że różnie bywa ze skutecznością tego
rozpoznawania, jednak przyjemność mam zawsze.
Tak,
zauważyłem i ja: miało być o wąwozach, a ja pisałem już o zmianach perspektywy
i ławkach, o filozofii życiowej i pozostałościach po starych kopalniach – o
głównym temacie jeszcze nic. Już piszę.
Wyglądu
tych wąwozów w lecie, w słoneczny dzień, nie znam, mogę tylko wyobrażać go
sobie, ale nie wiem, na ile skutecznie; jeśli dane jest mi widywać je tylko
zimą, właściwszym dniem na wędrówkę nimi wydaje mi się być chmurny dzień. Idzie
się dnem, przy strumieniu, na boki wznoszą się zbocza, miejscami dość strome i
wysokie, porosłe lasami, co razem daje niemal półmrok potęgujący wrażenie dzikości
tych miejsc.
Największym skałom w Wąwozie Siedmickim, Zbójeckiemu Zamkowi, od
strony strumienia mającemu prawie pionowe ściany wysokości około 30 metrów, nie
mogłem zrobić zdjęć z powodu słabego oświetlenia. (Na szczyt oczywiście
wdrapaliśmy się, wyszukując łagodniejsze przejścia bokami skały. Na górze
wiatr, pomyliwszy mój plecak z żaglem, omal mnie nie przewrócił, boreasz
jeden.)
U
podnóża rosną świerki o gęstych koronach, wąwóz jest wąski, ściśnięty z obu
stron czarnymi skałami o niepokojących, chaotycznych kształtach, dnem płynie
strumień toczący ciemne wody, a wokół panuje półmrok. Przez moment oczekiwałem
spotkania białowłosego wiedźmina, w chwilę później, wiedziony skojarzeniem,
odwróciłem się w stronę mojego towarzysza i zobaczyłem jego białe włosy
wystające spod czapki:) O ile Wąwóz Lipy dałoby się przejechać konno, to
Nowowiejski i Siedmicki raczej nie. Są tam miejsca trudne do przejścia z powodu
wielu martwych drzew leżących w poprzek ścieżki. Wielki i długi (już nie
wysoki, a właśnie długi) świerk z najeżoną gęstwiną konarów wyglądał jak
monstrualne połączenie dżdżownicy z jeżozwierzem; przejście przezeń wymagało
lawirowania w gęstwinie konarów, albo wdrapywania się na oślizły pień. Na
skałach i na stokach wąwozów też leżały, a nierzadko i wsiały, zwalone drzewa,
miejscami tworząc piętrowe zapory nie do przejścia. Widzieliśmy kilka wierzb
iwa, wyjątkowo pokręconych, połamanych, omszałych i spróchniałych, a nadal
żywych, wypuszczających nowe pędy. Witalna siła tych drzew, ich przemożny pęd
do życia, czyni na mnie duże wrażenie.
Lasy są tam różne, bliżej Siedmicy
zbliżone do łęgowych z dużą ilością olsz czarnych i wierzb iw, ale z drugiej
strony, bliżej Lipy, rosną lasy dębowo-grabowo-jaworowe, dla mnie jedne z
najpiękniejszych. Chciałbym zobaczyć je wiosną, w porze kwitnienia, w lecie, w
pełni ich urody, także wczesną jesienią, wystrojone październikową paletą barw.
We wszystkich wąwozach rosną lipy – czy jest cieplejsze w wyglądzie drzewo nad
kwitnącą lipę otoczoną zapachem miodu i buczeniem pszczół? – także świerki,
zimne i wyniosłe, ale przecież tak bardzo tam pasujące. Wiele z nich imponowało
wielkością, ale spotkaliśmy też całe grupy tych drzew martwych, straszących
bielą swoich nagich pni jak stojące kościotrupy. Nazwy dwóch wyjątkowo grubych
drzew iglastych nie znałem, a Janek wyraził przypuszczenie, iż może to być
daglezja. Gdy później zobaczyłem w internecie zdjęcia pni tych drzew, od razu
poznałem znajdując potwierdzenie: tak, to daglezje. Teraz rozpoznam ten gatunek
nawet bez oglądania tak charakterystycznych szyszek. Drzewa te imponują obwodem
pnia i wysokością, także strzelistością. Są majestatyczne, są po prostu piękne.
Mój towarzysz, zaglądając w zakamarki, mówił o dużej rozmaitości rzadko
spotykanych gatunków roślin i motyli możliwych do znalezienia w tych wąwozach
wiosną i latem.
W
planach miałem przejście jeszcze jednego wąwozu, Grobla, ale doszedłszy do jego
wylotu stwierdziliśmy, że jest zbyt późno i zawróciliśmy. Ciemno już było, gdy
doszliśmy do samochodu. Ponad dziewięć godzin spędzonych w drodze minęło
stanowczo zbyt szybko.
Jeszcze
słowo o zdjęciach. W ciągu tego dnia, patrząc na fotograficzne wyposażenie
mojego towarzysza, dowiedziałem się, dlaczego nie mam lustrzanki. Otóż do
noszenia takiego aparatu potrzebny jest plecak, a do obsługi stu trzydziestu
przycisków konieczna jest instrukcja grubsza niż słownik wyrazów obcych. W
plecaku noszę najróżniejsze szpargały: nożyk i zapalniczkę, sznurówki i papier,
zapasowe rękawice i sweter, podkładkę pod tyłek i latarkę, etc. – po prostu nie
ma w nim miejsca na lustrzankę. I dobrze, bo skoro mam zmienić samochodowe
radio z powodu wyposażenia go w trzydzieści przycisków, co miałbym robić z
tyleż większą ich ilością w aparacie? Jakim cudem Janek radzi sobie z nimi – nie
mam pojęcia.
Niżej dwa zdjęcia spośród przysłanych mi przez Janka. Rzadko mogąc zobaczyć siebie na zdjęciach, wybrałem właśnie te.
Zdjęcie z niedzieli 20 grudnia: