Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 23 marca 2016

Pożegnanie wędrówek


210316
 Może uda mi się wyjechać w góry w kwietniu lub w maju, ale są to plany pisane patykiem na wodzie. Na dzisiejszy, ostatni pewny, wyjazd tego sezonu wybrałem długą trasę w kształcie pętli. Nie chciałem kręcić się po dróżkach jednej okolicy, jak często mam w zwyczaju, chciałem iść i iść. Zmęczyć się, dojść do samochodu na obolałych nogach i paść w fotel; chciałem czuć zmęczenie nóg jeszcze na drugi dzień, a wszystko to w nieustannie odradzającej się nadziei na nasycenie się wędrówką na zapas. Nie udało mi się zrealizować żadnego punktu mojego planu, ale dzień ten mam za jeden z bardziej udanych moich dni kaczawskich. Z wielkiej pętli wyszła mała pętelka już na początku dnia, gdy zostawiwszy opla przy ostatnich domach Komarna, zanurzyłem się w lasy masywu Maślaka. Lasy te są mi niemal nieznane, a chciałem przeciąć je i wyjść na drugą stronę góry, przy widzianych kiedyś Białych Skałach i przy Jaskini Walońskiej. W linii prostej jest to odległość półtora kilometra, ale lasem rosnącym na zboczu jednej z najwyższych gór kaczawskich, więc przejście tego dystansu na przełaj, między drzewami, nie byłoby ani łatwe, ani rozsądne. Jak jest z mapą, wiadomo: drogi niewidoczne z satelity są kreślone bardzo niedokładnie i latami niepoprawiane, a tam, gdzie na mapie spotyka się trzy dróżki, w lesie jest ich siedem – co faktem jest dzisiaj poznanym. Masyw przeszedłem, nie zabłądziłem, ale do celu doszedłem tak okrężną drogą, tak wiele razy zmieniając dukty, że nie miałem szans na jej zapamiętanie. Wtedy obudziła się moja duma kaczawskiego wędrowca.: Jakże to? Mam pójść dalej nie poznawszy tego przejścia? Zacząłem poszukiwania z drugiej strony, czyli od Białych Skał. Po czterech godzinach wędrówek lasami góry poznałem dwie drogi i ich połączenia, ale poznanie pozostałych przejść, w tym najkrótszego wiodącego w poprzek, odłożyłem na inny dzień, nie chcąc całego dnia spędzić bez dalekich widoków.

Z rana padał drobny, suchy śnieg, chwilami obfity, a gdy później zobaczyłem dal w jakiejś przerwie między drzewami, dobra widoczność, mimo całkowicie zachmurzonego nieba, wygoniła mnie na otwarte przestrzenie; zszedłem więc do wioski Podgórki. Gdyby ktoś chciał zrobić niewielką pętlę, taką na kilka godzin spokojnej wędrówki, polecam obejście tej wioski. Trasa będzie wiodła otwartymi zboczami sporych gór otaczających Podgórki ze wszystkich stron, a widoki będą po prostu piękne. Raz jeden przeszedłem tę trasę, dzisiaj tylko jej połowę, ale wrócę tam na pewno. Ze stoku Maślaka widać dobrze Gackową, górę po drugiej stronie doliny. Na początku moich wędrówek przeszedłem jej lasy od północy, zaciekawiony kuszącą nazwą miejsca: Głęboka Dolina. Głęboka? To pójdę tam! Uzbroiłem się w najcięższe moje buciory (wszak wybierałem się w głęboką dolinę) i poszedłem. Ta dolina nie jest głęboka nawet jak na kaczawskie standardy, raczej jest dziką i błotnistą. Z drugiej strony góry łąki podchodzą niemal pod szczyt, nie raz obiecywałem sobie wejść tam, ale jakoś nie było okazji. Gdy dzisiaj zobaczyłem te stoki, uświadomiłem sobie, że skoro tę górę widać z bardzo wielu miejsc Gór Kaczawskich, to znaczy, że z jej szczytu zobaczę bardzo wiele; po raz drugi zostawiłem na boku swoje plany dojścia pod Chrośnicę i poszedłem prosto na Gackową. Już z daleka, z szosy biegnącej podnóżem, zobaczyłem samotne drzewo rosnące na stoku i kilka kształtnych świerków – widok tak ładny, że zapragnąłem dowiedzieć się, jakie to drzewo, ale że najpiękniejsze dróżki biegną granicami lasów i pól lub łąk, zatoczyłem koło, widząc pod lasem nitkę drogi pnącej się po zboczu.

Gdy podszedłem do drzewa i rozpoznałem gatunek, spontanicznie wyszeptałem słowa znane nam wszystkim: … na niej z rzadka ciche grusze siedzą… Podniosłem z ziemi czarny i pomarszczony owoc, przez moment wydawał mi się zielonożółtym, jak te oglądane we wrześniu. 


Grusza na miedzy... Nie wiem dlaczego poczułem łzy w oczach i pieczenie w gardle – jakbym miał płakać. Rozejrzałem się wokół, widok był wspaniały. Chodzę po tych górach dużo, ale tam jeszcze nie byłem, tego widoku nie widziałem, a wart jest częstego oglądania. Tyle moich gór wokół i moich śladów, tyle mojego czasu, wrażeń i chwil tak cennych! Chyba dopiero tam w pełni uświadomiłem sobie, iż ta dzisiejsza wędrówka jest pożegnaniem gór na całe półrocze. 





-Pójdę na Ogiera do tamtych brzóz, pożegnam je! – to postanowienie pojawiło się samo, zupełnie samo, a ja poddałem się mu. Pójdę tam.

Wszedłem wyżej, pod lasem usiadłem na zwalonym pniu i siedziałem długo jak na czas moich zimowych wędrówek, chyba kwadrans. Skoro mam iść na Ogiera, pójdę tamtędy – patrzyłem na widoczne stąd lasy z miejscem zwanym „Za Mostem” - później przetnę rozdroże, łąkami dojdę do przełęczy Widok, a dalej już prosto – szczytami wzgórz pod Ogiera. Na jego południowym stoku, opadającym w Trzmielową Dolinę, rośnie kilka brzóz i dwa różane krzewy – miejsce samo w sobie jest urokliwe, a widoki stamtąd są piękne. Parę już razy siedziałem pod tamtymi brzozami patrząc na otwierającą się przede mną dolinę tak ładną, tak mi bliską. Parę też razy żegnałem się z tymi drzewami na przedwiośniu i obiecywałem odwiedzić je jesienią.

Schodziłem drugim zboczem, właściwie tylko zacząłem zejście, a zatrzymał mnie widok buka, wyjątkowo dużego i bardzo rozłożystego. Gdy oglądałem go ze wszystkich stron, zobaczyłem bliski szczyt góry: na łagodnej obłości postawił ktoś ostry, spiczasty stożek skalny wysokości dziesięciu metrów – jakże mi ominąć go? 



Z jednej strony ściana jest pionowa, ale drugą dało się wejść bezpiecznie. Skały poszarpane, oscypkowe (kruszejące tak, jak ten tradycyjny cukierek, oscypka), tutaj w ładnych kolorach. Na wierzchołku skaliska rośnie pokręcona sosna, rzadki widok w tych górach. Las wokół też nieczęsto spotykanego jest składu, bo bukowo-dębowo-sosnowy.

Dlaczego tak długo omijałem tak ładną górę?

Na łące przy Chrośnickim Rozdrożu stoi szałas; siedząc na jego progu jadłem obiad. Na bliskiej szosie zatrzymały się dwa samochody, inne zwalniały, ich kierowcy patrzyli na mnie. Czy oni nie widzieli nigdy wędrowca jedzącego kanapki? Odchodząc pomyślałem, że od dzisiaj ilekroć zobaczę ten szałas, wspominać będę moje dzisiejsze siedzenie tutaj i jedzony posiłek – kolejny mój ślad w tych górach.

Okrążałem dolinę z wioską rozciągniętą na jej dnie, a góry nad wioską powoli przesuwały się, rozdzielając się lub nachodząc na siebie, okręcały się zmieniając swoje oblicza, pokazywały ukryte wcześniej zbocza, a w miarę tracenia lub zyskiwania wysokości przeze mnie, one też zmieniały swoją wysokość, rosnąc lub malejąc, czasami znacznie -  aż do granicy ich rozpoznania.







W pobliżu przełęczy Widok jest stary, głęboki kamieniołom: ukryta wśród drzew dziura w ziemi z pionowymi ścianami wykutymi ludzkimi rękoma. Kiedyś widziałem tam jaskinię, taką malutką, na przykład dla lisa, i zwierzęce ślady przy niej; wspomniawszy, skręciłem tam chcąc zobaczyć, czy szczelina w skale nadal jest zamieszkała. Jest. Na śniegu zobaczyłem ścieżkę wydeptaną przez… nie wiem przez kogo, nie umiem czytać tropów. Widok ten ucieszył mnie.

Już parę lat temu porzuciłem drogi i szlaki idąc tam, gdzie się mi podoba, gdzie poniosą oczy zaciekawione lub uwiedzione widokami. Teraz też nie zważając na drogi szedłem szczytami wzgórz, albo schodziłem nieco niżej omijając lasy, a że po przecięciu szosy do wioski były to północne stoki, często szedłem po śniegu. Z wierzchu był stwardniały, stary, ale nie wytrzymywał mojego ciężaru, niemal przy każdym kroku buty wpadały mi w śnieg po kostki. Sporo kalorii spala się idąc po takim śniegu, ale to dobrze, bo w ciągu zimy przybyło mnie dwa kilogramy; może dlatego śnieg nie mógł mnie utrzymać?..

Szedłem myśląc coraz częściej o żegnaniu się z górami do jesieni. Mijałem dziwny zagajnik, bo brzozowo-wierzbowo iwowy (czy ja dobrze to napisałem?), patrzyłem na pień świerka roztrzaskany upadkiem na skały i na sterczący z ziemi kikut najeżony kolcami urwanych włókien drewna. Słuchałem chrzęszczącego odgłosu kijów wbijanych w zeskorupiały śnieg albo szelestu trawy rozgarnianej butami. Idąc gryzłem chleb nadziany ziarnami słonecznika, czułem pod zębami ich sprężystą twardość, a czasami nic nie mogłem ugryźć zaklejony ciągnącą się krówką. Wchodziłem na przełęcz wpatrzony przed siebie, na styk dalekiego nieba i bliskiej ziemi, wiedząc, iż za chwilę, za parę kroków, tam właśnie wynurzy się cienka zrazu, ale szybko rosnąca niebieska linia dalekich Karkonoszy. Stałem przy lipie, jednej z tych moich lip, trzymając dłoń na jej pniu i czując jej ciepło; nieco niżej i kilometr dalej widziałem na stoku drugą moją lipę; wiedziałem, że i z nią się przywitam. Klęczałem nad przebiśniegami, a widząc ich delikatność, nie mogłem nadziwić się odporności tych roślin na trudy tak wczesnego kwitnienia.

W postrzeganiu świata i swoich przeżyć czasami udaje się wyjść poza przyzwyczajenie i codzienność, widzieć ostrzej, głębiej, intensywniej. Bywa, że zobaczy się coś, czego wcześniej nie widziało się, mimo oglądania tego wiele razy. Codzienne wrażenia i widoki stają się świeższe, intensywniejsze, odciskające w nas ślad, zauważalne. Patrzę, widzę i zapamiętuję. Jestem tutaj i teraz, odbieram świat i przeżywam go w sobie. Mam przeczucie ważności tej chwili i pamiętania o niej.

Drugą moją dłuższą przerwę zrobiłem pod tamtą kępą brzóz na stoku Ogiera. 



Chciałem usiąść i zagapić się, pozwolić myślom wędrować gdzie chcą, oczom wybierać na co chcą patrzeć, ale nosiła mnie niecierpliwość… nie, to było raczej pragnienie zobaczenia wszystkiego i zewsząd. Kręciłem się więc wokół drzew, patrzyłem na uschnięte listeczki brzóz, liczyłem kolce na odrostach róż, zerwałem jeden owoc i zjadłem (stracił swój dobry smak). Stałem patrząc na Trzmielową Dolinę, odchodziłem parę kroków, wracałem i znowu patrzyłem, a w końcu ponownie z całą siłą uświadomiłem sobie fakt żegnania się z górami i witania karuzel z szaleństwem przeprowadzek, nocami spędzonymi w kabinie scanii i dni z pijanymi klientami.

Oczy zapiekły, obraz rozmazał się; zdjąłem okulary i rękawicą przetarłem twarz.

Zostało dwie godziny do zmierzchu, do samochodu miałem trzy kwadranse drogi, zszedłem więc w Dolinę, odwiedziłem moją prywatną Lipową Dolinkę, zajrzałem między drzewa (nie krzewy!) głogowego lasku, pozwoliłem oczom zaplątać się w splątanym labiryncie konarów głogów i poszedłem na Wysoczkę, wzgórze wznoszące się nad Doliną. Pamiętam i będę pamiętać swój taniec oczarowania sprzed paru laty na szczycie tej górki, gdy będąc tam po raz pierwszy, kręciłem się wokół nie wiedząc gdzie patrzeć, skoro panoramiczny widok z tego wzniesienia jest piękny w każdym kierunku. Cały ten niewielki obszar, ledwie parę kilometrów powierzchni, jest urokliwy; na jego poznawaniu spędziłem kilka dni – na pewno nie ostatnich.






Wracając, zauważyłem więcej niż w widziałem w poprzednim roku bel siana zostawionych przy miedzach i między drzewami zagajników. 



Wiele z nich gnije, a na dokładkę na łąkach widać porzucone butelki po napojach lub olejach – ślady pracy traktorzystów. Nie dość więc, że ci barbarzyńcy zaśmiecają miejsca tak ładne, to jeszcze biurokraci dysponujący finansami państwa bądź Unii, partolą swoją pracę, skoro wydawane przez nich przepisy pozwalają płacić rolnikom za te pozostawione siano zmieniające się na łąkach w gnój.

Wyjechałem trzy kwadranse przed zmrokiem, a że szkoda mi się zrobiło tych minut, postanowiłem wejść na stok Dudziarza. Zjechałem z szosy na łąkę u stóp góry, zakopałem samochód, huśtałem nim kwadrans nim udało mi wyjechać z błota, i szybko-szybko poszedłem w górę. W połowie stoku dotarło do mnie, że jest już za późno na podejście wyżej, do pierwszych drzew. Zatrzymałem się, odwróciłem i patrzyłem na znikające w ciemnościach góry i na paciorki świateł poruszających się szosą.

środa, 16 marca 2016

Zimowy dzień przedwiośnia


130316
Nim otworzyłem swoje dopiski z zamiarem pisania o niedzielnym wyjeździe w góry, zadzwoniłem do kolegi; przez trzy kwadranse rozmowy tematy zmieniły się nam parę razy, a było też o komponowaniu muzyki i o pisaniu. Ściślej: o trudności stworzenia czegoś nowego (kolega jest muzykiem), skoro tyle zostało skomponowane i napisane. Twardo obstawałem przy twierdzeniu, iż mimo tylu przepastnych bibliotek, nadal można napisać coś oryginalnego. Gdy po rozmowie otworzyłem edytor tekstu i zawiesiłem palce nad klawiaturą, powiedziałem sobie:

-Skoro tak się wymądrzałeś, to pewnie wiesz, co masz teraz napisać o ostatnim wyjeździe, żeby tekst nie był tylko opisem trasy..

Nie wiem. Rzadko kiedy wiem, co napiszę, a za to często mam wątpliwości, czy w ogóle napisać potrafię. Gdy coś mi zaświta w łepetynie, gdy już zacznę pisać, na ogół myśli i słowa pojawiają się, chociaż rzadko kiedy te słowa potrafią w pełni wyrazić jakąś część moich wrażeń. Już dawno zauważyłem, że z przełożeniem wrażeń i wielu myśli na słowa jest tak, jak z przetłumaczeniem wiersza na inny język: zadanie niemal niewykonalne. Ale próby ponawiam. Tyle zrobić mogę.



Miało pokropić w południe, a później zaświecić słońce. Po raz kolejny okazało się, że z równą skutecznością prognozować pogodę można przy użyciu komputerów, jak i fusów: z  niewielkimi przerwami kropiło cały dzień, a ranne mgły zostały do zmierzchu. Jeśli nawet cofnęły się, to niewiele, czając się kilometr od nas, a nierzadko podchodziły na sto metrów. Za to zmierzch był pogodny, a jadąc z powrotem, widziałem księżyc na bezchmurnym niebie. Tak więc właściwie synoptycy nie pomylili się w swoich prognozach, a jedynie czas zmiany pogody przesunął się im o pół doby.

Janka zabrałem po piątej i na miejscu bylibyśmy już o szóstej, gdyby nie mgła. Pojawiła się gdzieś za Jaworem, od razu gęsta i lepiąca się do samochodu tak szczelnie, że trudno było zobaczyć szosę. Jechaliśmy boczną drogą przez Lipę, a że droga ta składa się głównie ze zwężeń jezdni i z zakrętów, jechałem na drugim biegu z szybkością osiąganą przez żółwia zmęczonego życiem, jednak przed siódmą byliśmy na szlaku. Chcąc chodzić w okolicy Osełki i Żeleźniaka, zwykle zostawiam samochód w Mysłowie, ale tym razem skręciłem w dziurawą szutrówkę pnącą się ku dziwnej wiosce ulokowanej wysoko na zboczu Żeleźniaka, do Radzimowic. Kilka zamieszkałych domków, kilka pustych, czekających na nowych właścicieli, mały ryneczek, dziurawa droga wiodąca do Wojcieszowa i widoki. Ze zbocza góry, zaraz za ostatnim domem, jest widok na południe, w stronę Gór Ołowianych, a od strony Wojcieszowa, sto metrów od zabudowań wioski, jest szczyt sporego wzgórza (mapa nie podaje jego nazwy, kiedyś zapytam się o nią mieszkańców wioski), z którego roztacza się rozległy widok na trzy czwarte widnokręgu. Wiele głównych szczytów kaczawskich mieści się w nim, jeszcze więcej drobnych górek przycupniętych u stóp tych dużych, a blisko stoi swojska, ładna i lubiana Osełka, góra, która spodobała mi się od pierwszej chwili zobaczenia jej parę lat temu. Odwiedzałem ją kilka już razy i dla jej urody odwiedzać będę, jednak dzisiaj odłożyłem wizytę u niej na później; licząc na późniejsze podniesienie się mgły, poszliśmy na zalesione zbocza Żeleźniaka.

Przejścia na północne zbocze przez las zapomnianymi przez ludzi duktami pamiętałem dobrze (kiedyś cały dzień włóczyłem się drogami tej góry): dróżka trawersuje tam stromy stok, a ten opada w dolinę ponad sto metrów; gdyby nie mgła, na wprost zobaczyliśmy okazałego Marcińca.

Śnieg: im wyżej byliśmy, tym więcej było śniegu pod nogami i na świerkowych gałęziach. Na szczycie góry sięgał do kostek, w zaspach wyżej; był mokry, idealny na lepienie bałwana, ale topić się nie miał zamiaru. Na niektórych dróżkach leśnych zostawialiśmy pierwsze ludzkie ślady.



Deszcz: był drobny, zimny, zamarzający na gałązkach brzóz. Drzewa najbardziej wystawione na północny wiatr stały pochylone ciężarem lodu, na ich zwieszonych gałęziach zdarzało się widzieć nie tylko zamarznięte krople, ale i sople; lodowe szkliwo widywaliśmy też na gałęziach całych drzew. Na innych marznący deszcz i mgła wespół z wiatrem utkali grzebienie szadzi; nie tej puchowej, białej i leciutkiej, a ciężkiej, szklistej, na pół zlodowaciałej. 




Mgła. Bliskie pnie świerków były ciemnoszare, wyraziste, nieruchome; dalsze nabierały szarości tracąc wyrazistość, a stojące za nimi były już tylko domysłem, majaczeniem, snem, w końcu nicością stopioną z mgłą. Tak, wiem, drzewa są nieruchome, ale świerkowy las, zwłaszcza wieczorem lub we mgle, inaczej jest nieruchomy, jakby zamarły, albo jakby drzewa eksponowały swoją nieruchomość, podkreślały ją. Jeszcze inaczej, nie wiem jak. Może w ich nieruchomości skupia się bezruch całego lasu: ptaki ucichły, gałęzie znieruchomiały, zwierzyna odpoczywa, bezpieczna, nie widać dali przyciągającej wzrok, widziany świat jest bezruchem, a widzi się tylko pnie świerków niknących we mgle i nic więcej.


Zima. Miał być przedwiosenny dzień (wszak tydzień temu widzieliśmy i słyszeliśmy skowronka!), była zima. Właściwie Zima. W ostatnie jej dni, gdy zbiera siły i raz jeszcze pokazuje swoje oblicze, myślę o niej jak o złośnicy w przełomowym dla kobiety wieku, i zwykle szkoda mi jej i biorę ją w obronę: tak, ona bywa złośliwa, ponieważ nie jest kochana ani podziwiana. Gdyby usłyszała tyle słów pochwały swojej urody, ile słyszy Wiosna, uśmiechnęłaby się tracąc swoją złośliwość. Kochane kobiety nie stają się złośliwe.

Zeszliśmy na dno doliny z postanowieniem pójścia do Czarciego Zagajnika. Według różnych źródeł tak nazywa się las przy skrzyżowaniu leśnych dróg, albo samo skrzyżowanie, a uznawane jest za jedno z najbardziej odludnych miejsc w tych górach. Chyba zgodzę się, ponieważ do najbliższych ludzkich sadyb jest godzina marszu, co w gęsto zamieszkałych Górach Kaczawskich daje sporą odległość. Najprościej dojść tam wygodną szutrową drogą, ale ja chciałem przejść mało używanym duktem biegnącym szczytem zbocza jaru wypłukanego przez strumień Olszanka. Ten jeden raz dzisiaj nie pamiętałem, w którą leśną dróżkę skręcić; pamiętając miejsce wylotu duktu, postanowiłem przejść go wracając. Przeszliśmy i teraz mam nadzieję nie zapomnieć obu końców duktu. Jar miejscami jest stromy i głęboki, ciemny, dziki, odludny, jak cała ta okolica. Podoba mi się. Dzisiaj znalazłem jeszcze jeden dukt, równie mało używany jak ten nasz: skosem po zboczu schodził na dno, przekraczał strumień i niknął między drzewami po drugiej stronie jaru. Kto i gdzie nim jeździł? Gdzie prowadził? – pomyślałem stojąc u brodu. Kiedyś pójdę tą dróżką, zobaczę gdzie prowadziła ludzi.

Słowo o mapie: na mapie przebieg naszych dróg podawany jest bardzo niedokładnie, trudno kierować się jej informacjami także dlatego, że główna droga, szeroka i równa, niemal szosa, na mapie zaznaczona jest tak samo, jak tamten zarastający dukt nad Olszanką.

W pobliżu drogi, w miejscu zaśmieconym i błotnistym, widzieliśmy kępy śnieżyc wiosennych. Ich piękne pochylone główki ozdobione kropelkami wody wyglądały tam, wśród badyli, na skraju rozlewiska, w sąsiedztwie ludzkich brudów, szczególnie bezbronnie i ujmująco.



Od strony lasu wzgórze Owczarek jest tak małe, że będąc tam pierwszy raz nie zauważyłem go, dopiero po dokładnym poznaniu okolicy przyszło mi uznać, iż ta kupka ziemi jest wzgórzem mającym własną nazwę. Kilometr od Owczarka, tuż przy wiosce Radzimowice, wznosi się wzgórze wyraźnie wyższe, okazalsze, a mapa nie podaje jego nazwy; nie znajduję jej także w encyklopedii tych gór. Wypada mi jednak zaznaczyć, że z drugiej strony wzgórze Owczarek jest sporo wyższe i zapewnia naprawdę ładne widoki na Osełkę i całą okolicę. 




Na łagodnie fałdowanym podnóżu Osełki rozciągają się łąki z brzozowymi zagajniczkami, biegną dróżki, płynie strumień; pod szczytem rośnie zgrabny, samotny i wysoki świerk (swoją urodą bardzo kusił Janka), a wszędzie rosną kształtne, chociaż niskie, luźno rozrzucone drzewka głogów; w innym miejscu kilka ciasno rosnących świerków obejmuje schowaną wśród nich brzozę. Oczywiście są różane krzewy na miedzach, a nad strumieniem olsze i głogi. Pobliski masyw Miłka, a widać dobrze całą jego sylwetkę, imponuje stromizną swoich zboczy; lasy tego masywu były dzisiaj oszronione, widok takich lasów na zboczach góry zawsze dodaje jej metrów i uroku.

Oczywiście brzozy. Zauważyłem, że także Jankowi podobają się, a nie jedyne to nasze podobieństwo w widzeniu natury. Mam te drzewa nie tylko za najpiękniejsze ze wszystkich rosnących u nas, ale także za drzewa mające najwięcej kobiecych cech: brzoza jest wiotka i delikatna, nad spodziewanie wytrzymała, a piękną jest o każdej porze roku. Gdy wiosną pokrywa się zieloną mgiełką maleńkich listeczków (tylko ona to potrafi, żadne inne drzewo, nawet modrzew, tak ładny z pędzelkami swoich młodych igiełek, urodą jej ustępuje). Latem, w porze pełnego rozkwitu jej urody, gdy stoję pod zwieszającymi się nade mną długimi gałęziami i patrzę na drżącą na wietrze zieleń drobnych liści, mam wrażenie jej sięgania ku mnie swoimi ramionami w jakże kobiecym geście. Już w sierpniu zaczyna tracić liście, ale nawet w grudniu potrafi paroma ostatnimi listkami wystroić się tak, że przyciąga wzrok. Wtedy kojarzy mi się z kochaną kobietą, które wstaje rozczochrana i zaspana, ale przecież nadal (a nawet dlatego) podoba się. To drzewo, podobnie jak kobieta, roztacza wokół siebie tajemną aurę, w zasięgu której odpoczywa się. Brzozie brakuje chyba tylko kobiecej zmysłowości.



Odkrytymi, więc widokowymi, stokami obeszliśmy Osełkę, a taka możliwość nie jedyną jest jej zaletą. Przywitaliśmy się ze strumykami i z kępami brzóz, obejrzeliśmy ładne lub oryginalne drzewa (dwóch czy trzech nie potrafiłem rozpoznać), czyli po prostu szwendaliśmy się po okolicy, a wędrówkę zakończyliśmy na wzgórzu przy wiosce. Na maszcie smętnie wisiała zmrożona flaga, Połomu nie było widać zza mgły, ale stoki Osełki tak. Zjedliśmy kolację, wypiliśmy resztki herbaty i wróciliśmy na ryneczek wioski. Dziesięć godzin minęło szybko, jak zwykle. Zabrakło słońca i dali, ale widzieliśmy ostatnie chwile prawdziwej zimy i prawdziwie kaczawskie krajobrazy.

Cieszę się z pokazania Jankowi uroku moich gór. Rozstałem się z nim do jesieni, ale ponieważ wiem, że kaczawskiego bakcyla połknął, jeszcze nie jedną drogę poznamy wspólnie. 
To zdjęcie zrobił mi Janek na szczycie Żeleźniaka. Wiele już razy zastanawiałem się, widząc swoje zdjęcie, co też ja noszę w plecaku tak dużym...


















środa, 9 marca 2016

Trzy chwile


060316


Goniąc słońce, już kwadrans po piątej zabrałem Janka z Legnicy i po przejechaniu całych Gór Kaczawskich, o pół do siódmej zaparkowałem pod kościołem w Strzyżowcu, w zachodnim kąciku moich gór. W czasie jazdy padał na tyle intensywny deszcz, że brałem pod uwagę jego przeczekanie w samochodzie, ale gdy dotarliśmy na miejsce, deszcz tylko kropił. Poszliśmy. Pojawiły się mgły, ale były odległe i niezbyt gęste, zasłaniały tylko dalszy horyzont, nie mając śmiałości lub siły na bliskie podejście. W połowie dnia przejaśniło się, momentami nawet świeciło słońce.



 
Chciałem pokazać Jankowi stoki Dworów, rozległego i widokowego wzgórza na północ od wioski, a sobie przypomnieć tamte widoki i ścieżki. W planach miałem także przejście odkrytymi zboczami Czyżyka i wejście na bezimienne wzgórze na południe od wsi. Sami swoi, sami ładni.

Zbocza Dworów są polami, a krajobraz jest bardzo kaczawski: wstążki dróg, fałdy pól i łąk, miedze z różanymi krzewami i głogowymi drzewkami, tu i ówdzie kępki drzew śródpolnych, albo ich szpaler zdobiących polną drogę, wysokie trawy wyznaczające bieg strumyka, brzozowe zagajniki na brzegach lasów. Gdy nasza droga zaczęła omijać szczyt wzgórza, poszliśmy na przełaj polami, czując ciężar kaczawskiej ziemi przylepionej do butów. Szczyt wzgórza jest mało zaznaczony, spłaszczony pługami, ale gdy stoi się nieco niżej, na krawędzi stromej części stoku, widok zachwyci każdego miłośnika tych gór. Staliśmy tam dłuższą chwilę, szkoda było nam tak po prostu odwrócić się i odejść. 




W końcu czas pospołu z czekającą nas drogą kazały pójść dalej, przywitać się z lipą rosnącą pod szczytem. Wyjątkowa to lipa, bo moja, znana i pamiętana; lipa, którą widać w promieniu kilku kilometrów, z całej okolicy; wielka i wiekowa lipa, zasługującą na zieloną tabliczkę pomnika przyrody. Pierwszy raz zobaczyłem to drzewo ze szczytu Skowrona, z odległości (mierzyłem na mapie) czterech kilometrów, i polami, na przełaj, poszedłem poznać je. W czasie szwendania się po stokach mieliśmy stałych obserwatorów: wzgórze Skowron i dwa sąsiednie, Strzyżowa i Zadnia, patrzyły na nas cały dzień, gdziekolwiek poszliśmy; był to więc także dzień trzech wzgórz.



Pierwsza chwila. O nienaturalnych granicach przestrzeni.

Ze wzgórza Dwory chciałem przejść lasem do wsi Nielestno; parę lat temu szedłem tamtędy od strony wsi, wydawało mi się, że dobrze pamiętam drogę, także kamień leżący na rozdrożu, przy którym należy skręcić, ale po raz kolejny okazało się, że gdy idzie się w drugą stronę, droga wygląda inaczej. Krążyłem brzegiem lasu ciągnąc za sobą Janka, ale tam, gdzie spodziewałem się przejścia, drogi nie znalazłem. W zamian znaleźliśmy jelenie rogi. Janek nie przyznawał się do nich, ja też nie, te rogi nie były nasze, ale zabraliśmy je. W końcu przypadkowo spotkanym duktem zaczęliśmy zejście po stromym zboczu. Gdy wyszliśmy zza zakrętu, zobaczyłem, że nasza dróżka kończy się. Zbocze też kończyło się dziesięciometrowym urwiskiem. Wracać i dalej szukać? Postanowiliśmy znaleźć przejście w dół. Obejrzałem miejsce: pionowe skalne ściany, plątanina grzęd w większości kończących się urwiskami, w dole rumowiska skalne i doły, a wszystko porośnięte jasnym lasem świerkowym z dużą ilością małych choinek. Ich jaśniejsza i bardziej nasycona zieleń, także zielone mchy i brak chaszczy, w połączeniu z oryginalną rzeźbą zbocza tworzyły z tego starego kamieniołomu ładne miejsce. Niewiele klucząc znaleźliśmy bezpieczne przejście w dół, a tam zarastającą drogę; po kilku minutach stanęliśmy na brzegu lasu, mając przed sobą ładny widok: nasze zbocze opadało w dolinę przeciętą szosą i rzeką, po drugiej stronie wznosiła się ładna i niemała góra, lasami pokryta dopiero od połowy swojej wysokości. W odruchu wędrowca już widziałem się na tych zboczach, ale w moment później uświadomiłem sobie, że nie wiem, jaka to góra. Do zdumienia dołączyła się nutka irytacji: jakże to? Tyle chodzę po tych górach, a tutaj nie byłem i nawet nazwy nie znam? 



Zajrzałem do mapy znajdując tam przyczynę niewiedzy i odczucie jakże bliskie ulgi: ta rzeka to graniczny Bóbr, a więc Gniazdo, góra po drugiej stronie, jest już izerska. Odczuwana przez moment ulga nie podobała mi się, bo nie dość, że była głosem podrażnionego ego miłośnika Gór Kaczawskich, to jeszcze i siły czerpała z akceptowania tego kategorycznego podziału geograficznego: od środka rzeki na lewo te góry, na prawo już inne.

Zdając sobie sprawę z konieczności nadawania nazw górom, chociażby dla wygody określania miejsc, trudno zaakceptować niektóre konsekwencje naszych podziałów. Tutaj jest tak, jak z dorosłością: w świetle prawa osoba w przeddzień swoich osiemnastych urodzin nie jest pełnoletnia, nazajutrz już tak – ze wszystkimi konsekwencjami dorosłości, a przecież wiadomo, że ten jeden dzień nic w niej nie zmienił. Podobnie i tutaj: skoro już dokonano podziału, to należało ustalić przebieg linii granicznej. W rezultacie mamy jedną małą dolinę i dwie górki stojące vis a vis, ale jedna jest izerska, druga kaczawska. Jednak gdy stałem tam i patrzyłem na widok przede mną, na podobieństwo łąk, stoków i wzgórz po obu stronach, poczułem – nie po raz pierwszy w życiu – nienaturalność takiego dzielenia i nazywania  – wszystkiego, nie tylko gór.

Myśli te pojawiły się we mnie bez słów i nie tak sprecyzowane jak tekst je opisujący, raczej jak odczucia – a na końcu pojawił się sposób na wyrażenie mojego sprzeciwu takiego dzielenia jednej przestrzeni: pójdę na Gniazdo, pomyszkuję po tej górze i jej okolicy.

Ach!, zapomniałbym o drzewie oglądanym przy stacji kolejowej w Nielestnie. Jest… wielce oryginalne. Oglądałem je uważnie, ale nie rozpoznałem gatunku.





Chwila druga. O odmienności postrzegania przestrzeni.
 Szosą doszliśmy w pobliże Pilchowic, a tam weszliśmy na zbocze Czyżyka. Ładna to droga, widokowa; szedłem nią drugi raz i ponownie zbyt szybko skończyła się. 




Nawet stamtąd widać było starą lipę ponad koronami drzew rosnących z tej strony zbocza Dworów. Poszliśmy na bezimienne wzgórze wznoszące się na południe od wsi Strzyżowiec. Niemała to górka, a widoki z niej są panoramiczne i rozległe: Karkonosze, Rudawy z Sokolikami, dalekie Izery i bliskie izerskie pogórze, no i oczywiście niemała część Gór Kaczawskich; od zachodu prześwitują między drzewami wody Jeziora Pilchowickiego. Dlaczego na mapie nie jest podana nazwa? Wiele już razy zauważyłem dziwną nielogiczność: wysoka, wyraźnie zaznaczona góra nie ma nazwy, a ma ją jakiś pagórek trudny do znalezienia w wysokiej trawie. Ta górka zapewne ma swoją lokalną nazwę nadaną przez mieszkańców wioski, ale nie miałem okazji zapytać się o nią. Stoki po sam szczyt są pastwiskiem w wielu miejscach ogrodzonym. Stado krów ominęliśmy wchodząc na szczyt od drugiej strony.




Stałem na tym krowim wzgórzu (może być Krowie Wzgórze? Co myślisz o takiej nazwie, Janku?) przenosząc wzrok z południa na północ, z Karkonoszy na Kaczawy. Odległa ściana najwyższego sudeckiego pasma była granatowoczarna, może sinoszara, miejscami przymglona, z łachami śniegów kojarzącymi się z zimową chlapą, była niewyraźna, odpychająca, niegościnna. Obca. Z drugiej strony bliskie, bo odległe o dwa, trzy kilometry, znane mi szczyty, a wszystkie wyraźnie widoczne, bez śladu śniegu, w kolorach zieleni. Owszem, zieleni nie tak soczystych i jasnych jak letnie, ale jednak; zwłaszcza Skowron chwalił się swoją ładną zielenią o lekkim odcieniu niebieskości – wydaje mi się, że taką barwę ma ozimy rzepak, nierzadko siany na kaczawskich polach. Tam obcość, niegościnność, odległość, zima, tutaj bliskość, znajomość, przedwiośnie, zaproszenie. Stojąc na wzgórzu i patrząc na dwie strony świata, słuchałem swojego odbioru przestrzeni wokół mnie.

Jak dwie strony u Prousta, tak ja miałem tam wysoką i nieco obcą stronę Karkonoszy, oraz bliską, swojską, stronę kaczawską. Mimowolnie dzieliłem przestrzeń, chociaż bez tak ostrych granic jak te wytyczane przez geografów, na oswojoną i poznaną, a przez to bliską, ładniejszą i przyjaźniejszą z jednej strony, i mało znaną, obcą, a przez to niegościnną i niepociągającą z drugiej.

Chciałem jeszcze pokazać Jankowi zaskakujące miejsce po drugiej stronie odnogi jeziora, na północ od wsi Wrzeszczyn. Kiedyś szedłem tam, ale droga nie jest zbyt ładna ani krótka, jako że szerokim łukiem ominąć trzeba długą odnogę jeziora. Pojechaliśmy, zaparkowaliśmy opla poza wsią, na końcu szutrowej drogi, wśród łąk, na których pasło się stado byków. Janek stwierdził, że są to młode byczki, zapewne wykastrowane, więc niegroźne. Uwierzyłem, przekroczyliśmy ogrodzenie i poszliśmy, ale na byki patrzyłem podejrzliwie. Wydaje mi się, że mój towarzysz też. Stojąc pod lasem, na końcu łagodnie wznoszącej się łąki, zobaczy się rozległy przestwór łąk - swojski, wiejski widok, a patrząc w drugą stronę, doznać można zdumienia odmiennością widoku: między drzewami sterczą omszałe kamienie, a tuż za nimi… czubki wysokich drzew. Zbocze załamuje się tam opadając stromym stokiem, miejscami skalistymi urwiskami, wprost w rzekę płynącą nisko w dole. Po drugiej stronie Bobru wyrastają pionowe skały Kapitańskiego Mostku, ciągle czekające na mnie. Urokliwe miejsce. 




Kije i plecaki zostawiliśmy pod opieką kamieni, i myszkowaliśmy między skałami, często z aparatami w rękach. W ciągu tego dnia Janek mimowolnie pocieszał mnie, mówiąc o płaskim świetle, kiepskim do fotografowania. Dzień był dość typowym dniem zimowym, typowym dla moich włóczęg, a z tego wnioskuję, iż rzadko miewam dobre warunki do robienia zdjęć. Może więc jakaś część przyczyn ich jakości leży także w cechach zimowego światła, nie tylko w braku umiętności.

Widzieliśmy skowronka, stado kruków krążących po okolicy, kilka dużych, najwyraźniej drapieżnych ptaków, a wszystkie zachowujące się inaczej. Nie bardzo potrafię określić tą inność, one jakby niespokojne były, bardziej ruchliwe, jakby… szukały partnerów? Janek uznał, że właśnie tak, że trwa okres ptasich godów (od niego dowiedziałem się o pewnym ptasim… tańcu w powietrzu), a więc nie tylko wcześniejsze i wyższe słońce zapewniało nas o zbliżającej się wiośnie, ale i ptaki.



Trzecia chwila. Swojskość przestrzeni.

Wracaliśmy. Przejechaliśmy niemal całe Góry Kaczawskie, spod Jeleniej Góry do Złotoryi, około 40 km drogi bocznymi szosami, chwilami bardzo, bardzo bocznymi, jak ta dwumetrowa nitka asfaltu opadająca wyjątkowo stromym zboczem ze Strzyżowca ku Czernicy. Kierując, opowiadałem Jankowi o mijanych miejscach, co sprowadzało się głównie do często powtarzających się okrzyków: tutaj parkowałem samochód, tą drogą poszedłem na tamtą górę! A tutaj dwa, nie, trzy razy zostawiałem samochód! W czasie tego opowiadania uświadomiłem sobie, jak wiele razy byłem w tych górach, spędzając tutaj osiemdziesiąt pięć dni. Prawie trzy miesiące chodzenia od rana do wieczora kaczawskimi drogami!

Tyleż śladów w nich zostawiłem! Gdziekolwiek spojrzę, widzę je na znanych mi miejscach, na drogach i bezdrożach tych gór. Czasem i przeżyciami, swoimi wzruszeniami i fascynacjami, wszystkim, co te góry budzą we mnie, oswoiłem ich przestrzeń, a przez to stały się one mi bliskie, ładniejsze, swojskie, prawdziwie moje. Moje góry.

Czy mogłem spodziewać się odciśnięcia tak głębokiego śladu we mnie, jako skutku tamtej poniekąd przypadkowej decyzji pójścia z Widoku na Dudziarza pięć lat temu? Chyba nie – i właśnie taka nieprzewidywalność życia jest tą jego cechą, która co prawda mogąc nieść ryzyko, niesie nade wszystko nadzieję.


środa, 2 marca 2016

Poganiany głodem drogi


280216

Przez miesiąc nie byłem w moich górach, a do końca sezonu zostało tylko cztery niedziele. Cztery dni. Czas mnie goni, muszę się śpieszyć.

Parę lat temu, gdy schodziłem z Wilkonia w dolinę, doznałem zauroczenia widokiem wzgórz przede mną i nitkami dróżek spływającymi do wioski. Niedaleko od tamtego miejsca, także we wschodniej części Gór Kaczawskich, przypadkowo znalazłem źródło bezimiennego strumyka: wśród pól, spod krzewu różanego, wypływa czysta stróżka wody i otulając się trawami płynie w stronę Bolkowa; kilometr od źródła biegnie dróżka po wzgórzach; gdy mija stary kamieniołom, zatrzymuje się na chwilę, a ja razem z nią, podziwiając widoki zaliczane przeze mnie do najładniejszych w tych górach. Gdzieś na zboczu wzgórza Lisianki zawróciłem z drogi przestraszony stojącym na niej bydlęciem; pewnie była to krowa, nie byk, ale okazało się, że na torreadora stanowczo się nie nadaję. Wspomnienie tamtych miejsc i chwil pomogło mi zakreślić ambitną pętlę dzisiejszej trasy, takiej na cały dzień, od świtu do zmierzchu, na jedenaście godzin lutowego dnia. Wiele już razy wracałem na drewnianych nogach chcąc nasycić się drogą na zapas i chociaż nigdy nie udało mi się, próby powtarzam. Dzisiaj także: przeszedłem bez mała 30 km i pokonałem kilkusetmetrową różnicę poziomów, jednak na drugi dzień nie odczuwałem żadnych oznak zmęczenia nóg, co odnotowuję z satysfakcją - w końcu kopa (lat) już za mną.

Wstałem o trzeciej, żeby jeszcze przed początkiem dnia być na parkingu pod wzgórzem Wrzosowiska  za Bolkowem. Z moimi wyjazdami nierzadko tak bywa, że na miejscu jestem jeszcze w nocy i siedzę w samochodzie czekając na rozwidnienie się, a w końcu, poganiany niecierpliwością (chciwością też), wychodzę w szarość przedświtu. Tak było i dzisiaj – w drogę ruszyłem o godzinie 6.20.

Strumyk i jego źródło znaleźć było łatwo, nawet udało mi się zrobić jedno zdjęcie poprawnej jakości. 


Trudno mi robić zdjęcia źródłom. Może powód tkwi w sporej, na ogół, różnicy oświetlenia kadru, a może w czarującym obrazie tkwiącym we mnie, obrazie źródełka będącego magicznym miejscem. Oczywiście ta magia tkwi także w obrazie źródła tryskającego spod kamieni, wśród zielonych traw i kwitnących kwiatów, oglądanego w ciepły dzień lata, gdy słucha się chłodnego szmeru wody i dźwięcznego śpiewu skowronka, ale przywoływanie takich letnich obrazów nie jest mi potrzebne dla poczucia magii; najwyraźniej tkwi ona swoimi korzeniami głębiej w moim jestestwie  i nie jest prostym przypomnieniem uroków lata. Grecy stawiali kapliczki dla uczczenia najad, boginek żyjących w wodzie strumyka, w istocie czcząc urocze i życiodajne w ich suchym kraju miejsce. Może ja, Hyperborejczyk, przejąwszy od nich właściwie wszystko co duchowe, przejąłem także stosunek do źródeł i strumieni.

Letnie obrazy oczywiście tkwią we mnie, ale nie narzucają się, nie każą porównywać siebie do zimowych widoków, są dyskretnie schowane. Czasami jednak widzę je: na obraz zszarzałych zimowych wzgórz, zbrązowiałych resztek letniego kwitnienia, czarnych i nagich drzew, błotnistych dróg polnych, nakłada się tamten, urzekający słońcem, kolorami i ciepłem. Raczej nie zdarza mi się porównywać ze sobą tych dwóch tak odmiennych obrazów gór i wyżej oceniać tamten letni, chociaż czasami czuję coś podobnego do żalu o niemożność smakowania jego urody; natomiast coraz częściej zdarza mi się odczuwać jakby rozczulenie, gdy widzę góry w tak ubogiej szacie, rozczulenie tego samego rodzaju, jakie odczuwałem na widok pierwszych zmarszczek na twarzy żony. Natomiast jeśli już pojawi się we mnie pragnienie oglądania tych gór wystrojonych urodą wiosny lub lata, zdarza mi się traktować je jak zdradę tych zimowych, więc moich; wtedy zapewniam góry (jakby były osobą) o podobaniu się, a tamte kolorowe obrazy upycham w zakamarkach pamięci, co kolejnym jest przykładem mojej odruchowej personifikacji natury.

Tak to nie tylko wiedza wpływa na postrzeganie świata, ale i nasze tęsknoty.

Więc jedno zdjęcie źródła mam jako takiej jakości, chociaż to, co na nim widać, nijak się ma do tego, co tam widziałem. Kiedyś obiecałem sobie nazwać to źródełko, ale nie miałem pomysłu na nazwę; dzisiaj zauważyłem, że myślę o nim jak o polnym źródle. Niech więc tak zostanie: Polne Źródełko.

Ledwie kilometr dalej wypiętrzają się niewielkie wzgórza, z których widoki są po prostu kaczawskie, czyli piękne. 




Dzisiaj pomyszkowałem po zarośniętym szczycie najwyższego z tych wzgórz; jest na nim słupek pomiarowy, więc może i nazwę swoją ma, ale nie znam jej, na mapie nie jest podana. Lasu tam nie ma… nie, jest: lasek różano-głogowy. Gdybym miał podać jedną, tylko jedną cechę wyróżniającą te góry, powiedziałbym o takich właśnie laskach. Nie wiem, czy gdzieś w Polsce są inne miejsca, gdzie tak licznie rosną dzikie róże i głogi. Na skraju lasku znalazłem drzewo, przy którym spędziłem przynajmniej kwadrans. Na pierwszy rzut oka głóg, ale takiej wielkości? Drzewo ma pień o średnicy około 40 cm, chociaż pojedynczy jest tylko blisko ziemi, wyżej rozgałęziając się. Czy głóg może być tak duży? Obejrzałem dokładnie pąki - maleńkie, czerwonobrązowe kuleczki, obejrzałem kolce, jakimi stają się końce gałązek, także niesamowite, bo wielokrotne i bardzo gęste, splątanie konarów – niewątpliwie głóg. Wyjątkowy głóg.

Pierwszy lasek głogowy widziałem w Trzmielowej Dolinie, do dzisiaj pozostaje największym; sporą połać zbocza Dudziarza porastają dzikie róże i głogi, podobnie na Wysoczce i w tyluż innych miejscach, natomiast nie pamiętam, żebym widział różany lasek na Różance.

Z tego bezimiennego głogowego wzgórza (a może taką nadać mu nazwę: Głogowe Wzgórze?) widać Lisianki, sporą górkę porosłą lasami, ale z mapy wynika, że nieco niżej szczytu można ją obejść wokół łąkami wrzynającymi się w lasy. Od góry dzieliła mnie dość głęboka dolina i las, ale tym razem mapa podawała na tyle dokładne informacje (albo ja tym razem szedłem tak, jak mapa pokazywała), że szybko i bez przedzierania się przez zarośla wyszedłem na zbocze Lisianki; gorzej poszło ze zdobywaniem wysokości. Właściwie dlaczego lżej się schodzi niż podchodzi w górę? Obszedłem górę tak jak chciałem, poznałem też drogę, z której zawróciłem parę lat temu; pomyszkowałem trochę tu i tam, bo ładne dróżki kusiły mnie swoją urodą, a później wybrałem tę, która obiecywała zaprowadzić mnie w stronę górnej części wioski Stare Rochowice. Stamtąd chciałem przejść lasami do osady Słowików i dalej, via Witomin (lub Bytom, bo te dwie nazwy są podawane), przejść na zbocza Wilkonia – tam, gdzie parę lat temu z drogi schodzącej do wsi widziałem tak piękne widoki. Mapa i tym razem okazała się być dokładna, dlatego odszczekuję wcześniejszy swój sąd o jej aktualizacji w roku dobijania się Chrobrego do bram Kijowa. Może robiły ją służby kartograficzne wojsk Napoleona przy okazji przebijania drogi przez masyw Gór Ołowianych?



W Witominie, małej wiosce wśród lasów i wzgórz, dopadły mnie psy. Niegroźne, ale wielce hałaśliwe kundelki; biegły za mną i jazgotały aż do pierwszych drzew lasu; wspomniałem opowiadanie kolegi z pracy o psie sąsiada ujadającym (pies ujada, nie sąsiad, chociaż w tym przypadku rozróżnienie nie jest kategoryczne) codziennie do północy i o bezsilności kolegi. Działka budowlana powinna być kilkuhektarowa, albo prawo zmienione, albo strzelba w domu – pomyślałem. Czy jestem wrogiem psów? Ależ nie! Śmierć naszego psa tak mocno poruszyła mną i żoną, że postanowiliśmy, iż ten będzie ostatnim; zwolennikiem jestem ciszy i cichych psów, o czym za chwilę.

Za wioską droga przez las jest króciutka, a za nim rozciągają się rozległe łąki. Droga biegnie nimi lekko, tanecznymi zakolami, ocieniając się szpalerem drzew i krzewów; tam właśnie znalazłem pierwszą dzisiaj aleję czereśniową; dla ścisłości: piszę tutaj o wiśni ptasiej zwanej trześnią. Jedne są wiekowe, nadłamane latami i wiatrami, inne młode, prężne, połyskujące ciemnowiśniowym kolorem gładkich kor, a wszystkie razem budzące we mnie wyobrażenie tego miejsca w porze kwitnienia i później, w porze spełniania wiosennych obietnic. Usiadłem na zwalonym drzewie i myszkując wzrokiem po czereśniach, szukałem dogodnych miejsc do drapania się po pniach na czereśniową ucztę. 

Rozległa płaszczyzna łąk pod niewysoką kulminacją Wilkonia nagle jakby zawisa w powietrzu, nieruchomieje na krawędzi załamania płaszczyzny; stojąc na tej granicy, widok ma się rozległy, urozmaicony i po prostu ładny: w dole, wzdłuż doliny, domki wioski z górującą wieżą kościoła, po drugiej stronie doliny liczne wzgórza, wśród nich te moje, na których byłem parę godzin temu, a po prawej, u wylotu doliny, na brzegu Bolkowa zaznaczonego ruinami zamku, wznosi się Chmieliniec, następny cel mojej wędrówki. 



Stojąc tam i rozglądając się w ciszy i samotności, jako że spotkanie człowieka na kaczawskich bezdrożach (właściwie i drogach też) jest rzadkością, nagle usłyszałem tuż za sobą oddech. Był głośny, szybki i sapiący. Obejrzałem się i zobaczyłem psa. Z wyglądu przypominał owczarka, z wielkości cielę. Nie przestraszyłem się, było w tym psie coś, co budziło zaufanie. Odezwałem się do niego, a on spojrzał na mnie, obwąchał moje dłonie i odszedł. Podobał mi się ten pies – w przeciwieństwie do tamtych jazgoczących kundelków.

Korzystając z okazji powiem, że w czasie moich wędrówek parę razy miałem chwile, gdy inaczej chwytałem kij i myśląc o jego stalowym grocie mówiłem sobie: żeby tylko trafić w oko lub w pysk. Na szczęście nigdy nie musiałem sprawdzać swojej celności.

Nie schodziłem do wioski, parokilometrową odległość do wzgórza przeszedłem polami, miedzami lub brzegami strumyków. Późną jesienią i zimą na ogół ciężko idzie się polami, bo albo najeżone są zamarzniętymi grudami ziemi niczym kolczatka rozciągnięta na szosie (bywa, że ta kolczatka zamaskowana jest śniegiem), albo są grząskimi rozlewiskami, albo, jak dzisiaj, wody mają akurat tyle, żeby z ziemi uczynić lepiące się do butów ciasto, od którego buty ważą po parę kilogramów już po kilkunastu krokach. Uciążliwość drogi okraszoną miałem na pół dziecinnym luksusem nieprzejmowania się przemoknięciem butów czy wybrudzeniem spodni.

Chmieliniec jest ładnym wzgórzem, wrócę na nie dla lepszego poznania, dzisiaj tylko przeszedłem dróżką biegnącą połową wysokości zbocza. Są z niej rozległe widoki, przy niej jest szpaler dzikich czereśni, a i sama droga jest z tych, do których wraca się. Ach, zapomniałbym! W pobliżu wzgórza rośnie samotny kasztanowiec; jest duży i rozłożysty, ma fantazyjnie wykręcone gałęzie i nabrzmiałe, lepiące się pąki. Szykuje się do wiosny, staruszek.





U stóp wzgórza, po drugiej stronie sporego potoku, stoją pierwsze domy Bolkowa, za nimi biegnie szosa, a za nią dalsze wzgórza mojego szlaku. Mostu nie widziałem, a rzeczka miał parę metrów szerokości i głębokość pod kolana, co sprawdziłem kijem idąc brzegiem i szukając płycizny lub kamieni. Rośnie tam niewielki las łęgowy z przewagą wierzb. Takie laski spotykam często nad strumieniami, w podmokłych miejscach, a czynią na mnie wrażenie swoim dojmującym smutkiem: są szaro-czarne, jakby martwe, połamane, spróchniałe, omszałe, splątane, z kikutami brunatnych badyli sterczących nad oczkami czarnej wody – słowem: dzikość i smutek, ale też przedziwna i przewrotna uroda. Chciałbym kiedyś przeżyć zimowy zmierzch w odludnym lesie łęgowym. Więc szedłem, ale nie widząc dogodnego przejścia, zacząłem zastanawiać się, czy mogę pozwolić sobie na chwilowe wejście w głęboką wodę. Same buty są wodoszczelne do głębokości około 10 cm, ale dzięki opinającym je ochraniaczom sięgającym kolan… Przejdę, zapewniłem siebie, ale w wodę nie wszedłem. Niewiele dalej przeszedłem suchą stopą, po kamieniach leżących na dnie.

Na północ od Bolkowa są rozległe pola na łagodnych wzgórzach poprzetykanych niewielkimi lasami. Idąc polem z zasianym rzepakiem minąłem las, szczyt wzgórza, zszedłem do płytkiej doliny, a za nią na następne wzniesienie – a końca pola nie było. Ma setki, jeśli nie tysiące, hektarów. Szedłem w stronę wioski Gorzanowice, żeby odwiedzić ładne wzgórze za wioską. Z drogi wybiegającej spomiędzy domów wioski jest widok, który parę lat temu bardzo mi się podobał, dzisiaj chciałem przypomnieć go sobie, a z Młynicznej uczynić punkt zwrotny mojej dzisiejszej trasy. Widok typowy dla kaczawskiego pogórza: fałdy zielonych pól na zboczach łagodnych wzgórz, przykryty lasem szczyt Młynicznej, śródpolna kępa dzikich róż i głogów, coraz cieńsza nitka drogi zaczynająca się u moich stóp, a niknąca w oddali, za wzniesieniem, gdzie ciemniała linia lasu. Znalazłem to wszystko, tylko lasek różano-głogowy jest mniejszy: spora część drzew i krzewów leży wyrwana z korzeniami. Nie wiem komu przeszkadza ta kępa zieleni rosnąca na stromym uskoku pola.




Usiadłem na kupie kamieni leżących pod samotną czereśnią rosnącą na zboczu Młynicznej. Wypiłem resztkę herbaty (była bez soku malinowego, bo zapomniałem go kupić, za co winię moją sklerozę), pogapiłem się na pola i sarny obserwujące mnie z odległości stu metrów. Chmurne popołudnie traciło resztki swoich kolorów, szarzało; kończył się dzień, wstałem więc, założyłem plecak i ruszyłem ku szosie.


wtorek, 23 lutego 2016

O informacji i o reklamie słów kilka


Kilka lat temu stałem na zaoranym polu gdzieś w Szwecji. Linia horyzontu zamknięta była lasami, ani śladu ludzi w polu widzenia; stałem tam wpatrzony w kalejdoskop zdarzeń ostatniego mojego roku i ogólniej – w przemiany ludzkiego losu i w mnogość jego niespodziewanych zakrętów. Później myśl wzniosła się wyżej i ze zdumieniem, przez jedną chwilę, zobaczyłem ów ogromny zbiór zdarzeń, dziania się, będących moim dotychczasowym życiem, a gdy spróbowałem wznieść się jeszcze wyżej i ogarnąć Ziemię, doznałem oszołomienia niemożliwą do ogarnięcia liczbą zdarzeń dziejących się w każdej sekundzie istnienia ludzkości. Od tych najdrobniejszych, nieważnych nawet dla osoby je przeżywającej (ale przecież mających potencjał przemian najgłębszych i zaskakujących), poprzez te ważne dla człowieka i dla określonej społeczności, po ważne dla milionów a nawet miliardów ludzi.
Od tamtej pory inaczej odbieram wiadomości podawane w mediach, zwłaszcza w tych ogólnokrajowych. W jednej ze stacji radiowych powtarzają swoje hasło w którym mówi się jakoś tak: posłuchasz i wiesz. No i cóż takiego wybierają redaktorzy z tego nieogarnionego oceanu zdarzeń? Że - to jeden z zapamiętanych przykładów - w Paryżu remontują jakieś centrum handlowe robiąc z ruiny eleganckie obiekty. Niewątpliwie to fakt, ale według jakiego klucza wybrany? Jak się ma ta wiadomość do Polski, do życia tutaj, do mojego życia? Co wnosi do wiedzy o świecie? Czym różni się od faktu przyjęcia oświadczyn pewnego młodego pastucha w Kazachstanie? Jak można twierdzić, że po wysłuchaniu ich wiadomości będę „wiedzieć”?

Co?

Ten sposób informowania kojarzy się z ogromną, czarną pustynią, na której ktoś odległy od nas o kilometry próbuje oświetlić nas malutką latareczką – jakże bezradna i nieskuteczna próba!

Jeszcze gorsze są wiadomości o wypadkach, bo nakierowane na niskie ludzie instynkty i wybierane według strasznego, krwawego klucza: tragiczna śmierć jednego człowieka jest kiepską, bo powszechną, wiadomością, ale jednoczesna śmierć trzech osób już jest warta podania jej w wiadomościach; o śmierci dwudziestu osób trąbi się co godzinę, wysyła się specjalnych sprawozdawców i szuka ekspertów, którzy powiedzą coś a’propos.

Jedni nie wstydzą się wykorzystywać paskudne zaciekawienia, nawet ekscytacje ludzkie, drudzy podkręcają siłę głosu i mówią do domowników „cicho, cicho!”, nie chcąc uronić ni słowa z tych smakowitych dla nich wiadomości.

Już „wiedzą”. Są poinformowani.

Wiele lat temu zrezygnowałem z „informowania się”: nie mam telewizora, nie kupuję gazet, unikam jak ognia reklam (np. leku wydawanego bez recepty nie kupię, jeśli widziałem jego reklamę), a gdy zepsuło mi się radio w samochodzie, zwlekałem z naprawą póki nim jeździłem. Nie czuję się przez to uboższy, a nawet wprost przeciwnie, bo większy jest spokój we mnie i mam więcej czasu dla siebie, na moje lektury i moje pisanie. Czasami bywa zabawnie (dla mnie zabawnie, bo inni mogą oceniać mnie i sytuacje zupełnie odmiennie), gdy dowiaduję się, że właśnie dzisiaj trwają wybory prezydenta. Częściej zdarza się, że nie rozumiem o czym jest rozmowa, której słucham, ale ta strata wydaje mi się być niewielką. Pamiętam rozmowę podekscytowanych kolegów z pracy o kobiecie, która był w lunaparku, witała się z nimi, jeździła na karuzelach. Powtarzało się dziwne imię Doda Elektroda. Zapytałem, kto to jest, wtedy wszyscy przerwali rozmowę i w milczeniu gapili się na mnie, jakbym był zielonym ludzikiem. Ta scena wprawiła mnie w dobry nastrój.

Kiedyś dźwięk, jaki wydawał telefon po odebraniu smsa, oznaczał wiadomość od kogoś mi znanego, teraz na ogół oznacza przyjście niechcianej reklamy. Smsy otrzymane na służbowy telefon hurtowo wyrzucam na koniec tygodnia, bo niemal wszystkie są spamem, o którym właściciel sieci twierdzi, że są pożądaną przeze mnie lub potrzebną mi informacją, ja natomiast twierdzę, że są śmieciami. Problem w tym, że w tym worku śmieci czasami znajduję jakąś przeterminowaną już wiadomość wysłaną do mnie. Pisałem do Orange, odpisali mi, że jeśli mi się  nie podoba, to mam rozwiązać umowę. Zrobiłbym tak, tyle że to numer służbowy… Spam jest prawem zakazy, ale wobec finansowych molochów ludzik jest bezradny, mimo iż  prawnicy coś tam bredzą o równością wobec prawa.

Nierzadko spotykam reklamy, w których ktoś coś poleca. Początkowo patrzyłem na nie z ciekawością człowieka chcącego poznać mechanizm działania tego typu reklamy, teraz patrzę z pewną dozą… rozbawienia. Właściwie nie wiem skąd we mnie rozbawienie, ale chyba ma związek z nieznajomością osób polecających. Oczywiste jest dla mnie, że skoro wymieniane jest imię i nazwisko osoby polecającej (albo zamieszczane jej zdjęcie), to znaczy, że ta osoba znana jest przeciętnemu Kowalskiemu, ale znana w ten szczególny sposób, który upowszechnił się wraz z powszechnością telewizji: znana, czyli widywana na szklanym ekranie. W istocie nieznana, poza wiedzą kto to jest i jak wygląda. Łatwo wytłumaczalne jest przekonanie do zakupu przez osobę znaną osobiście, zwłaszcza, gdy wierzy się w jej dobre intencje i znajomość rzeczy, ale przecież w reklamach jest inaczej.

Tak nawiasem mówiąc – na ogół mnie nic nie mówią ani ich zdjęcia, ani nazwiska. Bardzo rzadko, ale jednak zdarza się, że wiem, kim jest osoba polecająca, bo kiedyś widziałem ją w telewizorni. Czy wtedy inaczej odbieram reklamę? Nie, ponieważ nie widzę powodu, dla którego miałbym kupić rzecz polecaną tylko dlatego, że obok tej rzeczy jest podpis lub zdjęcie osoby widywanej w TV. Wszak wysoce jest prawdopodobne, niemal pewne, że ta osoba nie poleca szczerze, a zachwala, bo po prostu dostaje za to pieniądze. Nawet gdyby faktycznie dla tej osoby polecana rzecz lub usługa były dobre, to nie znaczy, że dobre będą dla mnie, ponieważ różnią nas potrzeby i na ogół możliwości finansowe. Przyjęcie tych dwóch spostrzeżeń powinno wykluczać taką formę reklamowania jako nieskuteczną, a nie wyklucza, skoro nadal jest stosowana. Dlaczego? – kiedyś zadałem sobie takie pytanie. Jest skuteczna, to oczywiste, ale w jaki sposób? Dlaczego podpis kogoś, kto znany jest z – na przykład - dobrego odbijania piłki, przekonuje Kowalskiego do zakupu? Czy nie jest tak, że Kowalski chce w ten sposób upodobnić się do polecającego, od którego różni się popularnością i (na ogół) zamożnością? Mnie się wydaje, że taki właśnie jest mechanizm działania tego rodzaju reklam. Kowalski nie ma szans bycia tak znanym, ani tak dobrze zarabiającym, a chciałby, i to bardzo, jednego i drugiego. Polecający jawi mu się jako osoba żyjąca w lepszym świecie, nieosiągalnym dla niego, więc jedynym sposobem zbliżenia się, czy upodobnienia, do polecającego i do jego świata, jest zakup telefonu, który (jakoby) ma ten kopacz piłki lub ta śpiewaczka estradowa.

Sensu w tym ani logiki nie znajduję, ludzkie marzenia tak, tylko te wydają mi się smutno, bo bezsilnie, uzewnętrzniane.

Jest tutaj coś ważnego, a pomijanego jako oczywistość, bo wszak można by założyć, że skoro firma wyprodukowała coś i chwali się swoim produktem w reklamach, chcąc go sprzedać na zapchanym rynku, to zapewne ich produkt nie jest zły. Dlaczego nie czynimy takiego założenia? Bo jesteśmy oszukiwani w reklamach. Tak po prostu. Oczywiście nie zawsze, jednak każdy z nas mógłby podać wiele przykładów nawet nie naciągania prawdy czy ukrywania wad, a najzwyklejszych oszustów, przed skutkami których firmy zabezpieczają się na dziewiętnastej stronie regulaminu napisanego po „polskawemu” prawniczym bełkotem.

Tutaj swoisty sens i takąż logikę znajduję – jedno i drugie tkwi z zyskach. W mamonie.

Oto finansowy krąg: oglądamy niechciane i uprzykrzone reklamy, a w sklepie kupujemy reklamowane produkty płacąc za nie drożej, dla pokrycia kosztów reklamy. Płacimy za oglądanie reklam; na dokładkę każe się nam płacić za sam fakt posiadania telewizora.

A zdawałoby się, że łatwo rozerwać tę pętlę: nie oglądać reklam i nie kupować towarów reklamowanych…

Będąc w domu, trochę oglądałem telewizornię. Po siedmiu dniach urlopu z ulgą uświadomiłem sobie, że przez najbliższe półrocze nie będę widzieć pudełka nazywanego przez angielską ulicę idiot box.


czwartek, 18 lutego 2016

O książce „Dramat udanego dziecka” Alicji Miller


W czasie czytania książki często wracało do mnie wspomnienie “Ananke”, opowiadania Lema, w którym człowiek z anankastyczną osobowością przekazuje bezbronnemu jak dziecko komputerowi swoje pokręcone wnętrze pełne chorobliwych przymusów, a robi to w dobrej wierze i nieświadomie. Komputera nie uczynił w ten sposób nieszczęśliwym, jak byłoby z człowiekiem, ale nieszczęście na ludzi sprowadził.
Lem potrafi zadziwić wiedzą i przenikliwością.

Ileż to razy słyszałem pogardliwe, albo pełne smutku i bezradności, słowa o ludzkim bydlęciu niemożliwym do poprawy! Człowiek był, jest i będzie zły; człowiek człowiekowi wilkiem; zaostrzyć więzienny rygor, wznowić karę śmierci! Ileż razy widziałem na ulicy rozzłoszczoną matkę bijącą płaczące dziecko, albo babcię pouczającą swojego wnuka o konieczności słuchania się, bo jeśli nie, to “ten pan zabierze cię i zamknie w ciemnym pokoju”. Kiedyś, gdy się mocno wkurzę, zwymyślam taką babcię; pewnie nic to nie zmieni, ale ulży mojej złości na nią. W telewizorni jakiś “polytyk” twierdzi, że ojcowski pas wyprowadził go na ludzi, a na drugim kanale kapłan w imię swego boga błogosławi wojsko jadące na wojnę. Straszne.

Wiele razy zastanawiałem się nad powodami ludzkiego okrucieństwa i tego rodzaju głupoty, a zawsze byłem bezradny. Dlaczego już młodzi ludzie, żyjący w bezpiecznych czasach, ludzie niedoświadczający traumatycznych przeżyć, potrafią być pełni przemocy, pogardy i nienawiści? (teraz wiem, że i oni mieli swoją traumę, tyle że inną i mało widoczną z zewnątrz). Kiedyś, gdy interesowałem się historią drugiej wojny światowej, zadawałem sobie pytanie o przyczyny przemiany Niemców, spokojnych przecież i praworządnych rzemieślników, w naród, w którym tak wielu było zwyrodniałych morderców. Później przeczytałem gdzieś o powszechnym w Niemczech na początku XX wieku pruskim modelu wychowywania dzieci, w którym regułą było wymuszanie na dzieciach bezwzględnego posłuszeństwa i okrutne karanie zachowań uznawanych za niewłaściwe; wtedy wydawało mi się słuszne połączyć przyczynowo jedno i drugie, ale w pełni zrozumiałem istniejący związek dopiero po lekturze tej książki, mając także w pamięci książkę “Summerhill” Neilla, który napisał o rodzeniu się przemocy i faszyzmu w dziecinnym pokoju, co i Miller potwierdza.

Lektura tych książek pozwoliła mi inaczej spojrzeć na historię ludzkości – ów bezbrzeżny ocean wojen i okrucieństwa, historię, którą skłonny byłem uważać za wynik mozolnego trudu wznoszenia się człowieka ponad własne zło; nadal mogę ją sprowadzić do historii tego trudu, ale nieco inaczej widzę przyczyny zmian. Teraz większą wagę przykładam do zmian relacji między rodzicami a ich dziećmi – wcześniej raczej do świadomego dążenia dorosłych ludzi ku dobru.

Nasz umysł jawi się tutaj jako najdelikatniejszy instrument, przy którym wszelkie, najbardziej nawet wyrafinowane, wytwory naszych rąk są prymitywne. Niesamowite jest tutaj ukrycie przed nami nas prawdziwych przez nas samych, oraz potęga oddziaływań przeżyć najwcześniejszych i nieistniejących w naszej świadomości.

Zadziwia bezbronność psychiki małego człowieka, wielka łatwość jej skrzywienia, podatność na bodźce, których dorosły często w ogóle nie zauważa, kontrast między możliwymi powodami zranienia dziecka, a wielkością i trwałością skutków odciskających swoje piętno na całym jego życiu.

Jeśli mimo wszystko ludzie i całe społeczności ludzkie funkcjonują, jeśli mimo tylu wewnętrznych kłopotów, rozdarć i sprzeczności ludzie potrafią obdarzać się wzniosłymi uczuciami, jeśli są zdolni do empatii i do przeżywania szczęścia, to można dostrzec tutaj kolejny powód zdziwienia (i nadziei też): potrafimy dążyć ku dobru mimo wszystkich naszych wewnętrznych ograniczeń.

Wstrząsająca i przygnębiająca książka, ale jednocześnie książka niosąca wielki ładunek nadziei, pozwalająca uwierzyć w ludzi i w ich naturalne dobro. Neill pisał o naszej, ludzkiej, skłonności ku dobru; zawsze, ilekroć przeczytam takie słowa w jakiejś książce, wysysam z nich całą ich głęboką treść nie tylko dla utrzymania swojej chwiejnej czasami wiary w ludzi, co z powodu właśnie nadziei na lepszą przyszłość ludzkości.

Nasze zło nie rodzi się z nami, a jest nam wpajane, więc prawdą jest twierdzenie o naszej naturalnej skłonności do dobra.

Te wnioski każą inaczej postrzegać ludzkie charaktery i inaczej oceniać ludzi w jakikolwiek sposób złych, albo chociaż nieprzyjemnych, także lepiej zrozumieć słowa Neilla piszącego o barbarzyństwie naszego wymiaru sprawiedliwości i o konieczności leczenia przestępców jako ludzi chorych. Przyzwyczajenie wespół z niezrozumieniem tego twierdzenia nie pozwala dostrzec jego głębokiej wymowy: jeżeli człowiek jest zły, to znaczy, że jest chory, więc człowiek zdrowy nie będzie człowiekiem złym! Czy można oczekiwać większego pocieszenia i większej pochwały człowieka??

Ta książka jest też swoistym katharsis (czy swoistą? Zajrzałem do wikipedii, ale i tam chyba nie bardzo wiedzą.), umożliwiającym nieco głębsze oczyszczające wniknięcie w nasze wnętrze, nie wolne przecież od lęków i zahamowań, jednakże największą dla mnie jej wartością – i książki Neilla też -  jest owa kusząca ogromnym urokiem wizja świata ludzi żyjących w zgodzie z samym sobą, otwartych na innych ludzi, ufnych i pogodnych, bez wewnętrznych powikłań i przymusów, bez swojego piekła rozpalonego w dzieciństwie, które niemal każdy z nas nosi w sobie, płacąc za jego istnienie depresjami, smutkami, nałogami i obawami.

Raj nie musi być rajem utraconym, ponieważ jego zaistnienie zależy od odkrycia prawdy – tej, która może nas wyzwolić od naszych grzechów.

Oto garść pytań, na które trudno mi znaleźć zadowalające odpowiedzi.:

Ile z tego, co nas tworzy, jest naprawdę nasze jako rezultat naszych świadomych decyzji i starań, a ile jest skutkiem, niechby dalekim, niepamiętanych dziecięcych przeżyć? Pytając inaczej: ile naszych grzechów jest naprawdę naszych, a ile naszych rodziców? Stawiając pytanie jeszcze inaczej, można by zapytać się o zasięg naszej wolnej woli.

Czy nie należy zmienić zasad oceniania ludzi, uwzględniwszy przeżycia ich wczesnego dzieciństwa? Jeśli weźmie się pod uwagę wielką siłę nieuświadomionych oddziaływań na nas, to czy nie należy także zmienić nasze prawodawstwo karne, oraz zasady odbywania kary pozbawienia wolności?

 ------------------- 
Gdyby ktoś był zainteresowany tą tematyką, proszę zajrzeć tutaj, do tekstu mojej nieżyjącej już znajomej. Dzięki Dianie przeczytałem tę książkę.