Tekst zawieruszony w przepastnych głębiach laptokowej
pamięci, napisany wiosną 2013 roku.
Skoro uznaję, że za dużo widzę potrzeb na zewnątrz mnie,
potrzeb materialnych, a za mało duchowych, wewnątrz mnie, i to mimo uznawania
świata wewnętrznego za prawdziwszy i ważniejszy, to dlaczego trzymam się tej
pracy? Pracy, która ograbia mnie z czasu?
Pracuję po 80, a bywa, że i ponad 90 godzin w tygodniu, z
dala od swoich, w błocie w którym topię gumowce lub w smrodzie gryzącym gardło
i wywołującym mdłości, w zimnie lub w upale – usmarkany lub spalony na brązowo,
w potwornym hałasie; także w stresie, skoro nierzadko wykonuję czynności będące
zaprzeczeniem nie tylko bezpieczeństwa, ale i logiki lub technicznej kultury,
na dokładkę wśród ludzi, których wolałbym omijać szerokim łukiem.
Omijać chciałbym też karuzele. Niedawno kolega opowiadał mi,
jak to po wygraniu w totka i rezygnacji z pracy, szerokim łukiem omijałby
miasto przez które wypadłaby mu droga, gdyby dowiedział się o stojących tam
karuzelach; rozumiałem go.
Więc po co to wszystko? Czy tylko ekonomiczny przymus trzyma
mnie tutaj?
W dobrych dniach, dostrzegając przedziwny, bo przewrotny,
urok tej pracy, włóczenia się po kraju i czegoś podobnego do twardej, męskiej
przygody, swoistej szkoły przetrwania dla twardzieli (skoro determinacja lub
znaczna wytrzymałość psychiczna wespół z niemałą kondycją fizyczną są tutaj
niezbędne), ale i tych satysfakcjonujących chwil, gdy naprawiane bądź
skonstruowane urządzenie działa, wtedy uważam, że nie tylko przymus
ekonomiczny, jednak na ogół trzymają mnie tutaj tylko pieniądze i brak
rozsądnego wyboru. Różnie odbieram ten przymus: czasami jako coś naturalnego,
skoro chcę coś mieć, gdzieś pojechać, skoro będąc mężczyzną poczuwam się do
obowiązku utrzymywania swojej rodziny; czasami jednak czuję się zniewolony tym
światem, w którym za wszystko trzeba płacić, ale i swoimi potrzebami - wcale
nie niezbędnymi do życia, ale które chciałbym móc zaspokajać.
Internet bezprzewodowy, komputer, parę w miesiącu kilkusetkilometrowych
podróży dla pochodzenia po górach, samochód, no bo jak bez tego wszystkiego żyć
w XXI wieku?! A jeszcze specjalistyczne i drogie buty górskie, jeszcze plecak i
GPS, jeszcze dysk zewnętrzny i telefon, biurko, koszta urlopu no i oczywiście
wszelkie opłaty związane z mieszkaniem, a jeszcze to, jeszcze tamto. A sieć
rośnie, grubieje i oplata coraz bardziej. Zrywam się, prężę ramiona i rwę
więzy. Spada ich dwa lub trzy, reszta zostaje, a później cichaczem pojawiają
się następne, więc znowu robię remanent: to i tamto niepotrzebne, z tego
zrezygnuję, z tamtego też – daremny trud, bo wydając tak mało, nadal wydaję
tyle, że tylko ta lepiej płatna praca jest w stanie zapewnić wystarczające
środki finansowe. No i dalej zostaję w lunaparku…
Ostatnio coraz częściej mam świadomość tego przymusu
zarabiania na rzeczy nie niezbędne, i ona, ta świadomość pomaga mi zmieniając
przymus w świadomy wybór: skoro chcę i potrzebuję wyjazdów w góry – na przykład
– a ostatnio kosztują mnie te wyjazdy ponad 10 procent moich dochodów, to tym
samym powinienem akceptować tyleż procent moich godzin pracy ponad normę.
Akceptuję, a pomaga mi w tym częste ostatnio porównania do
przeszłości.
Będąc młodym chłopcem, Bach kilka dni szedł do miasta w
którym miał dać koncert sławny wirtuoz. To, co dla niego było wielką wyprawą
pełną trudów i wyrzeczeń, teraz, dla nas, jest zwykłym wyjazdem w niedzielne
popołudnie, ale trzeba za to płacić. Przez tysiąclecia naszej historii ludzie
całymi dniami pracowali aby zaspokoić elementarne potrzeby konieczne do
przeżycia, a my narzekamy pracując na nowszy samochód lub telewizornię o
większej przekątnej.
Warto pamiętać o tych różnicach, gdy biadolimy nad
trudnościami życia i brakiem pieniędzy, bo mimo bezlitosnej ekonomiki naszego
technicznego świata opartego na własności i pieniądzu, nadal jest spora grupa
wydatków z których można zrezygnować bez pogorszenia materialnej jakości życia,
a te, z których nie potrafimy czy nie chcemy zrezygnować, na ogół daleko są od
rzeczy naprawdę człowiekowi niezbędnych. Bywa, że jeśli nawet ta materialna
strona zubożeje, to niewiele, natomiast duchowa zyska. Mało tego, można znaleźć
przykłady jeszcze wyrazistsze, gdy pierwsza nic nie straci, druga tylko zyska.
Daleko nie szukając: rezygnacja z posiadania telewizora jest
oszczędnością nie tylko finansów, ale i czasu w dużej ilości traconego na
oglądanie paskudnej papki tam pokazywanej. Do dzisiaj pamiętam oglądaną kiedyś
reklamę, a w niej idiotyczny spazm radości pani, której z opakowania margaryny
wyskoczył gadający ludzik. Myślę sobie, że jeśli już ktoś bierze się za pisanie
reklam, to powinien znać się na tym, a przynajmniej umieć odróżnić pomysły
takie sobie od tych żenujących.
Odsuwam laptoka i słucham wieczornej ciszy w parku, słyszę
ptaki i rzadko przejeżdżające samochody. Założyłem górskie buty – wiadomo, z
tęsknoty. Po trzech tygodniach od ostatniej wyprawy, wobec czterech miesięcy
dzielących mnie do najbliższego wyjazdu w góry, z ciekawością i z rozbawieniem
obserwuję u siebie dziwną zmianę: otóż na myśl o jesieni i zimie nie odczuwam
zwykłej u mnie niechęci, a nawet jakbym oczekiwał ich przyjścia.
Przy swoim warsztacie spawałem jakieś połamane w transporcie
żelastwo, i wtedy, z niskiej perspektywy klęczącej osoby, zobaczyłem nie tylko
ten jeden krzaczek iglicy zauważony już pierwszego dnia, ale ich mnogość. Chyba
nie jest im tam zbyt dobrze, skoro wykształciły maleńkie, ledwie widoczne
kwiatki wielkości łepka zapałki. Dopiero gdy nachyliłem się,
zobaczyłem liczne różowe drobinki wśród źdźbeł trawy. Iglica pospolita, jak i
kwitnąca u schyłku lata cykoria podróżnik, niezapominajka polna i chaber
(szczególnie w dojrzewającym zbożu, wśród maków), są moimi kwiatami, lubianymi,
oczekiwanymi i oglądanymi. Nazwy obu pierwszych roślin poznałem robiąc im
zdjęcia i angażując znajomych do których rozsyłałem listy z prośbą o
identyfikację. Wszystkie one towarzyszą mi od lat, jakże więc nie lubić je?
…Myślę, że powód główny jest nieco inny: podświadomie uznaję to, co nie jest pokaźne i efektowne, a co drobne i zwykłe, za warte większej uwagi i czułości. Królewska róża i tak ma dość adoratorów, a te pospolite kwiatki potrzebują mnie. Gdy wsłucham się w siebie, czuję, że zasięg takiego mojego odczuwania ogarnia nie tylko kwiatki, ale i ludzi. Może dlatego zachowuję rezerwę wobec ludzi, którym wszystko się udaje i są wszechstronnie uzdolnieni?
…Myślę, że powód główny jest nieco inny: podświadomie uznaję to, co nie jest pokaźne i efektowne, a co drobne i zwykłe, za warte większej uwagi i czułości. Królewska róża i tak ma dość adoratorów, a te pospolite kwiatki potrzebują mnie. Gdy wsłucham się w siebie, czuję, że zasięg takiego mojego odczuwania ogarnia nie tylko kwiatki, ale i ludzi. Może dlatego zachowuję rezerwę wobec ludzi, którym wszystko się udaje i są wszechstronnie uzdolnieni?
Wielki, trzyosiowy, terenowy MAN uzbrojony w łańcuchy na
kołach musiał rozkołysać się by ruszyć w głębokim błocie. Pomagam kierowcy idąc
obok kabiny i obserwując gałęzie nad samochodem; kątem oka dostrzegam akację
(czyli rubinię akacjową) i klon zrośnięte przy ziemi – jak bliźniaki syjamskie
- myślę, obiecując sobie obejrzeć je dokładniej przy okazji zwijania naszego
przewodu zasilającego leżącego obok. Koła ciężarówki pchają przed sobą wał
ziemi, a na boki tryska woda wyciskana z namokniętego gruntu. Mlaskanie błota
pod gumowcami tłumione jest rykiem ciężko pracującego wielkiego diesla, gdy
ciężarówka wspina się na zbocze nasypu ciągnąc za sobą dwie głębokie, czarne
koleiny. A deszcz ciągle pada, ósmy już dzień pada. Pod przeciwdeszczowym
płaszczem ubranie mam wilgotne, spodnie na kolanach są mokre, nogi ociężałe
wielogodzinnym wyciąganiem butów z czarnej, śmierdzącej brei.
Już drugi dzień próbujemy wyciągnąć karuzele z błota, bez pomocy ciągnika na gąsienicach chyba nie uda się wyjechać sprzętem na szosę. Za trzy dni zaczyna się festyn w następnym mieście, musimy zdążyć dojechać tam, ustawić cały sprzęt i zmontować karuzele.
Już drugi dzień próbujemy wyciągnąć karuzele z błota, bez pomocy ciągnika na gąsienicach chyba nie uda się wyjechać sprzętem na szosę. Za trzy dni zaczyna się festyn w następnym mieście, musimy zdążyć dojechać tam, ustawić cały sprzęt i zmontować karuzele.
Odebrałem dwa kolorowe pudełka tekturowe, a w nich potrzebne mi wtyczki do oświetlenia drogowego pojazdów. Dla oszczędności miejsca w ciasnym magazynie, wtyczki wyjąłem z opakowań, a te wyrzuciłem. Po co je robiono, skoro zaraz lądują w koszu na śmieci? Przecież potrzebne były materiały, sprzęt i ludzie, aby je wytworzyć…
Przecież wiem: my jak te sroki, cholera jasna, idziemy na lep błyskotek, bo towar ładnie zapakowany wydaje się nam lepszy, więcej warty. Kosztując dwa złote, efektowne opakowanie podbija cenę o dwadzieścia złotych, więc działają fabryki produkujące coś, co ma służyć (niemal) wyłącznie wyciągnięciu pieniędzy z kieszeni klientów.
Moja firma zużywa dziesiątki tysięcy litrów paliwa rocznie, tysiące litrów wszelakich płynów produkowanych przez wielki przemysł, zużywa ładunek ciężarówki albo i dwóch różnych części i materiałów, ale też ogromne ilości tlenu i wytwarza jeszcze większe ilości dymów w dziesiątkach wielkich silników, a to wszystko dla chwili radości klientów i zysku szefa.
…A czy ja sam nie robię tak samo? W ciągu ostatniej zimy przejechałem swoim samochodem (rozpędza się tysiąc kilogramów żelaza po to, aby przewieźć jedną osobę!) około 10 tysięcy kilometrów, spalając tysiąc litrów cennego gazu wydobywanego z trzewi Ziemi. Ile drzew musi żyć, aby wytworzyć tlen potrzebny mojemu fordowi wiozącemu mnie dla przyjemności w końcu, bo w góry, lub do domu wygodniej niż pociągiem? Z czego więc bywam dumny?
Ludzkość bezlitośnie i niefrasobliwie eksploatuje zasoby naszej planety dla pieniędzy lub zachcianki, a ja mam w tym swój udział.
Czy aby na pewno mamy prawo panoszyć się na Ziemi tak, jakby na nas miała się skończyć historia?
Po raz pierwszy od kilku dni wyszedłem „na miasto” do sklepu. Dziwnie lekko się poczułem idąc chodnikiem w zwykłych butach, nie w gumowcach po bulgoczącym i śmierdzącym błocie, a do takiego stanu deszcz i nasze ciężarówki doprowadziły polanę w parku. Centrum miasta, deptak, ładne sklepy, kawiarenki. Zajrzałem do jednej, jakbym w inny świat wstępował: niebrzydki wystrój, przyćmione światła, błyszczący bar, kolorowe lampiony na stolikach - elegancki świat ludzi mających czas na bywanie w takich miejscach.
Nagle poczułem żal i łzy w oczach – jakbym miał zdradzić ubogiego bliskiego dla osoby bogatej; zapragnąłem wrócić do siebie i usiąść przy szafce na której stoi mój komputerek, wrócić do swojego świata. Szybko zrobiłem zakupy i oto jestem.
Chyba musimy eksploatować naszą planetę, bo stworzyliśmy molocha, który dla swojego istnienia potrzebuje góry jedzenia, a co gorsza tak przyzwyczailiśmy się do niego, że nie wyobrażamy sobie życia bez cienia tej góry produktów którymi on karmi nas, a my jego.
Niedawno przeczytałem w książce Dalajlamy proste, zdawałoby się, stwierdzenie: coś jest nie w porządku z naszą gospodarką, jeśli dla prawidłowego jej funkcjonowania rokrocznie musi być odnotowywany wzrost. Bo przecież musi, w przeciwnym razie mam kryzys – ulubione słowo mojego szefa nagabywanego o podwyżkę, która wcale nie byłaby podwyżką, a ledwie wyrównaniem spadku wartości zarobków. Aby więc dostać podwyżkę, muszę kupować te cholerne telewizory, nie czekać z wymianą odzieży aż się rozleci i w końcu wyrzucić moją osiemnastoletnią wieżę audio by kupić nową.
A w życiu! Ta wieża, jak i mój stary telefon, będą u mnie do swojej naturalnej śmierci! Komu więc sprzedadzą swoje produkty fabryki, jeśli wszyscy będą tak robić? Moje poczynania są więc kryzysogenne, (znowu) cholera.
Z tego miejsca nie znam dalszej drogi.
Dopisek.
Drogę znaleźli producenci: zmuszają nas do zakupów, ponieważ
ich wyroby projektowane są i wykonywane tak, żeby szybko się zepsuły. Obok
bylejakości programów telewizyjnych, naszych kontaktów ze znajomymi, wypowiadanych
i pisanych słów, zalewa nas kolejna bylejakość: wyrobów naszego przemysłu.