Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 20 listopada 2016

O Skowronku, malinach i o trzmielinie


121116

Z Proboszczowa na Sądreckie Wzgórza, następnie Sądrecko, Bełczyna, zielonym i żółtym szlakiem do osady Zielonki pod Twardocicami, wzgórza Skowronek i Jedlina, powrót do Proboszczowa Drogą Zielonki.



Plany na dzisiejszą trasę miałem bardzo niewyraźne: może tam, a może tutaj. Dopiero w rezultacie wieczornej rozmowy z moją gospodynią, zdecydowałem się przypomnieć sobie drogi Sądreckich Wzgórz i poznać okolice na północ od Ostrzycy.

Pierwszą część trasy znałem nieźle, ale oprócz chęci odwiedzenia tych ładnych i lubianych miejsc, kierowała mną potrzeba dokładnego ich opisania na potrzeby Zaczarowanego Ogrodu. Tutaj, w oryginalnych (czyli skopiowanych z moich „dopisków”) tekstach nie zamieszczam opisów w rodzaju „idź sto metrów i skręć w lewo” uznając, iż ważniejsze są wrażenia niż metry. Wybierając się na wędrówkę, należy mieć mapę i umieć z niej korzystać, jednak niedzielni turyści bywają niewiarygodnie wygodni, a właśnie z myślą o nich miałem sporządzić opisy.

Wzgórza przecinają na krzyż dwie drogi: jedna biegnie z góry mapy na jej dół, druga, pozioma, jest Dzwonkową Drogą. Ach, tutaj uwaga dla czytelników bloga: zacząłem zamieszczam mapy obejmujące trasy wędrówek, aby czytający miał przestrzenne wyobrażenie drogi i żebym ja był zwolniony z podawania zbyt dużej ilości nazw, jako że zaciemniają one tekst.



Obie drogi są wygodne do marszu, równe, niemal bez podejść, obie biegną rozległymi polami, miejscami skrajem lasów, prawie zawsze z dalekimi widokami wokół. Jak wszystkie drogi kaczawskie, i te zdobione są różanymi krzewami, głogami, jabłoniami i czereśniami, ale dość często spotyka się też brzozy i dęby. Piszę o przydrożnych drzewach, ponieważ mają one zdolność zmieniania zwykłej polnej drogi w urocze zakątki pełne rozmaitości życia, swoistego uroku dzikości i jednocześnie swojskości, których to cech brakuje, w moim odczuciu, parkowym alejkom.

Zza grzbietu łagodnego wzgórka stopniowo, w miarę zbliżania, wyłaniało się duże drzewo. Gdy podszedłem bliżej, rozpoznałem dąb okazałych rozmiarów, przy nim różę i głóg. Na drzewie dużo jeszcze było kolorowych liści, na krzewach czerwone owoce. Patrzyłem na pień dębu, na leżące wokół żołędzie, i pomyślałem, że w ciepły letni ranek usiadłbym tutaj i wypił poranną kawę. Obejrzałem się: domy wioski chowały się w ziemi, tylko dachy im wystawały, a nad nimi wznosiło się zalesione wzgórze Niedziałek. Przede mną wstążka drogi zgrabnym łukiem biegła w stronę ściany lasu. Uśmiechnąłem się do niej i poszedłem dalej.

Sądrecko jest wioską wyjątkową: na łące, albo pod lasem, widzi się kępę drzew; z bliska rozpoznać można zdziczałe sady owocowe i inwazyjne wierzby iwy, a wśród nich ruiny domów. Jeden tylko dom, jedyny w całej wiosce, jest zamieszkały. Parę już razy, gdy przechodziłem obok, rozmawiałem z właścicielem – hodowcą i plantatorem malin; dzisiaj powiedział mi, że został tutaj, bo okolica mu się podoba. Gdy usłyszałem te słowa, poczułem sympatię do tego człowieka.

Do jedynego gospodarstwa wioski warto wybrać się we wrześniu, by kupić przepyszne i wielkie maliny dojrzewające z dala od przemysłu i samochodów. Raz jeden miałem okazję posmakować je, obiecałem sobie wtedy, że gdybym kiedyś mógł być we wrześniu w tych górach, na pewno wpadłbym do Sądrecka. Informacja dla wygodnych: można tam dojechać samochodem.

Przechodziłem obok tego domu chcąc wyjść na tyły zabudowań, ponieważ tam zaczyna się dróżka, którą kiedyś poznałem, a dzisiaj chciałem przejść nią raz jeszcze z powodu jej urody. Niewiele jej widać na moich zdjęciach, tam właśnie robionych; nie dość, że fotograf ze mnie żaden, to jeszcze dzień był chmurny i szary.






Gdy droga skończyła się, wszedłem w las kierując się ku Ostrzycy. Dukt się skończył, znalazłem inny, ale i ten rozpłynął się wśród drzew, jednak lasy tam nie są rozległe, na szosę wyszedłem ledwie 100 metrów od spodziewanego miejsca. Chciałem poznać oznaczone szlaki okolic Ostrzycy, jednak ciężko mi się szło tamtymi drogami. Znaków szlaku jest mało i są stare, część z nich jest ledwie widoczna, co wymusza uważne patrzenie na mijane drzewa, a ja wolałbym patrzeć na ściółkę w poszukiwaniu grzybów, albo tam, gdzie ładniej. Tak robiłem, no i w rezultacie parę razy wracałem szukając przegapionego zakrętu szlaku. Grzybów znalazłem dużo, kilkadziesiąt, a wszystkie były tymi podgrzybkami, które szare są z wierzchu, a cytrynowe pod spodem, ze śladami czerwieni na nóżkach – najwyraźniej zbierałem podgrzybki złotawe. Zbierałbym, jednak robaczki były tam pierwsze… Zabrałem może dziesięć zdrowych. Lasy są już późnojesienne, szeleszczące, niemal nagie. Tu i ówdzie jasne i bajecznie kolorowe kobierce leżą pod klonami, a na drzewach wiszą pojedyncze liście, brzozy drżą o swoje przerzedzone już znacznie listeczki, ale modrzewie przeżywają swoje najpiękniejsze dni jesienne. Mówi się o nich, że rudzieją; gdy dzisiaj patrzyłem na nie, wydawało mi się, że nie tylko rude było ich igliwie; ich intensywną żółć nazwałbym kolorem szafranowym, ale nie wiem, czy słusznie.

Po raz pierwszy szedłem tamtymi szlakami i po raz pierwszy zobaczyłem pogórze na północ od Ostrzycy. Nawet jak na standardy kaczawskie wzgórza są tam niewielkie, a między nimi rozległe i niemal zupełnie płaskie pola; tylko na horyzoncie widać większe wzgórza. Jednak gdy wyszedłem z lasu i otworzył się przede mną rozległy widok, zobaczyłem wzgórze tak kusząco ładne, że po prostu skręciłem ku niemu. Z mapy dowiedziałem się, że i jego nazwa jest ładna: to Skowronek. Opasują go pola, ozdabiają kępy drzew na podejściu, a na szczycie rośnie ładny, jasny zagajnik dębowo-brzozowy. Siedziałem pod dębami widząc między ich zielono-żółto-brązowymi koronami bliską Ostrzycę. Dla widoku tego wzgórza i dla widoków oglądanych ze szczytu, na pewno pójdę tam jeszcze.





Zgodnie z planem wracałem Drogą Zielonką, ponieważ drogi i miejsca mające swoje miano budzą moją ciekawość. Jej nazwa zapewne ma związek z Zielonką, nazwą osady do której biegnie, ale o tej porze roku nazywać się powinna Drogą Czerwoną, a to z powodu wyjątkowo dużej ilości dębów czerwonych rosnących przy niej. Ich liście, oryginalnie szpiczaste, przebarwiają się na intensywne kolory czerwieni, czasami buraczkowego odcienia, czasami czerwień miesza się z brązem. Skoro w późne popołudnie chmurnego dnia listopadowego było tak dużo kolorów na tej drodze, w świetle słońca niewątpliwie patrzyłbym na oszałamiającą feerię barw.

Parę razy widziałem na miedzach niewielkie drzewka bez liści, ale przyciągające wzrok czerwoną mgiełką otulającą je; z daleka wyglądają bardzo malowniczo, rosnąc na miedzach szarych pól. Z bliska okazało się, że ich kolor jest od tysiąca drobnych… listeczków?, które z bliska miały barwę różu zabielonego mlekiem. Próbowałem poznać nazwę drzewka przy pomocy googli, ale program uznał, że szukam pąków i pokazywał mi ich tysiące.

Dopiero parę dni później, złożony niemocą, mając czas, poszukiwania podjąłem. Próbowałem nakierować google na blog Chwile zaChwycone w przekonaniu, iż kiedyś widziałem tam takie drzewko, ale o co się pytać, skoro nie pamiętam nazwy? No i te różowe coś: przecież nie mogą być to kwiaty, nie w listopadzie, na nagim drzewie. Anika, właścicielka bloga, też mając kłopot z identyfikacją, wpadła na pomysł zapytania o czterograniaste – ja bezradnie przeszukiwałem strony i już miałem je zamknąć, gdy dosłownie w ostatniej chwili zobaczyłem zdjęcie: to trzmielina pospolita. Tutaj podaję adres strony bloga Aniki. Różowe coś okazało się być torebkami z nasionami.



Idąc do Zaczarowanego Ogrodu, przeszedłem całą wieś mierzącą kilka kilometrów; ciemno już było, gdy skręciłem na podwórze.


poniedziałek, 14 listopada 2016

Strumień i grzyby


111116

Z Rzeszówka wzdłuż strumienia Kamiennik do Muchowa, stamtąd lasami do Jurczyc, polami do Rzeszówka.




Parę lat temu, szukając Czarciej Drogi, duktu reklamowanego przez gminę, trafiłem na Kamiennik, strumień płynący lasami Chełmów. Już wtedy wiedziałem, że kiedyś wrócę dla jego lepszego poznania; pojechałem tam dzisiaj. Samochód zaparkowałem w Rzeszówku, na skraju rozległych lasów, przez które strumień przepływa. Znalazłem miejsce ujścia Czerwieńca, największego dopływu strumienia (kto wie, który z nich jest głównym nurtem, a który dopływem) i tam zanurzyłem się w lasy.

Kłopot z wędrówkami wzdłuż leśnych strumieni w tych górach polega na znalezieniu drogi omijającej strome brzegi (a tam nierzadko są nimi skały wysokości kilku metrów) lub rozlewiska pełne chaszczy trudnych do przejścia. Wiele razy musiałem przechodzić na drugą stronę strumienia, a jego dwumetrowa szerokość i niepewne brzegi wykluczały skok. Bywało, że po mojej stronie był gąszcz, po drugiej widziałem suchy i równy brzeg, a gdy znalazłem bród lub kilka kamieni umożliwiających przejście, okazywało się, że nieco dalej właśnie po obecnie mojej stronie przejście było gorsze. Strumień jest kręty, ciemny, dziki, czyli ładny. Nie ma tam żadnych dróg, tylko las schodzący, czasami stromo, ku brzegom i kapryśny w swoim biegu Kamiennik.




Dzika, nieuregulowana rzeka nie ma stałego koryta, raz ustalonego biegu, ponieważ nurt wody sam zmienia swój bieg stosownie do okoliczności. Na przykład widziałem sporo starorzeczy, dość młodych, co widać po wyraźnych śladach koryta, po odsłoniętych z jednej strony korzeniach drzew rosnących na uskoku gruntu – śladzie dawnego brzegu – i po braku młodych drzew. Niektóre starorzecza są suche, inne ze stojącą, czarną i zamuloną, wodą. Dlaczego strumień zmienia swój bieg? – zastanawiałem się. Przyglądałem się ukształtowaniu terenu, ale niewiele zauważyłem. Początki starych koryt są na ogół sporo wyżej od lustra wody, więc?… Zwalisko drzew? 



Widziałem takie miejsca: po kilka drzew przewróconych na siebie, zapewne razem rosły i gdy jedno waliło się pod uderzeniami wiatru, lub, co prędzej, podmyte przez wodę, ciągnęło za sobą sąsiednie. Czasami pnie tych drzew leżą ponad lustrem wody, wsparte na swoich konarach zanurzonych w wodzie, tworząc w ten sposób sita zatrzymujące płynące gałęzie i liście. Bywa, że woda ledwie ciurkając przez te przeszkody, szuka obejścia, a gdy nie znajduje, rozlewa się, czasami szeroko. Jednak gdyby z powodu zwalisk woda znajdowała obejście, widoczne byłyby jeszcze resztki tych zapór, ślady wydają się być świeże, a pnie drzew nie próchnieją i nie rozsypują się w pył szybko. Dlatego wydaje mi się, że nowe koryta tworzone są w czasie wysokich stanów wód, w czasie wiosennych roztopów. Wtedy wysoka woda, nie mieszcząc się w zwykłym swoim korycie, wylewa się płynąc skrótami, unosi drobinki ziemi, pogłębia koryto, a gdy opadnie, jego głębokość jest już na tyle duża, że strumień może nadal płynąć nowym szlakiem. Stary, opuszczony i zapomniany, schnie, a wtedy biorą go w posiadanie krzewy i drzewa, albo przesiąka do niego dość wody, by stały tam czarne, zabagnione kałuże. Jeśli obydwie odnogi są podobnej głębokości, po opadnięciu wód strumień pozostaje rozdzielony tworząc podłużne wysepki; w paru miejscach widziałem takie ostrowy.

Czasami nad wodą sterczały czarne, poszarpane skały, które zawsze kojarzą mi się z oscypkami, znanymi mi z dzieciństwa odpustowymi słodyczami; tu i ówdzie są to pionowe ściany wysokości kilku metrów. Z ich licznych szczelin zwieszają się paprocie, a na szczytach rosną drzewa, obejmując skały swoimi korzeniami w poszukiwaniu szczelin. Na podmokłych miejscach, najwyraźniej okresowo zalewanych wodami, królują olsze, ale nieco wyżej stoją lasy świerkowe. Bywa, że podchodzą na brzeg, a niektóre drzewa mają pomnikowe rozmiary sięgające metra średnicy. Woda, nieustannie zmieniając swój bieg, podmywa te potężne drzewa. Gdy spojrzy się na wątłą strugę wody i na potężne korzenie tak dużego drzewa, wydaje się, iż jest tam bezpieczne, ale dalej widać świerk, którego połowa omszałych korzeni rozchyla się w powietrzu, niczym dziurawy dach nad wodą. Pod gęstą koroną świerków panuje głęboki półmrok nawet w jasny dzień, w chmurny jest tam niemal ciemno, natomiast pod dachem korzeni jest jak w jaskini. Widziałem parę świerków tak mocno pochylonych, że omalże leżących, ale z całymi korzeniami, nadal żywych. Ich pnie wygięte są w łuki – ku górze, do słońca, i o ile dolne ich partie leżą, górne stoją pionowo. Widziałem też świerk po prostu przewrócony, z korzeniami bezradnie sterczącymi ku niebu.



Woda jest cierpliwa i niestrudzona, a przy tym nie zna litości. Na łukach nurtu wyraźnie widać jej niszczące działanie: z łagodnego brzegu czyni najpierw pionowe urwisko, które później, nieustannie podmywane u podstawy, staje się tak przewieszone, że wali się w nurt, a woda zabiera ziemię i dalej stopniowo odsłania korzenie drzew rosnących przy brzegu. Idąc lasem wzdłuż brzegu, widzi się w takich miejscach dziury w ziemi, gdy zajrzy się w nie, czasami widać wodę na dnie – rezultat wybierania ziemi od spodu. Stopniowo tych dziur jest więcej, ziemi mniej, w końcu nagie korzenie pokrywa gęsty, zielony mech, a pod nimi płynie strumień. Drzewa walczą stojąc i milcząc, ale przecież ich los jest już przesądzony: któregoś dnia zwalą się w strumień, sprawcę swojej śmierci.




Raz czy dwa widziałem zakole strumienia w postaci pętli z wąską podstawą. Strumień ostro skręca, zatacza łuk omijając jakąś przeszkodę i ponownie skręca przyjmując pierwotny kierunek spływu. Widziałem szybki nurt walący całą siłą w ścianę cypla. Można wyobrazić sobie, jak ten staje się coraz cieńszy, w końcu woda przebija go, zostawiając za sobą samotne drzewo rosnące na wysepce i stare, opuszczone koryto, dla którego czas się zatrzymał, jak ta resztka wody na jego dnie – a takie miejsce widziałem.

Dno strumienia bywa kamienne, wyraźnie widoczne w czystej i bystrej wodzie, bywa zamulone, czarne, bezdenne; czasami w takich miejscach sterczy z nieruchomej wody spróchniały kikut złamanego przed laty drzewa. Strumień sam zmienia swoją głębokość: w jednym miejscu pogłębia dno, w innym osadza wybrany materiał, tworząc podłużne łachy naniesionych kamieni, a w miejscach spokojniejszych zostawia niesioną ziemię. Teraz, jesienią, te nowe skrawki lądu przykrywają liście tworząc iluzję stabilnego gruntu, ale biada temu, który postawi tam stopę.

W kilku miejscach widziałem ścieżki wydeptane przez zwierzęta, a prowadzące do wodopojów. Tutaj powiem, że najlepszym sposobem rozpoznania takich ścieżek wcale nie są tropy, te mogą być niewidoczne, a wysokość przestrzeni nad ścieżką. Jeśli ta prowadzi pod drzewami z całymi gałęziami na niewielkiej wysokości, jest to ścieżka zwierząt, nie ludzi.

Pierwsze grzyby znalazłem zaraz po wejściu w las, ale zostawiłem je, wszak był ranek, miałem przed sobą kilka godzin marszu, spodziewałem się przybrzeżnych chaszczy, o które niesiona reklamówka lubi zaczepiać, więc z żalem poszedłem dalej. Później przechodziłem przez skrawek świerkowego lasu, w którym buszowały dziki i tam właśnie, w rozrytej przez nich ściółce, znalazłem tyle podgrzybków, że nie mogłem ich zostawić. Było tak, jak na prawdziwych grzybobraniach: gdy kucnąłem przy znalezionych grzybie i rozejrzałem się, znajdowałem kilka następnych. Niemal wyłącznie same jędrne, grubaśne, zdrowe podgrzybki. Nie wiedziałem, gdzie patrzeć i którędy iść. Zbierać grzyby, czy iść brzegiem strumienia? Odchodziłem między świerki mówiąc sobie, iż przecież głównym celem wyjazdu jest miłe spędzenie dnia, że strumień będzie płynąć i później, a grzybów później nie będzie. Przecież nie można zostawić takich grzybów, nie można!

Zrobiłem przemeblowanie w plecaku, włożyłem weń wypchaną reklamówkę, lekko spiąłem klamrami, z trudem zarzuciłem na plecy i poszedłem, uważając na gałęzie. Bliżej wioski Muchów strumień otoczył się tak gęstymi chaszczami, obwarował tak podmokłymi brzegami, że do wioski doszedłem szosą. Kiedyś byłem tam, pamiętałem drogę zaczynającą się przy przystanku, a prowadzącą przez spory masyw leśny przy obelisku na skrzyżowaniu linii 16E i 51N. Drogę znalazłem, ale pod lasem przeważyła ciekawość: a gdzie prowadzi tamten szeroki dukt? Poszedłem nim, zostawiając znaną mi drogę. W lesie nie straciłem orientacji, widziałem, że dukt za bardzo ucieka w prawo zataczając półkole i prowadząc daleko od obelisku. Potwierdzili to spotkani drwale. Głośno objaśniali trasę skrótu mówiąc jeden przez drugiego. Z ich zapewnień wynikało, że droga jest tak prosta, że i ślepy by trafił. Pełen obaw, jako że wszyscy moi rozmówcy mieli zdrowo w czubie, zapuściłem się w opisany przez nich zapuszczony dukt pełen kałuż. Nota bene: kiedyś synonimem opoja był dorożkarz, teraz powinien być drwal, jako że nie zdarzyło mi się spotkać przy pracy trzeźwego człowieka tej profesji. Zamiast jednej ambony znalazłem ich trzy stojących w szeregu blisko siebie, miałem już zawracać, ale że kierunek oceniłem jako dobry, szedłem dalej. Na brzegu lasu znalazłem poprzeczną dróżkę – czy właściwą?; na mapie ta droga biegnie południowym krańcem lasów. Szedłem nią raz, w poprzednim roku, jest jedną z tysięcy dróżek kaczawskich, trudno więc o zapamiętanie szczegółów. Jednak po kilkuset metrach rozpoznałem zarysy pól i łąk: byłem na dobrej drodze ku wiosce Jurczyce. Poczułem się raźniej; do samochodu miałem przynajmniej godzinę drogi, a od zmierzchu dzieliło mnie półtorej godziny, więc niewiele miałem rezerwy czasu na szukanie drogi. Dlatego już wcześniej, w lesie, pocieszałem się myślą, iż ostatnie parę kilometrów przez łąki powinienem przejść i po ciemku; gdy doszedłem do wioski wiedziałem, że zdążę przed zmrokiem. Pół kilometra za wioską wznosi się samotne Muchowskie Wzgórze; będąc tam kiedyś, poznałem dobry skrót, polną drogę łączącą Jurczyce z Rzeszówkiem, gdzie miałem samochód.

„Przy samotnej brzozie skręcić w lewą odnogę” – zapamiętałem tę swoją uwagę zapisaną w pliku zatytułowanym „Kaczawskie drogi”, w którym czasami opisuję, ku pamięci, trudniejsze przejścia. Chyba byłem wtedy ślepy, skoro nie zwróciłem uwagi na tę brzozę. Dzisiaj stałem przed nią i patrzyłem, robiłem jej zdjęcia, odchodziłem i wracałem, żeby popatrzeć na nią raz jeszcze. Kolor jej liści przypomina jesienne miłorzęby, a większej pochwały jesiennych liści nie wymyślę, jej kształty są klasyczne i zgrabne. Stoi tam, na rozległej łące, na uboczu, nieoglądana i nieznana, a tak piękna. Później przyszło mi do głowy, iż nie jednej już brzozie mówiłem, że jest najpiękniejsza, ale przecież zawsze mówiłem szczerze, więc nie kłamałem nigdy.



Grzyby doniosłem w dobrym stanie. Nocleg zarezerwowałem w znanym mi i lubianym (głównie z powodu właścicielki) Zaczarowanym Ogrodzie w Proboszczowie.

Poprosiłem gospodynię o gazety i pudełko tekturowe, pokrojone grzyby schną teraz na podgrzewanej podłodze w łazience.





środa, 9 listopada 2016

Droga i dal


061116

Zwykłe chwile naszego życia mijają nam tak, jakbyśmy nie cali brali w nich udział, będąc raczej obserwatorami dziania się, na pół obecni duchem, niż podmiotem. Część naszego jestestwa robi zakupy, pranie czy szykuje posiłek, część krąży gdzieś myślami, na ogół wokół banalnych planów na najbliższy czas, albo wokół równie mało ważnych kłopotów w pracy, ale tak naprawdę nie jesteśmy ani tutaj, gdzie jesteśmy, ani tam, gdzie nasze myśli. Ślizgamy się świadomością po powierzchni naszego czasu, nie pamiętając go już nazajutrz albo po tygodniu. Odwracamy się szukając tego, co za nami, i mało co odnajdujemy. Minął tydzień lub rok – co się w tym czasie działo? Jak tą posiadaną garstką wspomnień wypełnić przestrzeń za nami?

Czasami coś się zmienia. Nigdy nie doszedłem przyczyn tej zmiany postrzegania świata, mnie samego i czasu, czuję tylko, iż znika wtedy obserwator zastąpiony mną. Patrzę wokół i słucham siebie, cały będąc tutaj i teraz i nigdzie więcej, wrażenia stają się intensywne, świat i moje życie nabiera niedostępnego na co dzień uroku, a w myśli rodzi się i narasta poczucie wyjątkowego zjednoczenia mojej świadomości z miejscem i czasem.

W czasie dzisiejszej spokojnej – jak zwykle nad ranem w niedzielę – jazdy pustą szosą uświadomiłem sobie, iż postrzegane otoczenie w dziwny sposób podzieliło się na drobne fragmenty: światła deski rozdzielczej, dźwięki muzyki, mruczenie silnika, mijany zakręt drogi i niewyraźne kontury na poboczu, ale też miękkość fotela pode mną, dotyk kierownicy i pogodny nastrój – wszystko to widziałem i czułem jakby osobno, a przy tym bardzo wyraźnie, niemal nadnaturalnie. Każda z tych drobin codzienności, tak zwykłych przecież, wydała mi się ważna i ładna. Jechałem uśmiechając się: zaczynał się dzień, mój dzień.



Swoim zwyczajem Janek mile mnie zaskoczył obejmując na powitanie; potwierdził w ten sposób dobry początek dnia. Był dobry.

Na poprzednim wyjeździe byłem na dwóch wzgórzach, takich zwykłych, niewielkich, nieznanych nawet kartografom, ale lubianych przeze mnie. Właściwie nie wiem, dlaczego lubię te miejsca. Owszem, są z nich ładne widoki, ale znam setkę miejsc w tych górach równie widokowych; czasami myślę, że one są moje, ponieważ są nieznane i niedoceniane; nie raz odszukiwałem w Sudetach miejsca, których lokalizacja lub nazwa sugerowały zapomnienie. Wtedy szedłem też tak ładnymi zboczami góry Babiniec, że postanowiłem wrócić tutaj dzisiaj i pokazać Jankowi te moje miejsca. Trasę ustaliłem spacerową, z dalekimi widokami na niemal całej długości, z początkiem i końcem na równie widokowej Przełęczy Rząśnickiej. Jest ona wysoko, szosa serpentynami schodzi ku Janówku, wiosce rozsiadłej w wąskiej i długiej dolinie, a po jej drugiej stronie, tuż za domami, ku lasom porastającym szczyty Kop wspinają się wstęgi łąk malowniczo zdobione krętymi liniami drzew ocieniających dróżki i miedze. Stojąc na przełęczy widzi się cały masyw Chrośnickich Kop, a ich zbocza wydają się być wyższe i bardziej strome, prawdziwie górskie.

Ledwie rozwidniło się, gdy obejrzawszy te widoki, zawsze ładne i podobające się, ruszyliśmy ku bliskiej Skale, górce ze szczytem przykrytym czupryną lasu, ale z łąkami na stokach. Okrążając szczyt, widoki przesuwają się jak w panoramicznych zdjęciach robionych przez mojego towarzysza, a wzrok niczym promień wielkiej latarni omiata połowę Gór Kaczawskich i pogórza, sięgając ich krańców gdzieś za Wilczą Górą i Ostrzycą.

Pogodę mieliśmy… listopadową. Pełne zachmurzenie, ale nie zapowiadało się na deszcz, było spokojnie i dość ciepło; delikatna mgiełka chowała przed nami tylko najdalsze góry, odległe o wiele kilometrów. Dobrze się szło i rozmawiało. Na całej trasie widoków jest tyle, że przerwy robiliśmy często, a Janek zrobił tysiąc zdjęć, albo i więcej :-)

Przed południem, byliśmy wtedy na stoku Babińca, a jest on równie rozległy jak i ładny, zaświeciło słońce. Nieśmiałe było, prześwitujące przez białe woale chmur, ale zaświeciło, pokazując nam nasze cienie i rozjaśniając liczne jeszcze kolory jesieni. 




Niestety, mój aparat, ślepota wyjątkowa, widział przede wszystkim mgłę rozpłomienioną słońcem, a nasyconych kolorów liści klonów i buków jakoś nie zauważył. Na szczęście ja widziałem; zdjęcia zrobiłem swoim własnym aparatem i mam nadzieję długo je przechowywać. Są na nich granatowe szczyty najbliższych gór, widzę je wyraźnie, poznaję, dostrzegam ich charakterystyczne cechy; zza nich wychylają się dalsze, bledsze, pozbawione szczegółów, trudniejsze w rozpoznaniu, a w obniżeniach między nimi majaczą niczym senne zjawy szczyty najdalsze, tajemnicze już, nienazwane, rozpływające się w szarych niebieskościach nieba.




W czasie krótkich jaśniejszych chwil dnia, idąc brzegiem lasu (oczywiście bezdrożem), znaleźliśmy jedno z tych uroczych miejsc poświęconych Florze: po malowniczo wygiętej sośnie wspięła się dzika róża uznając, iż tutaj, bliżej słońca, będzie dobre miejsce do kwitnienia, a my dzisiaj, zadarłszy głowy, na wysokości siedmiu metrów widzieliśmy mnóstwo owoców między konarami sosny. Niżej ciemna zieleń igliwia przeplatała się z jasnozielonymi i żółtymi liśćmi brzozy przytulonej do sosny, a o krok pysznił się bajecznymi kolorami swoich liści młody buk; przy samej ziemi mój towarzysz wypatrzył jeszcze kilka małych dębaczków wystrojonych nadal zielonymi liśćmi.

–Skąd tutaj dęby? – zapytałem rozglądając się. W pobliżu nie widziałem drzew tego gatunku.

–Sójki przyniosły – odpowiedział Janek, nawiązując do naszej wcześniejszej rozmowy o licznych i jakże zaskakujących powiązaniach w świecie fauny i flory.

Na Moim Wzgórzu nie ma nic wyjątkowego, chociaż jest dla mnie wyjątkowe, jednak na zachodnim zboczu niewielkie skałki wychodne, płaskie z wierzchu, porośnięte licznymi gatunkami mchów, i rosnąca nad nimi samotna sosna pokrzywiona wiatrami tworzą ładne miejsce; takie też są z niego widoki na kraniec Gór Kaczawskich i Pogórze Izerskie. Na poprzedniej wędrówce za swoje uznałem podobne wzgórze, a usadowiło się ono w połowie czarnego szlaku łączącego Czernicę z Wleniem. Od strony tego miasta droga prowadzi lasem, pod górę, a na szczycie wybiega na otwartą przestrzeń. Doprawdy, trudno nie zatrzymać się tam: kamienista dróżka schodzi w płytką dolinę i zaraz pnie się na przeciwległe zbocze, ocieniona szpalerami drzew i różanych krzewów (Janek wypatrzył tam strumyczek), a na dalekim horyzoncie, rozciągniętym na połowę widnokręgu, widać liczne szczyty kaczawskie i ścianę Karkonoszy.





Gdy staliśmy tam, dróżką podjechały dwa ubłocone samochody terenowe i zatrzymały się przy nas. Z pierwszego wysiadł kierowca i podszedł  do nas.

–A wy tak z buta? – nim zapytał o drogę, mężczyzna wyraził zdziwienie naszą pieszą wędrówką.

Tak dalece nie spodziewałem się takiego pytania, że słowa pytającego dotarły do mnie z opóźnieniem. Ot, sposób na poznawanie gór Kaczawskich: jeżdżenie po nich terenówkami i dziwienie się nam, pieszym wędrowcom!

Konie, które tak ciekawie patrzyły na mnie dwa tygodnie temu, dzisiaj widzieliśmy na wybiegu przy stajniach. Szykowano je pod siodła. Coraz częściej widzę w tych górach te piękne zwierzęta trzymane dla jazdy wierzchem, albo po prostu dla ich urody.

Wracając, parę razy weszliśmy w las szukając grzybów – i znaleźliśmy: po kilka podgrzybków, maślaków i kozaków. Nie zabieram grzybów mając daleką drogę przed sobą, ale że wracaliśmy, a grzybów było kilkanaście, wziąłem je. Lubię zbierać grzyby, lubię robić przy nich i jeść też, a z powodu mojej pracy rzadko kiedy mogę pojechać na grzybobranie. To dzisiejsze było pierwszym w tym roku i zapewne ostatnim – tym cenniejszym. Chmurzyło się coraz bardziej, później zaczęło kropić, stopniowo coraz bardziej. Chciałem jeszcze namówić Janka na przejście uroczej dróżki biegnącej skrajem lasu i rozległych pól na zboczu Babińca, nawet przeszliśmy jej część, ale zawróciliśmy z powodu deszczu. Dziewięć godzin włóczenia się po drogach i bezdrożach kaczawskich minęło nam wyjątkowo szybko; szarość deszczowego popołudnia ciemniała zapowiadając zmierzch, gdy doszliśmy do samochodu.




piątek, 28 października 2016

Słoneczny początek sezonu


231016

Kamieniczki przy rynku spały głębokim snem, w jednym tylko oknie widziałem światło. Ubrałem się, cicho zamknąłem drzwi samochodu, rozciągnąłem kije i ruszyłem. W zupełnej ciszy metaliczny stukot ich grotów o trotuar wydawał się tak głośny, że mógł obudzić – tak pomyślałem – śpiących mieszkańców. Przeszedłem most nad Bobrem i skręciłem w boczną drogę; od niej gdzieś tutaj powinien odchodzić dukt z czarnym szlakiem. Na otwartej przestrzeni rozwidniało się, ale w lesie, między drzewami, noc była jeszcze czarna. Raz i drugi podszedłem do drzew rosnących na poboczu chcąc rozpoznać znaki majaczące na ich pniach, ale nim zdecydowałem się na wyciągnięcie latarki z plecaka, znalazłem szlak i zacząłem podejście. Gdy na szczycie rozległego wzgórza wyszedłem z lasu, dzień dopiero zaczynał się; stanowczo zbyt wcześnie wyjechałem, czemu nie ja jestem winien, a moja zachłanność. Tak jak przeziębiony bierze pierwszą dawkę leku podwójną, chcąc z całą siłą zaatakować chorobę, tak ja, gnębiony głodem drogi, chciałem nasycić się nią od razu, wziąć pełną, maksymalną dawkę leku; w rezultacie na drugi dzień chodziłem jak na szczudłach, czując w łydkach ból przemęczonych mięśni. Przyznać jednak muszę, iż kuracja okazała się być skuteczna, chociaż zapewne na krótko, na kilka dni.

Teraz uświadomiłem sobie, iż napisałem porównanie w stylu Homera; fascynująca jest siła oddziaływania myśli człowieka żyjącego niemal trzy tysiące lat temu.

Przez kilka miesięcy przerwy w sudeckich wędrówkach trochę zapomniałem ile czasu zajmują przygotowania. Przejrzałem zawartość plecaka (a noszę w nim mnóstwo różności na wszelki wypadek), naładowałem akumulatory latarki, telefonu i aparatu foto, zapakowałem zapasowe skarpety i sweter – a to tylko przykłady. W drodze przyszły mi do głowy słowa zdolne opisać jakąś myśl, otworzyłem mapnik i wtedy okazało się, że zapomniałem kartki i długopisu, ale tylko tych dwóch drobiazgów, więc wynik dobry, jak na moje gapiostwo.

Parę lat temu przeszedłem ładną, widokową trasę, dzisiaj przeszedłem ją w odwrotnym kierunku. Chyba niemożliwe już jest wybranie nieznanej mi drogi w tych górach, takiej na cały dzień marszu. Postanowiłem więc przypomnieć sobie tamten szlak, po drodze odwiedzić znajomych, poznać sąsiednie dróżki i skróty (czytaj: pokręcić się po okolicy), ale też zobaczyć okolicę patrząc na nią z drugiej strony, jakby zza pleców, ponieważ dawno temu zauważyłem, iż ta sama droga oglądana w drodze powrotnej wygląda inaczej. W rezultacie w niedzielę, trzy kwadranse przed świtem, zaparkowałem na rynku we Wleniu, a o wschodzie słońca byłem na jednym z moich miejsc widokowych.

Pamiętałem je z poprzednich wędrówek – to miejsce powinno być zaznaczone na mapach dużą gwiazdką punktu widokowego. Byłem tam sam, a na całej, bez mała trzydziestokilometrowej, trasie spotkałem tylko troje ludzi. Jednym z nich był spotkany w Chrośnicy kilka godzin później fotograf, miłośnik historii Gór Kaczawskich; mój rozmówca wspomniał, iż będąc na Okolu nie spotkał tam nikogo – w piękny słońcem i kolorami dzień złotej jesieni. Dodał też, że w Szklarskiej i w Karpaczu jest tłok i że wkrótce popularność Gór Kaczawskich zwiększy się. Wtedy po raz kolejny uświadomiłem sobie, że wolałbym zachowanie status quo. Niech się ludziom wydaje, że ich zadeptany Karpacz jest najpiękniejszy, niech się tam tłoczą na chodnikach i ścieżkach, niech szukają wolnego miejsca w knajpach i na parkingach, zostawiając dla mnie Kaczawy.

Ludzie, przecież wiecie, że te góry nie są trendy! Powiecie znajomym, że byliście w Chrośnicy, a w odpowiedzi usłyszycie pytanie „co to jest?” i zobaczycie wzruszenie ramion, a gdy powiecie o Karpaczu, wszyscy z uznaniem pokiwają głowami. Nie przyjeżdżajcie, bo tutaj nic nie ma. Między Bolkowem a Wleniem nie znajdziecie ani jednego hotelu czterogwiazdkowego, o dyskotekach i barach piwnych nie wspomniawszy, więc jedźcie gdzie indziej.



W kwadrans później, gdy polną drogą, jedną z tych uroczych dróżek kaczawskich, schodziłem ku Czernicy, usłyszałem dziwny dźwięk. W pierwszej chwili nie poznałem go, ale od razu skojarzył mi się z dzieciństwem; po sekundzie przyszło rozpoznanie – to tętent biegnących koni. Wyszedłem zza przydrożnych krzewów różanych i zobaczyłem je: było ich kilkanaście, biegły w moją stronę. Stanęły w rzędzie kilkadziesiąt metrów ode mnie, patrzyliśmy na siebie. Po dłuższej chwili jeden z nich potrząsnął grzywą i pobiegł w bok, reszta ruszyła za nim. 



I tak jest dobrze. Z wiekiem zauważam u siebie rozmiłowanie w brzmieniu ciszy, ale i samotne tete a tete z drogą i z przyrodą cenię coraz bardziej. Jedynie dla paru szczególnych osób czynię wyjątki.

Wracam na widokowe wzgórze.

Świt był chmurny, bez kolorów, tylko na wprost widziałem niewielką plamę różu na ciemnym niebie. Po prawej stała zimna, sinogranatowa ściana Karkonoszy, ale wzrok biegł daleko po licznych górkach kaczawskich i jeszcze dalej, aż po najdalszy horyzont. W całej okazałości widać też jedno z tych małych, bezimiennych wzgórz, które zwykłem nazywać moimi z powodu ich urody. Po dzisiejszych chwilach dopisuję miejsce do mojej listy najpiękniejszych; będę tam wracać.

Nic nie zapowiadało zmiany aury, a jednak w godzinę później rozpogodziło się i zaświeciło słońce. Zobaczyłem złotą jesień.




Oczywiście bajecznie kolorowe klony czarujące mnie liśćmi prześwietlonymi słońcem, ale w tym pokazie jesiennych uroków tuż za nimi podążały dęby, graby, brzozy i oczywiście czereśnie. Przy drogach róże dosłownie obsypane są czerwonymi owocami – wiele z nich dźwigało błyszczące w słońcu kropelki wody – a pod stopami miałem lśnienie rosy na trawach. Festiwal kolorów i droga przede mną.

Oznaczonym szlakiem szedłem tylko wtedy, gdy pasował mi jego bieg; a gdy było inaczej, szedłem swoimi dróżkami albo na przełaj. W Czernicy porzuciłem szlak biegnący szosą i poszedłem ku Przełęczy Chrośnickiej południowymi stokami Kop. Jak to zwykle bywa w tych górach, łąki w pobliżu wsi są ogrodzone, czasami pasie się na nich bydło, ale z reguły ogrodzeniem jest gładki drut biegnący nisko, łatwy do przekroczenia, chociaż lepiej nie dotykać go gołą dłonią, ponieważ bywa pod napięciem. Myślę, że na wiosnę i w lecie lepiej byłoby nie przekraczać ogrodzeń, ale o tej porze roku pastwiska są już puste.

Wędrowanie bez szlaku, na orientację, brzegiem lasu i otwartych przestrzeni łąk lub pól, ma urok wyjątkowy nie tylko z powodu widoków. Przypomina prawdziwą włóczęgę, taką w rodzaju „gdzie oczy poniosą”, ale też jest urozmaicone. Omijać trzeba uskoki terenu lub rozlewiska wokół źródeł, przecinać jęzory lasu schodzące w dół lub przekraczać głębokie strumienie, schodzić w dolinki między zboczami i wchodzić na ich grzbiety, na spotkanie wiatru i dali. Nierzadko znajduje się urocze, zupełnie dziewicze miejsca, w których stawiałbym ołtarzyki Naturze. Tutaj rośnie kilka drzew tworzących ładny zagajnik schowany w fałdzie ziemi, tam dźwięczny strumyk skaczące po kamieniach, a dalej stoi stara, ale nadal owocująca, jabłoń otoczona wianuszkiem głogów. Dzisiaj spotykałem muchomory rosnące w dużych grupach, nawet po parędziesiąt okazów. Widok tych ładnych grzybów rosnących najczęściej pod brzozami, ukrytych wśród traw i opadłych liści, przy polnej drodze, w słoneczny dzień, sprawiał mi przyjemność i budził ciepłe wspomnienia. Na łące pod lasem spotkałem rodzinkę kani; największy grzyb był okazem zdolnym wypełnić sobą dużą patelnię. Przypomniała mi się uczta sprzed roku zafundowana mi przez żonę – smażone kanie. Z żalem musiałem zostawić te smakołyki, mając przed sobą kilka godzin drogi.



Podejście ku przełęczy biegnie stromym, zarośniętym żlebem; chyba tylko raz szedłem tamtędy, później już wiedziałem, że sto metrów dalej zaczyna się jasny i wygodny dukt, a przy nim tryska ze skalnej ściany woda z pobliskiego źródła. Ilekroć jestem tam, napełniam złożone dłonie wodą i piję. Tak pita woda, prawdziwie źródlana woda, smakuje inaczej od wody pitej z plastikowej butelki.

Idąc lasem w poprzek Chrośnickich Kop, spotkałem Jesień. Nie pokazała mi się tak, jak to zrobiła kilka lat temu w podleszczyńskim lesie, ale przecież znam ją i potrafię rozpoznać. Powiew wiatru był delikatny, w dole właściwie niezauważalny, a powietrze nagle zawirowało tysiącami lecących liści. Rozejrzałem się: wszędzie widziałem ich niezdecydowane, drżące, kołyszące się opadanie; wiele z nich osiadało na gałęziach lub na jeszcze wiszących liściach, ale zaraz z cichym szelestem zsuwały się i opadały niżej, a było ich tyle, że, zdawałoby się, zasypią ziemię. Zewsząd, z każdej strony, dobiegały mnie ciche, ale wyraźne, wielobrzmiące odgłosy opadania, ocierania o siebie i furkotania w powietrzu.

Ilekroć widziałem takie zbiorowe opadanie liści w spokojnym powietrzu, zawsze okazywało się później, że była tam pani Jesień – sprawczyni tego widowiska – dlatego jestem pewny jej obecności także tam, w lesie pod przełęczą, mimo iż tym razem nie widziałem jej.

Dalej była dróżka biegnąca przy strumieniu i jej odgałęzienie wiodące na Lastka. Stałem chwilę na rozdrożu i patrzyłem w stronę góry, z którą wiąże mnie tak wiele miłych chwil, ale byłem u szczytu pętli mojej trasy, samochód stał wiele kilometrów stąd, musiałem iść dalej; na Lastek wrócę już niebawem.

We wsi spotkałem fotografa, o którym już wspominałem; ucięliśmy sobie miłą pogawędkę, i uścisnąwszy dłonie ruszyliśmy swoimi drogami; może spotkamy się jeszcze na szlaku?

Zboczyłem z trasy żeby zajrzeć na dno doliny u stóp Wywołańca, bo po prostu ładne to miejsce, obszedłem dookoła górki w pobliżu Rząśnickiej Przełęczy, a na zboczu Babińca wspomniałem dziką gruszę siedzącą na miedzy gdzieś tutaj. Rozejrzawszy się zobaczyłem ją. Rok temu, w taki sam słoneczny dzień października, obwiesiła się gronami apetycznie wyglądających żółtych owoców, ale teraz najwyraźniej odpoczywała po tamtym wysiłku. Szedłem którędy chciałem, zostawiwszy szlaki i drogi, szedłem rozglądając się, jako że widoki są tam rozległe. Wszystkie większe góry znałem i rozpoznawałem, jednak czasami podejmowałem dyskusję z sobą samym na temat drobiazgu kaczawskiego. Przekonywałem, argumentowałem, albo popadałem w wątpliwości; gdy żaden z nas nie uzyskiwał przewagi, odwoływaliśmy się do mapy, a ta brała stronę jednego lub drugiego, albo obu pokazywała figę.

Szwendałem się. Parę razy siadałem na miedzy żeby wypić herbatę i pogapić się przed siebie, zatrzymałem się przy znajomych lipach wielopiennych, ale koniec drogi zbliżał się nieuchronnie. Minęła jedenasta godzina wędrówki, gdy groty kijów zastukały na wleńskim trotuarze.















środa, 19 października 2016

Czas i oswajanie przestrzeni


131016

Dwa razy w roku przeżywam swoją prywatną przeprowadzkę: z przemieszczającego się lunaparku do stacjonarnej siedziby firmy, z kampingu do pokoju w budynku. Zmianie ulega nie tylko otoczenie (które po tej ostatniej przeprowadzce zamiera na półrocze), ale rytm upływu czasu, rytm pracy i odpoczynku.

Ostrożnie wchodzę na ścieżki stare co prawda, ale trochę już zapomniane przez niemal siedem miesięcy jeżdżenia po Polsce. Nieco z boku obserwując siebie, ze zdziwieniem, chwilami także z rozbawieniem, zauważam, iż zmienić mi się muszą liczne odruchy ułatwiające poruszanie się w codziennym świecie, ponieważ co chwilę łapię się na odmienności otoczenia, na niedopasowaniu zwyczajów i swojego spodziewania. Inaczej stoi lodówka, inaczej trzymam laptopa siedząc w fotelu, a nie na krześle, w innym miejscu szukam przyborów toaletowych, odwracam się w niewłaściwą stronę chcąc powiesić zdjętą bluzę, bezradnie kręcę się po pokoju nie mogąc przypomnieć sobie zimowego miejsca przechowywania jakiegoś drobiazgu. Wymieniłem jeden pęk kluczy na drugi – lunaparkowy na warsztatowy - wiedząc, że w pierwsze tygodnie mylić mi się będą te klucze, że drzwi pokoju będę próbować otwierać kręcąc kluczem dwa razy, jak drzwi kampingu, ale później odruch ostatnich miesięcy zastąpi powracający stary.

Nie czuję wrogości przestrzeni wokół mnie ani nawet jej obcości, miewam jednak - teraz, w pierwsze dni – wrażenie jej zamienienia i swojego nienadążania. Po raz pierwszy miałem takie odczucia po powrocie z UK, gdy, na przykład, lewą ręką szukałem dźwigni zmiany biegów, drapiąc palcami po drzwiach samochodu, jednak teraz uświadomiłem sobie, jak liczne i jak potrzebne, a przy tym na co dzień niezauważane, są te nasze odruchy.



Pierwsze zakupy żywności, jakże odmienne od letnich, które ograniczały się do owoców, słodyczy i piwa. Omijając szerokim łukiem wędliny, kupuję ryby, sałatki, najróżniejsze przetwory warzywne – frykasy, których brakowało mi w firmowej kuchni. Do sklepu pojechałem swoim samochodem, znanymi mi ulicami, więc nie muszę zapamiętywać drogi powrotnej, znam ją. Zapomniałem wziąć telefon służbowy, ale to nic, jestem po pracy, teraz nie mam obowiązku całodobowego „bycia pod telefonem”.

Układam produkty w lodówce ze zdziwieniem konstatując, iż mogę stawiać opakowania jedne na drugich, w piramidę, skoro lodówka nie będzie przewożona razem z domem i nic się w niej nie przewróci.

Przez parę godzin kursowałem z wielką torbą między stojącym na dole kampingiem a pokojem, przenosząc wszystko i od razu układając na swoje miejsca (powiedzmy, że starałem się tak robić). Gdy po raz ostatni wszedłem do pustego kampingu, wydał mi się zimny i opuszczony dawno temu, nieprzytulny, za to pokój zimowy nabrał przytulności, stając się możliwym do zamieszkania. Najwyraźniej nasze rzeczy wokół nas są nam potrzebne do oswajania przestrzeni.

Rozejrzawszy się po moim już pokoju, przez uchylone drzwi szafy zobaczyłem cholewki butów górskich; kucnąłem i wyciągnąłem rękę dotykając ich cholewek. Wziąłem jeden, oglądałem chwilę, naciskiem palców przypominałem sobie jego solidność, czułem charakterystyczny, bardzo lubiany zapach skóry, w końcu but odstawiłem; już za parę dni zajmę się nimi, później założę je i pójdę. Podniosłem wzrok i spojrzałem w stronę fotela: wystają zza niego rękojeści kijów, a wyżej, spod niedomkniętych drzwiczek górnej szafki, wychylają się paski plecaka; nie pomaga ich upychanie, zawsze tak wiszą – jakby przypominały się. Już za kilka dni sięgnę po nie.

Otwierałem szuflady i patrząc na liczne drobiazgi, te przyniesione z kampingu i te zostawione tutaj wiosną, przy opuszczaniu pokoju, czułem w sobie mnogość wrażeń budzonych ich widokiem; wiem, że podobnie mieć będę na wiosnę, gdy na półce zajmowanego kampingu znajdę karteluszkę z moimi notatkami sprzed roku, albo drobiazg zostawiony przez żonę lub wnuczkę. Rzeczy mają zdolność przywoływania minionego czasu, albo inaczej: nasza pamięć łączy wspomnienia wrażeń, smutek lub radość chwili, całą ulotną piękność czasu - z rzeczami, w ten sposób odciskając w materii ślad naszego ducha.

Chyba zapędziłem się: ten ślad jest tylko dla nas czytelny i tak naprawdę jest w nas. Na dnie szuflady leży stary, mało już używany pendrive. Dla wszystkich będzie tym właśnie i tylko tym, jedynie moja pamięć mieści w nim ciepłe wspomnienia minionych lat.

Niżej, pod biurkiem, stoi duże tekturowe pudło z czarną plątaniną kabli, kabelków i przewodów w ilości nie do policzenia. Dla większości z nich nie ma już racji bytu, skoro nie istnieją urządzenia, które miały łączyć, ale nie mogę się zdobyć na ich uporządkowanie. Obok stoi pudło jeszcze większe, a w nim materialne dowody mojego umiłowania skórzanych butów górskich. Są tutaj zwoje sznurówek najróżniejszych, a jednak połączonych jedną cechą wspólną – tradycyjnym, czerwonym kolorem; są kupne smarowidła do skór i mikstury własnego wyrobu, wkładki i szczotki, nici i szare mydło, a nawet dratew i przebijaki robiące zgrabne otworki w skórze. Większość z tych rzeczy tak naprawdę nie jest mi potrzebna, a jednak… potrzebna, co zrozumie każdy majsterkowicz zagracający przydomowy garaż. W tej chwili ich przydatność jest zupełnie innego rodzaju: budzą mój uśmiech i przywołują miłe wspomnienia.

Siadam w fotelu i raz jeszcze rozglądam się po pokoju.

Nad biurkiem wisi kalendarz otwarty na stronie marca; powinienem wstać i przełożyć karty – myślę i nadal siedzę gapiąc się na kalendarz.

Czas…

Szkoda mi czasu. Ilekroć usypiam na siedząco, obiecuję sobie położyć się wcześniej spać, ale na początki wieczoru wypijam kawę żeby nie usypiać – i znowu kładę się późno i zbudzić się nie mogę.

Czas…

Zaraz wstanę i przełożę kilka kart kalendarza. Minie kolejne półrocze.


czwartek, 13 października 2016

Jesienne wrażenia i chwile


021016

Pełnia lata powoli zmieniła się w jesień, a ta najpierw eksperymentowała z kolorami słońca i barwami zachodów, teraz bawi się pędzlem i paletą impresjonisty, malując żółcią, czerwienią i brązem liście drzew. Patrzę na jej poczynania próbując nazwać swoje nastroje, wrażenia pojawiające się gdzieś na obrzeżach świadomości, echa budzone we mnie przemianami przyrody. Jak słowami wyrazić mam wrażenia, skoro te obywają się bez słów, skoro są jak wspomnienie smaku z dzieciństwa, albo jak widziany przez chwilę ślad jutrzenki na chmurnym niebie? Jak ulotność zamienić na słowa? W końcu usiadłem przy laptopie w nadziei pojawienia się słów zdolnych chociaż w części wyrazić to, co czuję, gdy zawieszę dłonie nad klawiaturą. Ta chwila jest czarodziejska: jest początkiem, niecierpliwością oczekiwania, nadzieją spełnienia, jest erotyką pisania, wstępem do aktu tworzenia. Czasami, tylko czasami, udaje się sztuka największa ze wszystkich z pisaniem związanych: wykorzystując słowa jako nośnik, pokazać drugiemu człowiekowi swój obraz świata, swoje wrażenia i chwile.

W tym największa trudność i największa wartość pisania.



Gdy wyszedłem z podziemnego przejścia idąc do sklepu, na skwerze przy chodniku zobaczyłem grupę drzew. Rośnie tam brzoza i kilka niewielkich lip; są nadal zielone, chociaż wśród liści wyraźne są już ślady jesieni, a w trawie pod nimi leżą pierwsze opadłe liście i mnóstwo języczków lipowych lotek z nasionami; tuż obok biegnie wąska ścieżka skrótu wydeptana w trawie. Świecące słońce uwydatniało barwy zieleni, żółci i jasnych brązów, a ścieżka, jak wszystkie one, zapraszała.

Pod wpływem tego zwykłego widoku zatrzymałem się zaskoczony siłą wrażenia - tego pierwszego, nie rozumowego, odruchowego, najbardziej autentycznego i przez to najcenniejszego. Otóż poczułem ciepło i radość. Po chwili ruszyłem dalej, śpieszyłem się, niewiele mając czasu do rozpoczęcia pracy i dopiero później, gdy myślami wróciłem do tej chwili, próbując zrozumieć swoją reakcję, dostrzegłem podobieństwo do ciepła i radości odczuwanych w chwili zobaczenia przyjaciela po długim niewidzeniu się lub żony po długiej rozłące. Widok, jakże typowy dla tej pory roku i dobrze znany, jest mi po prostu bliski.

Napisałem o cieple i radości jak o dwóch odczuciach, ale tak naprawdę jest jedno, radosne i ciepłe jednocześnie, a gdy podejmuję próby przyjrzenia się mu, odkrywam w nim liczne tony – jak zawsze, w każdym moim wrażeniu.

Dwadzieścia lat temu widziałem błyszczące w słońcu czerwone muchomory pod brzozami, wśród zielonych źdźbeł traw i żółknących liści. Zapamiętałem ten widok i tamtą chwilę. Jest dla mnie, obok wielu podobnych widoków i chwil przechowywanych pieczołowicie przez moją pamięć, symbolem, ideą właściwie, wczesnej jesieni – pięknej pory roku. Mam zdjęcia tych grzybów, zeskanowałem je ze starej kliszy i podpisałem wymownym tytułem: Te muchomory.



Jesień jest u mnie porą dużych zmian w pracy i zmiany rytmu upływu czasu: końcem sezonu karuzelowego, początkiem pracy stacjonarnej, w warsztacie, i jednocześnie początkiem jazdy swoim samochodem po ponad półrocznej przerwie.

Tak, brakuje mi jazdy moją vectrą; lubiłem i lubię kierowanie, zwłaszcza, gdy nie muszę pędzić. Może działa tutaj kontrast warunków jazdy między moim oplem a firmową starą ciężarówką, a może nie miałem jeszcze czasu przywyknąć, dość, że jazda tym samochodem jest dla mnie przyjemnością, pieszczeniem zmysłów, odpoczynkiem. Ale dość, nie o samochodzie miałem pisać.

Jesień jest także początkiem wyjazdów w góry, a jak ważne są dla mnie te wyjazdy dla utrzymania równowagi psychicznej w mojej zwariowanej pracy, uświadomiłem sobie kilka lat temu, gdy obserwując przemiany lata w jesień, poczułem radość i niecierpliwość, a nie odczuwany wcześniej smutek z domieszką żalu.



Niemal cały dzień naprawiałem oświetlenie karuzeli siedząc na klocku, klika kroków od chodnika ulicy, wzdłuż której zasadzono klony jawory. Kręcąc jakimiś śrubkami podnosiłem głowę i patrzyłem na drzewa. Wiele liści jest już żółtych, niektóre brązowe, zbrązowiały też kiście skrzydlaków, wokół pni rozlewają się kolorowe plamy liści. W słońcu, pod błękitnym niebem, widok ten, tak charakterystyczny dla tej pory roku, podoba mi się. Tchnie ciepłem, natomiast przy wspomnieniu kwietnia pierwszym wrażeniem jest odczuwanie zimna. Nie widok budzenia się roślin, nie kwitnienie, a właśnie zimno.

Niewielkie liście, często jeszcze w pąkach, drzewa nadal zimowe, czarne, a pod nimi szarobrązowe resztki zeszłorocznych roślin, wśród których, głębiej, przy ziemi, widać nieśmiałą zieleń nowych roślin. Kwiecień jest dla mnie miesiącem na poły jeszcze zimowym; kwitnienie kwiatów i rozwój liści odbywa się jakby na przekór zimie i te kolorowe drobinki nie przesłaniają nagich jeszcze drzew.

Pierwsze żółte liście na drzewach, kapelusze grzybów, kuleczki nasion lip lub czerwone owoce jarzębin leżące na brzegu drogi, drobne listeczki brzozy zaplątane między źdźbłami zielonych jeszcze traw – to są pierwsze obrazy pojawiające się we mnie na myśl o końcu lata i o jesieni. Wrażenie ciepła nie zanika (chociaż nie jest już tak intensywne) nawet w mglisty lub chmurny dzień, albo gdy patrzę na nagą już brzozę z kilkoma ostatnimi listkami. Wyznam, iż wtedy brzoza kojarzy mi się z kobietą w wieku mocno średnim i z jej staraniami podobania się; rozczulają mnie obie i ujmują.



Kiedyś, wiele lat temu, przeczytałem w książce mało znanego kaszubskiego pisarza piękne słowa o pragnieniu zatrzymania wschodu słońca. Można je przeczytać tutaj, są na końcu mojej recenzji jednej z książek tego pisarza. Patrząc na zachód słońca, często szepczę te słowa Kaszuba nieco je zmieniając:

Chciałbym, aby zachód słońca zastygł mi na dłoni…

Z czasem dotarło do mnie, iż w przyrodzie bardziej cenię pełnię rozkwitu i zamieranie, niż budzenie się po zimowym śnie i rozwój. Większe wrażenie czyni na mnie zachód słońca, koniec lata i jesień, niż wschód i wiosna.

Gdy oglądam wschód słońca, myślę: niech się dzień stanie, ale gdy widzę chowające się za horyzont słońce, odczuwam pragnienie zatrzymania go: niech się jeszcze nie kończy ten dzień! Podobne myśli budzą we mnie wiosna i jesień. Stałym swoim zwyczajem próbuję dojść do przyczyn takiego widzenia i reagowania, ale jednoznacznej odpowiedzi nie znajduję. Być może jakaś ich część leży w nostalgicznych cechach mojego ducha, a może po prostu jesień jest dla mnie początkiem sudeckich wędrówek.

Kilka dni temu moja koleżanka zwróciła mi jakże słuszną uwagę, iż tak jak ja nie zrozumiem ludzi zmieniających co kilka lat koszmarnie drogie samochody na nowe, jeszcze droższe, tak oni nie zrozumieją mojego wstawania nad ranem w niedzielę i dalekiej podróży dla chodzenia cały dzień po wertepach, nierzadko w deszczu czy po błocie. To prawda. Dwa światy dlatego są dwoma, że znacznie się różniąc, nie mają możliwości zrozumienia się. Zresztą, jak tamtym wytłumaczyć moją potrzebę wędrówki, skoro nie bardzo potrafię wytłumaczyć jej sobie samemu?…

Jak nazwać i wytłumaczyć zew drogi, stawianie łazęgi w nierzadko zimny i chmurny dzień nad urok niedzieli spędzonej w fotelu, z książką w ręku? Niedawno przyszło mi do głowy, iż osobie mądrze wierzącej miałbym szansę wyjaśnić moje wstawanie nad ranem pragnieniem poznawania świata jako dzieła bożego, odczuwany podziw uznając za formę modlitwy czy dziękczynienia. Chyba nie jestem daleki od takiego widzenia swoich wyjazdów, skoro czasami czuję coś dziwnego i jednocześnie wspaniałego, coś, co nazywam bliskością sacrum.

Próbując zrozumieć siebie, łączę jesienną nostalgię – łagodną i zamyśloną, oswojoną przez tyle lat towarzyszenia mi, a nawet lubianą – z dążeniem ku horyzontowi, z wędrówkami. Potrzeba drogi byłaby tutaj przejawem nostalgii, a wędrówka ponawianymi próbami jej gaszenia.

Idę więc, pielęgnując w sobie nadzieję na bezowocność tych prób.


Wieczorem słuchałem Patetycznej Czajkowskiego. Chciałbym chociaż raz w życiu poczuć w głowie coś tak wspaniałego, co musiał czuć twórca tego piękna. Wierzę, że nie byłoby to tylko poczucie bliskości sacrum, ale wprost Olimp przeżywania.