Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

poniedziałek, 17 września 2018

O drzewach

110918
Kamping stoi w ładnym, cichym miejscu, pod jaworem. Przez otwarte drzwi widzę zielone liście prześwietlone lampą uliczną, jednak dużo już opadło, uschniętych. Moje kroki szeleszczą jesiennie, ale właśnie minął kolejny gorący i słoneczny dzień. Noc też nie jest jesienna, a ciepła i pachnąca, chociaż przyznać powinienem, iż na poły jesienne są jej zapachy.
Karuzele stoją w niewielkim parku, któremu króluje duża i ładna lipa szerokolistna. Liście ma zwinięte w trąbki, chyba wody jej brakuje. Z przyjemnością stałem przy jej pochyłym, grubaśnym pniu i gapiłem się na rozłożystą koronę.



Miałem już być w bazie, ale koniec jednego sezonu i początek drugiego przesunęły się o tydzień. Dopiero w przyszłym tygodniu będę przenosić wszystkie swoje rzeczy do zimowego pokoju i na nowo przypominać sobie, gdzie co mam schowane; na nowo będę wyrabiać odruchy sięgania we właściwą stronę po nóż czy cukier. O tydzień odwleka się ta chwila, gdy klęknę przy szafie, wybiorę dwie albo trzy pary butów górskich, przeniosę je pod fotel i siedząc zacznę uważnie oglądać, jakbym nie znał każdej ich ryski. Wiem też, że te oglądanie jest wstępem, ułatwieniem podobnym otwarciu rodzinnego albumu (kto go jeszcze ma?), ponieważ zapach tych butów, szczegóły ich wykonania, owe ryski na nich, mają przedziwny dar przenoszenia mnie daleko – na szlak.
Przez dwie godziny szukałem nazwy drzewa rosnącego w żagańskim parku. Zwróciłem uwagę na jego nietypową korę, łuszczącą się cienkimi… nie płatami, a jakby włóknami oderwanymi od tkanki pnia. Po obejrzeniu mnóstwa zdjęć poddałem się. Najbardziej podobną ma cedr czerwony, ale nie jest taka sama, no i żagańskie drzewo nie ma czerwonego odcienia, jest ciemnoszare. Żałuję, że zauważyłem je późno, ponieważ przy oglądaniu zdjęć uświadomiłem sobie, jak mało zauważyłem innych szczegółów. Właściwie wiem tylko, że igliwie ma podobne do cisowego.
Może ktoś zna ten gatunek?

130918
Za murem zauważyłem grupę brzóz, a gdy podszedłem do nich, zatrzymałem się zdziwiony, a po chwili niepewny rozpoznania gatunku. Takie liście u brzozy??
Wieczorem dowiedziałem się, że pewien biolog nazwał tę odmianę brzozy mianem strzępolistna, a nazwę łacińską ustalił na betula pendula delacarlica, przyjęła się jednak inna nazwa: betula pendula laciniata.
Szczerze powiedziawszy nie mam serca do tych zawiłości taksonomicznych, chciałem tylko widzianej brzozie przydać miano, nazwać ją, wiedzieć, na jaką patrzę. A patrzyłem długo i nie raz. W ciągu tych kilku dni w Głogowie wiele razy przechodziłem obok tych brzóz, rośnie ich trzy przy alejce łączącej lunapark z parkingiem, na którym stał mój kamping. Bywało, że widząc je w słońcu nieco inaczej niż wcześniej, wracałem po aparat by zrobić tej najzgrabniejszej, najwyższej, kolejną serię zdjęć. Pozowała mi – w co chciałbym wierzyć – nie tylko cierpliwie, ale i z przyjemnością. Myślę jednak, że moja była większa, ponieważ ta brzoza wydała mi się najładniejsza z wszystkich widzianych. Tak, wiem, wkrótce zobaczę inną, niekoniecznie odmiany laciniata, i ją mianuję księżniczką urody, ale teraz ona jest najpiękniejsza. Chciałbym zobaczyć ją jesienią, gdy przebierze się w swoją żółtą szatę, ponieważ chodzi po internecie fama o szykowności jej jesiennej kreacji.
Do szosy, którą setki razy przejeżdżałem jadąc w góry, jest w linii prostej nie więcej jak 200 metrów. Tej jesieni zboczę z trasy i odwiedzę nowo poznaną laciniatę, chociaż widzieć ją będę mógł tylko w nocy, przy świetle ulicznych lamp.




Gdy w końcu oderwałem wzrok od tej ślicznotki, w głębi skweru zauważyłem kilka brzóz już na pierwszy rzut oka różniących się od znanych betuli. Wyszukiwarka podsunęła mi setki zdjęć, ale wiadomo, że nadmiar informacji jest równie utrudniający znalezienie odpowiedzi jak jej niedobór.
Liście duże, wcale nie brzozowe, w czym podobne są te drzewa do wierzb iw, które też mają niewierzbowe liście. Podobne ma brzoza Maksymowicza, ale chyba większe, no i jej kora jest wyraźnie inna. W końcu, po wielu porównaniach i wyjaśnianiu wątpliwości, uznałem, że patrzę na Betule papyrifera, brzozy papierowe. Liście tych brzóz opisane są jako jajowate. Przeczytawszy ten opis, z latarką, jako że była już noc, poszedłem pod drzewo raz jeszcze obejrzeć liście, co dowodzi dalszych moich niepewności. Boże drogi – spojrzałem na liście – jakim cudem ten kształt kojarzy się komuś z jajkiem?? Już prędzej z potocznym wyobrażeniem serca, ale tak naprawdę kształt tych liści jest klasycznie liściasty, nie jajowaty.

Kora robi wrażenie swoim łuszczeniem i kolorystyką, w której biel ustępuje miejscami… zastanawiałem się chwilę, ale przecież to róż, blady, ale jednak róż. Wracałem do tych brzóz także z powodu koloru; i dobrze, bo blady róż pojawia się rzadko, tylko na niektórych drzewach. Na ogół jest to kolor… beżowy? Niech mnie ktoś poprawi, bom kolorystyczny ślepiec.




Przy ziemi pnie tych drzew wyglądają jakby miały założone obcisłe rajstopy albo postawione były nie na swoich korzeniach:


Na pewno gęsty las tych drzew wyglądałby wielce oryginalnie i ładnie. Wspominam tutaj czystą i gęstą brzezinę na stoku Schodów na Pogórzu Kaczawskim, obiecując sobie i tamtym brzozom powrót.

Czasami na brzozie widać cienkie jak drucik patyczki. Oto jak się one tworzą:


Na koniec żarcik. Jeśli zauważycie takie harpuny (tak je nazywam), wiedzcie, że gdzieś obok rośnie kasztanowiec, nawet jeśli leżą one wśród dębowych liści. To szypułki, na których wisiały zielone kolczaste kule z kasztanami.



Może słowo z filozofii? To proszę:

A jeżeli natrafię na jakąś przeszkodę zewnętrzną?
Nie natrafisz na taką, która by ci uniemożliwiała postępować sprawiedliwie, roztropnie i rozważnie.

Marek Aureliusz.

Ta oczywista konstatacja warta jest zapamiętania z powodu uderzającej trafności, jednak w jej wysłowieniu dostrzegam błąd stylistyczny; odpowiedź powinna brzmieć raczej tak:
Nie natrafisz na taką, która by ci uniemożliwiała postępowanie sprawiedliwe, roztropne i rozważne.

A poza tym przypominam, że nie należy kupować produktów reklamowanych.

niedziela, 9 września 2018

Wydawnictwa, platan i lunapark

080918

W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy mozolnie i małymi krokami przygotowywałem teksty do drugiej książki. Miała być utworzona z moich dopisków, czyli tekstów o… O czym właściwie? O niczym i jednocześnie o chwilach najważniejszych dla nas – tych zwykłych, codziennych, o chwilach naszego życia, które mijają nas i przepadają w niepamięci. Czytelnicy tego bloga znają tego rodzaju teksty, ponieważ są one tutaj. Teksty te cenię wyżej od najlepszych opisów górskich wędrówek, jako że są najbardziej moje. Z trudem, czasami wielkim, wydobyte z siebie, jednakże wiem, że do łatwych nie należą. W gruncie rzeczy są elitarne w sensie małego kręgu odbiorców.

Mam z zanadrzu inne teksty, można z nich ułożyć parę książek, może nawet łatwiejszych w wydaniu, ale że te cenię najwyżej, od nich zacząłem swoje prace.

Mając gotowe teksty, zapoznałem się z ofertą wydawnictw i z opiniami o nich. Właśnie o tym chciałem napisać parę słów, ponieważ doznałem zdumienia i rozczarowania po lekturze kilku stron internetowych.

Że upada sztuka pisemnego wyrażania swoich myśli, więc tak naprawdę sztuka wyrażania siebie, wiedziałem, jednak nie wiedziałem o skali zmian i ich zakresie; o upadku także tam, gdzie zmian na gorsze być nie powinno: wśród autorów książek i ludzi zajmujących się ich wydawaniem. Zawsze wydawało mi się… inaczej: wierzyłem, że osoba pisząca, autor książki, to ktoś z elity – niekoniecznie inteligencji czy wykształcenia, ale na pewno z tego wąskiego grona ludzi potrafiących ubrać w słowa cząstkę swojego wnętrza. Teraz okazało się, że moja wiara nie bardzo przystaje do obecnej rzeczywistości.

Nie dowiedziałem się niczego o wydawnictwach, ponieważ na stronach z opiniami przeważają nieprawdziwie brzmiące skrajności: albo ktoś wynosi pod niebiosa wydawnictwo, albo inny wiesza na nim psy. Nie znalazłem opinii wyważonej, konkretnie uzasadnionej i podpisanej nazwiskiem. Czyż nie jest dziwne, że opinię pisze jakoby autor książki lub książek, czyli osoba godząca się na upublicznienie swojego nazwiska, a ukrywa się pod pseudonimem z gatunku używanego dla ukrycia siebie w internetowych rozmowach?

Znalazłem pozytywną opinię osoby, o której skądinąd wiem, że pracuje w chwalonym wydawnictwie, a nawet znalazłem czarną perełkę: dwie identyczne w każdym szczególe pochwały podpisane innym nickiem, nie nazwiskiem. Czyjaś prywatna inicjatywa, czy działanie na zlecenie wydawnictwa? Nie wiem, ale cóż mi wypada myśleć kulturze autora (a może i zleceniodawcy?), o sposobie traktowania czytelników, skoro nie wysilił się na niechby przestawienie kilku wyrazów, a po prostu bezmyślnie, manifestując swoje przywiązanie do bylejakości, wkleił ten sam tekst?…

Znalazłem też odpowiedzi wydawnictw, ale i w nich zobaczyłem sporo błędów, aczkolwiek nie we wszystkich. Więc ktoś, kto nie bardzo potrafi poprawnie napisać krótki tekst, ktoś, kto ma zwyczaj przed przecinkiem stawiać spację, albo dla odmiany nie stosować jej po przecinku, ktoś mający kłopoty ze zbudowaniem logicznie brzmiącego zdania złożonego, ma oceniać wartość tekstów innych osób??

Każdy list otrzymany od wydawnictw zaczyna się w taki sam kulfoniasty sposób: słowem „Witam”, przecinkiem, i od nowego wersetu treścią listu zaczynaną małą literą. Boże drogi, cóż to za zwyczaje w jaskini lwa? Wszak gdzie jak gdzie, ale w wydawnictwie powinny być zatrudniane osoby potrafiąca pisać listy. Wyobrażałem sobie, że jedną z umiejętności ludzi tam pracujących jest umiejętność posługiwania się słowem pisanym; teraz nie jestem tego pewny.

Właściwie już wcześniej wiedziałem, że styl tekstu, jego zgodność z normami językowymi, tak naprawdę niewielkie ma znaczenie, czasami nie ma żadnego znaczenia, ponieważ w większości przypadków decyduje nazwisko autora i ilość sprzedanych książek na Zachodzie.

No i w rezultacie mamy różne „Twarze Greya” – pewniaki gwarantujące zysk firmie wydającej książki.

Te wszystkie uwarunkowania i mechanizmy są dla mnie zrozumiałe i właściwie nie buntuję się przeciwko nim, mając je za naturalną konsekwencję rynkowej gospodarki, tylko trudno mi się pozbyć zakorzenionego we mnie obrazu wydawnictwa stojącego u wejścia do świątyń słów – księgarń i bibliotek.

Swoją propozycję wydawniczą wysłałem do wybranych wydawnictw, ale zrobiłem to niejako z rozpędu, nie bardzo mając nadzieję na pozytywną ocenę i na wydanie. Już na drugi dzień odpowiedziały mi dwa wydawnictwa wyrażając zgodę na wydanie, ale na mój koszt. Podane ceny nieba sięgają i są dla mnie niedostępne. Nawet gdyby były, raczej nie zapłaciłbym, ponieważ aż tak bardzo nie zależy mi na ukazaniu się książki, a nadto chciałbym, żeby wydawnictwo zdecydowało się ze względu na walory tekstu, a nie otrzymane pieniądze.

No i w ten sposób zamyka się krąg możliwości.



Minęła północ, czyli zaczął się ostatni dzień mojego przedostatniego sezonu w lunaparku.

W żagańskim parku zjechały się obydwa lunaparki firmy na czas Jarmarku Świętego Michała. Karuzele każdy widział, zaplecza raczej nie, zamieszczę więc kilka zdjęć przedstawiających miasteczko złożone z kilku uliczek i kilkudziesięciu pojazdów – miejsce mojego kilkudniowego pobytu. Częstokroć dziwię się sobie, jak w tym galimatiasie trafiam do mojego kampingu; czasami nie dziwię się, ponieważ błądzę uliczkami miasteczka szukając swojego mieszkania.






Parę dni temu wziąłem długą miarę i prosząc kolegę o pomoc, zmierzyłem obwód największego platana parku. Tuż przy ziemi rozdziela się na trzy pnie, a ich wspólny obwód, mierzony przy ziemi i na wysokości piersi, wynosi 870 centymetrów. Ilekroć oglądam to majestatyczne drzewo, zadziwia mnie jego długi, poziomy konar.






Jeśli już mowa o drzewach: chyba nauczyłem się rozpoznawać wiązy po obejrzeniu kory. Sprawdzam nabytą umiejętność, nie będąc jej pewny. W kącie parku, tuż przy moim kampingu, znalazłem nieznane mi drzewo iglaste o oryginalnie łuszczącej się korze. Jutro zrobię zdjęcia i spróbuję dowiedzieć się nazwy.



Na koniec najważniejsze: już za sześć dni zacznę sezon wyjazdów na swoje włóczęgi :-)


środa, 29 sierpnia 2018

Pożegnanie morza

290818
Kolejna przeprowadzka za mną – jak i tegoroczny, dwunasty już, „urlop” w Ustroniu. Cudzysłów wiadomo skąd: wszak pracowałem, aczkolwiek praca była w miarę spokojna, po raptem 70 godzin tygodniowo i bez wariacji pakowania sprzętu, nocnej jazdy w stanie silnego zmęczenia, ustawiania i łączenia wszystkiego od nowa; bez użerania się z bezczelnymi leniami i nałogowymi pijakami, nie mogąc liczyć na pomoc ze strony pracodawcy.
Wbrew spodziewaniu w niedzielne późne popołudnie dało mi się wyrwać poza ogrodzenie lunaparku. Chciałem po raz ostatni kupić swoje ulubione lody i zobaczyć morze; pożegnać je, posłuchać siebie. Chwilę odpocząć.
Gdy z lodem w ręku doszedłem do plaży i spojrzałem w dal, horyzont wydał mi się tak inny od tylekroć widzianego, że zdziwiłem się jego widzeniem. Jakbym pierwszy raz w życiu zobaczył tę idealnie równą i ostrą linię granicy wody i nieba, ów kres widzianego świata – horyzont. Pomyślałem o horyzoncie zdarzeń ludzkiego życia, poza którym jest niewiadoma; pojawiła się też myśl z gruntu proustowska, o naszym zaślepieniu spowodowanym oglądaniem czegoś wiele razy, o powierzchowności naszego postrzegania i przeżywania.








Gdy z ukontentowaniem patrzyłem na morze i horyzont, odczuwając w sobie radość przeżywania, pojawiła się kolejna myśl. Niewyrażona słowami – takie przecież one się w nas legną i dopiero później wyrażamy je słowami, co zawsze jest uproszczeniem i zubożeniem – myśl o chwili jako treści życia. Nie plany na przyszłość, nie niedziela albo inny konkretny dzień lub zdarzenia na które czekamy, a to, co dzieję się z nami tu i teraz jest realnością naszego życia, jedyną jego rzeczywistą treścią, a być powinno też pozytywną wartością.
Słońce zaszło za niską chmurkę, strzelając promieniami zza niej i ozłacając jej brzegi. Patrzyłem z przyjemnością na ten ładny widok, ale później wtrąciła się myśl o wiecznych zaległościach w pisaniu i czytaniu.
Tak, ale do zachodu brakowało 20, może nieco więcej minut, morza już w tym roku nie zobaczę, a kto wie, może nie zobaczę już wcale, więc…
Zostałem do ostatnich chwil ostatniego dnia w Ustroniu.


Owszem, nazajutrz byłem jeszcze cały dzień, wyjechałem po zachodzie słońca, ale był on już poświęcony Molochowi – lunaparkowi. Zabrałem ze sobą termos mocnej kawy, może dzięki niej udało mi się przejechać 300 kilometrów bez usypiania za kierownicą.
Do emerytury zostało mi niecałe 20 przeprowadzek. Wydaje mi się, że to bardzo dużo, ale na wiosnę licznik pokazywał ich ponad 30, a wszystkich za mną jest parę setek. Dam radę, różni dziwaczni ludzie, pijaki i szef nie zmogą mnie. Boli mnie jednak to liczenie, ponieważ mam je za sprzeniewierzenie się zasadom, które w pełni chciałbym stosować w życiu. O jednej wspomniałem wyżej: czasu nie popędzać czekając na coś, co ma nastąpić, bo życie toczy się tu i teraz. Innego nie mamy i mieć nie będziemy.

sobota, 11 sierpnia 2018

O sztuce

100818
Kilka już razy podejmowałem próby zdefiniowania sztuki i opisania jej roli i wartości w naszym życiu, ale zawsze uznawałem napisany tekst za gorszy od oczekiwań i ambicji, co częstą jest trudnością piszącego. Ten tekst jest kolejną próbą, na pewno nie ostatnią, ponieważ wiem już, że któregoś dnia znowu przyjdą do mnie słowa zdolne wyrazić to, co tkwi we mnie i co tak trudno ubrać w słowa. Czy zdążę je zapisać, nim się ulotnią? Nie wiem, ale będę próbować – jak dzisiaj.
Pierwotnie tekst miał być o związkach fotografii ze słowami, ale w czasie zgłębiania zagadnienia jasne stało się dla mnie podobieństwo wszystkich dziedzin sztuki, nie tylko tych dwóch. Zaznaczając ten fakt, posłużę się jednak niewieloma i dość dowolnie wybranymi przykładami, może z powodu trudności w ogarnięciu całej przebogatej dziedziny sztuki, a może dla nieobciążania tekstu nazwami i nazwiskami.
Zacznę od oczywistej konstatacji dotyczącej zdjęć: tak naprawdę szukamy na nich nie utrwalonej przez nas rzeczywistości, a jej odbicia w nas. Szukamy takiego kwiatu, jakim wydał się nam wtedy, jakimi zobaczyliśmy motyle skrzydła, brzuch chmury napęczniałej deszczem czy kształt architektoniczny. Chcielibyśmy powrotu tamtej chwili oczarowania, zadumy, wspomnień i skojarzeń, smugi słonecznego światła w którym dostrzegliśmy i usłyszeliśmy buczącego bąka; w fotografii chcielibyśmy znaleźć ślad zapachu nagrzanej zieleni i naszej radości lub zmęczenia, więc tego wszystkiego, co ta chwila dała nam i co nadal tkwi w nas.
Czy to możliwe, skoro zdjęcie nie pachnie, będąc dwuwymiarowym wirtualnym tworem, a litery są skrajną umownością właściwie nijak się mającą do naszego odczuwania obywającego się bez słów? Jak te wszystkie oczekiwania zmieścić w kształtach i kolorach fotografii, w paciorkach czarnych znaczków nanizanych na wersety tekstu?

A przecież nierzadko udaje się autorowi zdjęcia czy tekstu wrócić do tamtej chwili i odnaleźć wszystko, co zawierała. Co prawda wiadomo, że nie w fotografii ani nie w opisie tkwiły wrażenia, a w jego pamięci, że zdjęcie lub słowa tylko je przywołały, ale tak jest ze zwykłymi zdjęciami klikniętymi ku pamięci i z takimi słowami. Jednak gdy uda się przekroczyć tajemną granicę i wejść na dziedziniec sztuki, sytuacja się zmienia, ponieważ podobne wrażenia są budzone i w osobie, która nie widziała własnymi oczyma przedmiotu fotografii czy opisu. Co prawda u odbiorcy obrazy i wrażenia nie będą zawierać tamtego promyka słońca, jednak zmieszczą jego własne przeżycia, odmienne, ale przecież tak podobne wartością i oddziaływaniem. Zdarza się nawet, że przywoła je, zapomniane, i przywrócą do życia pozwalając ujrzeć je w niedocenionej dotychczas lub nawet niedostrzeganej krasie, co bliskie już jest czarom, ponieważ sztuka zdziera tutaj z widzianego świata zasłonę naszej ślepoty, efektu przyzwyczajenia i codzienności – a więc obojętności.
Dla mnie jej największa wartość wcale nie tkwi w zachłyśnięciu się dziełem, w nie zawsze autentycznych westchnieniach zachwytu, a właśnie w otwieraniu nam oczu na świat, który, wydawało się nam, dobrze znamy, a który pokazuje się innym, bardziej pociągającym i piękniejszym. Jej wartość w obudzeniu w nas potrzeby kontaktu z pięknem, a poprzez niego w przydaniu naszemu życiu sensu i radości.
O wartości sztuki można mówić dopiero wtedy, gdy COŚ poczujemy, gdy obcowanie z dziełem wzbudzi w nas odzew, a wcale nie musi tak być, także w kontaktach z najbardziej znanymi i uznawanymi dziełami.
Wartość sztuki nie tkwi w galeriach, nie w siedmiocyfrowych cenach dzieł, a naszym wrażeniu stania u bram innego świata, w którym dostrzegamy niewyraźne zarysy krainy baśni – naszych najwznioślejszych marzeń i tęsknot. W naszej chęci, później i potrzebie, przekroczenia tego magicznego progu. Nie wiem, co jest za nim, ale jawi mi się coś bardzo oderwanego od codzienności i bardzo urokliwego.

Sztuka oddziałuje na innym poziomie niż wychowanie, codzienne nawyki, lokalne i narodowe zwyczaje ukształtowane w odmiennych realiach; sztuka odwołuje się do tkwiących głęboko w naszych umysłach pragnień i potrzeb, do tęsknot wspólnych wszystkim ludziom. Dlatego obrazy Altamiry sprzed kilkunastu tysięcy lat nadal czynią na nas wrażenie, są przejmujące jak „Guernica” Pabla Picassa, obraz namalowany ledwie kilkadziesiąt lat temu. Dlatego Japończyk potrafi doskonale zagrać Szopena, „Libellula”, akwarelowy żart Gustawa Moreau, ma w sobie magnetyczny urok pieściwej tajemnicy, niedokończona „Pieta Rondanini” Michała Anioła zawiera nieskończone współczucie i ból, melodyka koncertu skrzypcowego Beethovena każe domyślać się przekroczenia przez kompozytora tamtego progu, a Marcel Proust w słowa zamienia tajemnice naszego przeżywania.
Przebogata różnorodność świata i ludzkich doświadczeń może właśnie w sztuce znaleźć pierwiastki wspólne, nici łączące ludzi ponad wszystkim, co ich dzieli. Język sztuki jest naszym ludzkim prajęzykiem, który tylko ona pamięta i umie do nas przemawiać zapomnianymi na co dzień słowami naszego ducha.





Niżej cytaty bardzo a propos z "Pamięci i stylu" Marcela Prousta

Jednak z powodów całkowicie metafizycznych, których poszukiwanie wykroczyłoby poza granice szkicu o sztuce, miłość do Piękna nie może być płodna, jeśli kocha się je wyłącznie dla rozkoszy, jaką ono daje. I jak szukanie szczęścia dla niego samego prowadzi jedynie do nudy – ponieważ po to, by szczęście znaleźć, należy szukać czegoś innego niż ono samo – tak i przyjemności estetycznej zaznajemy niejako przy okazji, jeśli Piękno kochamy dla niego samego, jako coś, co rzeczywiście istnieje poza nami i jest nieskończenie ważniejsze od radości, jaką sprawia. (...) tuż obok istnieje wieczna rzeczywistość, intuicyjnie postrzegana dzięki natchnieniu. Talent, jakim zostali obdarzeni, to zdolność utrwalania tej wszechmocnej i wiecznej rzeczywistości, której z entuzjazmem i jak gdyby słuchając nakazu sumienia, poświęcają swoje krótkotrwałe życie, chcąc nadać mu jakieś znaczenie. Tacy ludzie, czujni i niespokojni w obliczu świata domagającego się rozszyfrowania, są wyczuleni – za sprawą jakiegoś prowadzącego ich ducha, którego głos słyszą, owej wiecznej inspiracji istot genialnych – na te elementy rzeczywistości, na które ich szczególny talent rzuca właściwe sobie światło.”

Bardzo trafnie czujemy, że nasza mądrość zaczyna się tam, gdzie kończy się mądrość autora, my zaś chcielibyśmy otrzymać odpowiedzi na nurtujące nas pytania, podczas gdy on może nas tylko obdarować pragnieniami. Owe pragnienie może w nas wzbudzić jedynie wówczas, gdy zmusi nas do kontemplacji najwyższego piękna, które osiągnął ostatnim wysiłkiem swojej sztuki. Jednak dzięki osobliwemu i skądinąd opatrznościowemu prawu duchowej optyki (prawu, które powiada, że nie możemy uchwycić niczyjej prawdy i musimy ją stworzyć sami) kres ich mądrości do tego stopnia jawi się nam jako początek naszej, że w chwili, kiedy powiedzieli już wszystko, co mogli powiedzieć, wzbudzają w nas poczucie, że nie powiedzieli jeszcze niczego. Skądinąd, jeśli stawiamy im pytania, na które nie potrafią odpowiedzieć, żądamy od nich odpowiedzi, które niczego by nas nie nauczyły, gdyż poeci jedynie budzą w nas uczucie, każąc nam odczytywać dosłowne znaczenia tam, gdzie oni dostrzegali jedynie osobiste wzruszenie.”

czwartek, 2 sierpnia 2018

Helena

020818
Plączą mi się myśli o słowach i sztuce, ale pracując, a pod wieczór będąc do dyspozycji Heleny, mogę tylko zadbać, żeby nie umknęły mi gdzieś w nieznane światy. Zajmę się nimi później, gdy zostanę sam.
Teraz jest Helena, a więc czas na lody, morze i uliczne atrakcje.
Niżej zdjęcia z dzisiejszego wyjścia na plażę.
















sobota, 14 lipca 2018

Słońce, fale i mózg

130718

Do zachodu brakowało trzy kwadranse, nie zamierzałem być na plaży tak długo, chciałem tylko spojrzeć na morze i przejść się alejką wzdłuż wydm, ale zatrzymał mnie widok horyzontu, tak wyjątkowo wyrazisty, tak ostro zarysowany w przejrzystym powietrzu, że wydawał się bliski i materialny, możliwy do dotknięcia. Morze było ciemne, chociaż nie matowe, niebo zachmurzone, ale nad horyzontem nie było chmur. To stamtąd, z jasnego pasa nieba, spływała na Ziemię jasność uwypuklająca linię horyzontu, a granatową barwę morza czyniąca połyskliwą.

Najpierw pojawiła się maleńka i cieniutka kreseczka pałającego szafranu, w chwilę później wydłużyła się i pogrubiała, stając się wyraźnym odbiciem w morzu, na styku wody i nieba, niewidocznego słońca. Drżąc migotliwie, świecąca wstęga biegła w moją stronę i po chwili sięgnęła przybrzeżnych fal, na których załamała się, rozkołysana. W tej chwili zobaczyłem sprawcę widowiska: słońce wychylające się spod chmury.

Piaski plaży i ludzi zalała powódź światła tej wyjątkowej barwy, jaką ma niskie słońce, a mój cień sięgnął wydm.

Zostałem. Szedłem plażą, a świetlista linia na morzu szła przy mnie. Czyż nie dziwne zjawisko – mimo swojej oczywistości?

W chwili dotknięcia wody przez napęczniałe słońce doznałem drugiego zdziwienia, równie dziecinnego jak tamto: woda nie zasyczała ani para się nie pojawiła w zetknięciu z ognistą kulą.

Zdjęć nie mam. Zapomniałem wziąć aparat.



140718

Tym razem aparat, właściwie telefon z aparatem, wziąłem, mimo że nie planowałem oglądania zachodu. Wczoraj tak późno wróciłem do siebie, a na dokładkę czas tak pędził wieczorem, że ledwie przysiadłem przy komputerze, a już była pierwsza, późna godzina wobec rannego wstawania do pracy. Właściwie wziąłem aparat licząc na jakieś zdjęcia w miejsce wczorajszych.

Popołudnie było pogodne, od morza wiał dość silny wiatr tworząc widowiskowe fale. Stałem przy ostrogach patrząc na ich narastanie i rozbijanie się o pale. Zwykły widok, wiem, ale gdy da się mu chwilę naszej uwagi, dostrzega się w nim odblask urody Nereid.

Że to wymysł starych Greków? Otóż nie. Widział je pewien brytyjski malarz na początku minionego wieku, i udanie utrwalił na płótnie ich wdzięczne kształty. 



Widzieli i inni, a ja nie tracę nadziei zobaczenia. Dzisiaj pokazały mi się w swojej zamaskowanej postaci – właśnie fal morskich.

Daleko w morzu pojawia się wzdłużne wypiętrzenie - kaprys lub zabawa Nereidy. Biegnąc rośnie wypychana jej rękami, ale i zasysa wodę przed sobą tworząc głęboką bruzdę. Na płyciźnie, bliżej brzegu, fala jakby nie nadążała za sobą: jej dolna część szorując po piasku zwalnia, a górna pędzi dalej pchana wiatrem, a może swoją chęcią szybkiego dobiegnięcia do brzegu. W efekcie przełamuje się w swoim pędzie i rozpadając na białe i perłowe drobinki prześwietlone słońcem, spada w bruzdę przed sobą lub strzela fontannami trafiając na szpaler pni wbitych w dno. Nie rezygnuje od razu: biegnie wzdłuż przeszkody szukając w niej przerwy, prycha wodą, i dopiero przy samym brzegu zwalnia, uspokojona i zamierająca na piasku.

Ale oto w oddali widać jej siostrę: nie bacząc na swój szybki kres rośnie pędząc ku brzegowi – efemeryda żyjąca chwilę i wieczność.








Dobrze, odetchnąłem trochę od karuzel, zajmę się więc tematem głównym tego postu: książką o ludzkim mózgu. Odległy temat? Jeśli wziąć pod uwagę fakt istnienia mózgu jako siedliska mojego umysłu, tego samego, który odczuwał i przeżywał na plaży, można uznać, że obydwa tematy postu są blisko związane.



O książce „Mózg: 41 największych mitów” autorstwa Christiana Jarrett’a.



Ta książka wyróżnia się w mojej bibliotece, ponieważ nie kupiłem jej, a byłem nią obdarowany, i to nie przez znajomego czy kogoś z rodziny, a przez Mikołaja we własnej brodatej osobie. Nie mogłem jej nie przeczytać.

Jak zwykle garść cytatów uzupełnionych moimi myślami. Słowa ujęte w znaki >> << są cytatami.



>>Wiele artykułów prasowych o odkryciach na temat mózgu odwołuje się w rzeczywistości do badań korelacyjnych (czyli badających stopień wzajemnej zależności – wyjaśnienie moje), które pokazują jedynie pojedynczy moment w czasie. „Ludzie, którzy częściej wykonują czynność X, mają większy obszar mózgu Y” – możemy przeczytać w tekście. Ale jeśli badanie miało charakter korelacyjny, nie wiemy, czy dana czynność przyczyniła się do zwiększenia obszaru mózgowego. Kierunek związku przyczynowego może być bowiem odwrotny (ludzie z większym obszarem Y lubią wykonywać czynność X) (...)<<



>> Jeśli leki, które zwiększają poziom serotoniny, łagodzą depresję, to – zgodnie z rozumowaniem zwolenników mitu – depresję na pewno powoduje niedobór serotoniny w mózgu. Jest to jednak pokrętna logika. (…) fakt, że aspiryna skutecznie pomaga na bóle głowy, nie oznacza, że bóle głowy są wywołane przez brak aspiryny.<<



Najbardziej fascynującym elementem nauki jest dla mnie precyzja myślenia, logika nielicząca się z naszymi oczekiwaniami czy niechęciami. Także pomysłowość w zaprojektowaniu badań i wyrafinowane, nawet kilkupiętrowe, ich zabezpieczenia przed przypadkowością wyników czy ułomnością naszych umysłów i naszej psychiki. Tutaj łatwo o zdumienie, a bywa, że i olśnienie.

Pamiętam jedną z pierwszych takich chwil.

W książce angielskiego antropologa przeczytałem twierdzenie autora o odmienności sposobów obozowania naszych przodków i neandertalczyków: pierwsi zakładali obozy sezonowe, na krótki czas, drudzy całoroczne, na długie okresy czasu. Początkowo z rezerwą podchodziłem do tego twierdzenia, skoro po upływie dziesiątków tysięcy lat wszystko, co można znaleźć, to okruszynki kości, ale później dowiedziałem się o innych badaniach, które tamte słowa uczyniły niemal pewnością. Potwierdzenie wymagało wiedzy, ale nade wszystko kojarzenia faktów z pozoru niezwiązanych ze sobą i wnioskowania. To była właśnie ta chwila, w której objawia się ludzki geniusz, a zwykły czytelnik doznaje oszołomienia.

Podoba mi się w nauce podważanie każdych rezultatów, nieprzyjmowanie niczego na słowo, bez dokładnego sprawdzenia; uznawanie prawd naukowych za ograniczone miejscem, czasem i naszymi aktualnymi możliwościami, więc możliwe do obalenia w przyszłości, niechby częściowo. Wszak gdyby Galileusz nie podważył twierdzenia Arystotelesa, do dzisiaj uważano by, że szybkość swobodnego spadania zależy od masy. Nawiasem mówiąc i obecnie wielu ludzi tak uważa.

Kto w starożytności, i długo po niej, odważyłby się negować twierdzenie Euklidesa o niekrzyżowaniu się linii równoległych czy o sumie kątów trójkąta? W końcu znaleźli się tacy odważni, ci mniej znani geniusze, i ten powszechnie znany – Albert Einstein – którzy udowodnili nieeuklidesowy charakter przestrzeni.

Czasami spotykam się z pojmowaniem tych cech nauki jako jej ułomności. Słyszy się utyskiwania na zmiany, brak całkowitej pewności, unieważnianie wcześniejszych twierdzeń – głosy po części zrozumiałe, skoro człowiek ze swoją konstrukcją psychiczną łatwo ulega prosto wyłożonym prawdom objawionym (a nawet ich potrzebuje), ale tutaj mylą się ci marudzący, ponieważ w braku świętości tkwi siła nauki. Jej nawet zawiść potrafi służyć (co prawda i szkodzić), gdy osobisty wróg naukowca będzie powtarzał badania chcąc znaleźć błąd we wnioskach przeciwnika – i w ten sposób albo uściśli i utwierdzi wynik, albo go obali, a jedno i drugie z korzyścią dla nauki.

Każdy z nas słyszał o placebo i w związku z nim o ślepej próbie, metodzie badania polegającej na nieinformowaniu pacjenta, czy przyjmuje lek, czy pastylkę cukrową. Ale jak wykluczyć wpływ, niechby nieświadomy, lekarzy i pielęgniarek na wyniki badań? Po prostu i ich się nie informuje – no i mamy metodę podwójnie ślepej próby. No, dobrze, ale wszak osoba analizująca wyniki badań i wiedząca, jako jedyna w tej metodzie, kto przyjmował lek, a kto placebo, może nieprawidłowo ocenić wyniki, na przykład wybrać metodę analizy dającą wyniki bliższe jego oczekiwaniom. Więc i on niech nie wie, a tylko dokona fachowej interpretacji i porównań statystycznych! No i doszliśmy do metody potrójnie ślepej próby.

Gdy mamy do czynienia z człowiekiem i jego mózgiem, wszystkie te wyrafinowane metody nabierają szczególnego znaczenia, ponieważ rezultatów nie da się zmierzyć ani zważyć, a wyniki bywają sprzeczne lub mało wyraźne.



>>Na podstawie metaanalizy wszystkich danych Kirch i jego współpracownicy stwierdzili, że zarówno leki, jak i placebo miały ogromny wpływ na większość chorych na depresję. Co istotne jednak, u wszystkich – z wyjątkiem najcięższych przypadków – różnica wielkości efektu leku versus placebo była nieistotna pod względem klinicznym. Innymi słowy, dane wskazywały, że skuteczność leków antydepresyjnych u większości ludzi nie była głównie rezultatem ich działania ukierunkowanego na nierównowagę chemiczną, lecz silnego efektu placebo.<<



Cytatami mógłbym zapełnić kilka stron, skoro wiele jest podkreśleń i wykrzykników w mojej książce, ale może ograniczę się do tych paru, a napiszę parę słów o samej książce.

Praca Jarrett’a nie jest łatwą lekturą. Sporo w niej fachowych wyrażeń i nazw, mnóstwo faktów, jest to jednak pozycja popularnonaukowa, czyli dla ciekawskiego laika, dla nas. Autor nie jest ani za, ani przeciw opisywanym mitom, on jedynie rzetelnie przedstawia fakty podając źródła; ilość pozycji naukowych wymienionych w tekście i w przypisach zadziwia. Jeśli w konkretnych badaniach nie ma jednoznacznych wyników, bądź przeczą sobie, wspomina i o tym fakcie. Po prostu pisząc książkę chciał nie tyle przekonać czytelników, co bezstronnie zapoznać ich z aktualnym stanem wiedzy.

Książka warta przeczytania nie tylko dla zawartych w niej informacji, ale też dla dowiedzenia się, jak powinno się pisać porządną literaturę popularnonaukową.