Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 14 listopada 2014

Słońce, listopad i Góry Kaczawskie


Czterdziesta ósma wędrówka kaczawska.


Wyszedłem na szlak o zwykłej porze, przed wschodem, zmierzając z Chrośnicy na zbocza Lastka. Dziwny był cel przyjścia tutaj, w znane mi już miejsce z kilku wcześniejszych wędrówek: otóż tutaj umieściłem początek i koniec napisanego niedawno opowiadania, przychodząc tutaj chciałem spojrzeć na te miejsca inaczej – oczami bohaterów mojej historii, może nawet zobaczyć ich tutaj. Chciałem, aby zbocza tych gór stały się nie tylko moimi, ale i ich miejscami.

Las był mokry: kropelki wody wisiały na gałązkach, pnie drzew i kamienie błyszczały wilgotną czernią, trawy były siwe od rosy. Las był też kolorowy: żółcie i brązy w najróżniejszych odcieniach zdobiły buki, dęby i brzozy, a pod klonami szedłem po wielkich jak łopaty liściach. Wyścielały ziemię tak ładnym kobiercem, że miałem odruch omijania je swoimi zabłoconymi butami.

Gdy we wsi patrzyłem na masyw Leśniaka, jego mniejszy brat, Wywołaniec, wydawał się górować nad masywem; dopiero gdy wszedłem wyżej, już blisko szczytu Lastka, perspektywa przywróciła właściwe proporcje i należne miejsca dużemu Leśniakowi i małemu przy nim Wywołańcowi. Piszę o tym drobnym spostrzeżeniu, ponieważ zmiany w obrazie oglądanego świata, zmiany wywołane perspektywą, miejscem patrzenia, nieodmiennie zadziwiają mnie, zwłaszcza w górach. Nie ma jednego, ustalonego wyglądu góry czy pasma gór, a jest ich tyle, ile miejsc oglądania, bo z każdego wyglądają inaczej, co przecież powinno zadziwiać nas wobec niewątpliwej niezmienności gór. Czasami dziwię się obojętności ludzi wobec tego faktu.

Długo siedziałem w tamtym czarodziejskim miejscu pod szczytem Lastka, na granicy rozległych łąk i lasów; czarodziejskim swoim naturalnym urokiem, ale i jego związkiem z moją wyobraźnią, z wymyśloną historią wymyślonych ludzi. Cisza tam była, bezruch i dalekie szczekanie psa. Liczne a maleńkie kropelki wody uczepione wysokich, żółtych już traw, i najdalsze, niebieskie odległością, szczyty wschodniego pasma.







Daleki Żeleźniak rozpoznać można dzięki zwichrzonej czuprynie jego wielkich drzew szczytowych, a za nim niebieściła się falująca linia masywu Lubrzy zamykająca horyzont i Góry Kaczawskie. Po godzinie poszedłem, rozgarniając liście i zapachy, na Ptasią. Miejscami spod żółtych liści klonów nie widać było drogi, szedłem po kolorowym kobiercu jesieni. Pachniało wilgocią i liśćmi, ale też wyraźna była nuta podobna do zapachu orzechów. Pachniało jeszcze coś, nie wiem co, ale pachniało ładnie. Z przyjemnością wciągałem ten bukiet zapachów w płuca, głęboko, do dna.

Chyba zamyśliłem się idąc, bo siatkę ogrodzenia stojącego w poprzek drogi zauważyłem w ostatniej chwili; gdybym nie podniósł głowy, pewnie wszedłbym w nią. Było to na zachodnim zboczu Ptasiej, w pobliżu zaczyna się strumień płynący głębokim i ciemnym wąwozem, miejsce robi wrażenie dzikością. Przedzierałem się chaszczami, wlazłem w rozlewisko, zapadałem się na miękkim, rozmokłym gruncie zasysającym buty, szedłem zsuwając się po mokrych liściach zalegających strome zbocze. Jakaś ledwie widoczna ścieżka zostawiła mnie po chwili wśród drzew, znowu wszedłem w gąszcz, wybierając kierunek według nachyleń stoków, bo słońca nie widziałem. Podobało mi się tam.

Gdy już wyszedłem na odkryte stoki Ptasiej, a miejsca te są dla mnie jednymi z najbardziej widokowych w tych górach, zmierzałem w stronę dróżki kiedyś poznanej. Droga wbiegała, pamiętam, pod kępę drzew, meandrowała między nimi i zaraz pędziła dalej łąką ku ścianie drzew pod szczytem. Niżej przy dróżce rosła brzoza, musiała być wyjątkowo ładna, skoro zapamiętałem ją i chciałem wrócić do niej. Kępę drzew i zakręt drogi znalazłem, ale brakowało mi odczuwanego wtedy uroku; miejsce to samo, ładne, ale nie tak jak wtedy. Później uznałem, że szukam minionej chwili zapominając o zwiewności i kapryśności wrażenia, o ulotności chwili, a nierzadko i o nieokreśloności przyczyn takiego, nie innego, odczuwania. Brzoza była jednak dokładnie taka jaką pamiętałem i jak wtedy patrzyłem na nią z przyjemnością. 







Gdy trzy godziny później stałem na przeciwległym zboczu doliny, na Babińcu, wyszukałem ją i idąc długim zboczem tej góry, poprzez dolinę patrzyłem na to drzewo, na moją brzozę.

Zszedłem do szosy i usiadłem – jak kiedyś –  na murku mostku przy ostatnich domach Janówka, robiąc przerwę dla wypicia herbaty. Ruszyłem już po kilku minutach, bo tam przecież czekały na mnie południowe zbocza Babińca. Świeciło słońce, było ciepło, wokół feeria kolorów jesieni, faliste linie pól, nitki miedz, ambona ukryta wśród drzew, a tuż przy mnie srebrzyście błyszcząca nitka babiego lata. Zatrzymałem się przy pierwszych drzewach lasu; po chwili, gdy ucichło wokół mnie i we mnie, usłyszałem szelest spadających liści.







Siedziałem przy drodze, na pniu zwalonej czereśni, i po prostu gapiłem się w dal. Dobrze jest tak siedzieć w słoneczny dzień gdzieś na szlaku swoich ulubionych gór, siedzieć wsłuchując się w chwilę swojego czasu.

Blisko 2 kilometry na wschód od wioski Modrzewie jest spora, bezimienna góra. U jej południowego podnóża, już poza linią lasu, na polu, jest małe wzniesienie, też bez nazwy. Kiedyś znalazłem je idąc od tamtej wioski, później dojrzałem je stojąc na zboczu Ptasiej, i dzisiaj specjalnie dla tej górki przyszedłem tutaj. Wzgórze czekało na mnie dokładnie takie, jakie je pamiętałem: po prostu urocze – samo w sobie i widokami z niego. Wróciłem i będę wracać; pomyślę też o nadaniu swojej nazwy, jak dla Dębowego Wzgórza pod Kondratowem.






Ładną drogą schodziłem ku Czernicy, a góra na wprost mnie, Czernicka Góra wznosząca się nad domami wioski, wydawała się być dużo większa niż jest naprawdę. 



Planowałem przejść masyw Kop południowymi stokami, ale okazało się to być trudne. Łąki są tam ogrodzone, poprzedzielane zagajnikami, niektóre z nich schodzą nisko w dolinę, poszedłem więc wygodną drogą szutrową. Nie wiedziałem dokąd prowadziła, na mojej mapie nie ma jej, mimo iż droga parę wiosen już liczy, a wydawnictwo chwali się coroczną aktualizacją swoich map; jak to dobrze mieć dobre o sobie mniemanie… Szedłem tą drogą zwracając uwagę na kierunek, a że prowadziła dobrze, mimo licznych swoich zakrętów, szedłem dalej z zamiarem dotarcia do niebieskiego szlaku i dalej, przez Przełęcz Chrośnicką, wrócić do wioski i samochodu.

Dziwnym zrządzeniem losu, czy raczej jego kaprysem, droga, którą się idzie, z reguły biegnie pod górę, rzadko kiedy w dół – dzisiaj też tak było. Szedłem więc i sapałem. Pomiędzy świecącymi w słońcu brązami liści buków i żółciami klonów, w dole czerwieniły się dachy domów Czernicy.



W pobliżu przełęczy odnalazłem źródło widziane już kiedyś: ze stromej skarpy tryska ze sporą siłą jasna struga wody. W źródle jest coś niosącego radość i poczucie bezpieczeństwa, przynoszącego dobry nastrój. Źródła powinny mieć swoje ołtarzyki – jak w Grecji. Chciałbym kiedyś zobaczyć nimfę wyłaniającą się ze swojego strumienia…

W lesie od razu zrobiło się chłodniej i ciemniej. Niebo jaśniało jeszcze pogodnym błękitem, bliżej zachodniego horyzontu przechodzącym w szafran, ale dołem, spomiędzy drzew, wyłaziła szarość gasząca wszystkie kolory.



Był to pierwszy z planowanych czterech dni mojego wędrowania. Trzy noclegi miałem zarezerwowane w domu Konopka w Czernicy. Stary to dom, bodajże trzystuletni, parter ma kamienny, ze sklepieniami, piętro o ścianach szachulcowych. Właścicielka, trochę roztrzepana (ale przecież ta cecha dodaje uroku kobiecie, niezależnie od jej wieku), sympatyczna, pełna energii i pomysłów, nie zrażająca się kłopotami, opowiadała mi o ruinie tego domu kilkanaście lat temu, gdy kupiła nieruchomość. Wbrew logice postanowiła dom uratować i nakładem tytanicznej pracy uratowała.

Dom z zakamarkami, małymi okienkami i niskimi powałami, z zawsze tak ładnym połączeniem kamienia, drewna i gliny. Budzące ufność potężne mury parteru i skrzypiące strome schody na piętro. Na półeczkach i parapetach stare rupiecia: szewskie kopyto (dotykałem go, widząc po raz pierwszy od swoich lat dziecinnych), żeliwne misy, samowar albo coś do niego podobnego, buteleczki zapomnianych kształtów, ceramika, kuchenne drobiazgi pamiętające jeszcze niemieckich właścicieli domu.

Na każdym kroku widać ogrom włożonej pracy i serca. Wszędzie dostrzegałem liczenie się z kosztami i chęci zostawienia jak najwięcej oryginalnych elementów domu; co prawda tu i ówdzie widziałem też nieporadność rzemieślniczą, ale całość tworzy dom wyjątkowy, dom zupełnie inny od wymuskanych pod linię i sterylnie wychromowanych mieszkań bogatych ludzi w miastach, dom, który chciałoby się pogłaskać i posłuchać jego zadowolonego mruczenia.

czwartek, 30 października 2014

O zachodzie słońca oglądanym na starym wulkanie


26 października.
Skalne rumowisko było chwiejne i śliskie, dołem porośnięte mchem, wyżej czarne. O tej porze, w pierwszej godzinie pochmurnego dnia, w lesie panował półmrok pogłębiający niesamowitość miejsca.
Szedłem pod górę uważnie stawiając stopy i podpierając się kijami, chcąc z krawędzi tego gołoborza zobaczyć pionową ścianę bazaltu popękanego w niemal idealnie równe słupy. Jednak nie proste linie tego tworu natury uczyniła na mnie największe wrażenie, a dobrze widoczna i ostra granica dwóch światów – podziemnego świata Hadesu i lasu jego kuzynki Artemidy; granica martwych i niemal wiecznych skał utworzonych setki milionów lat temu potężnymi siłami podziemnymi, i cieniutkiej, krótkotrwałej i delikatnej wierzchniej warstwie życia. Na szczytach bazaltowych słupów leżało ledwie 10 cm ziemi, rosły drzewa, trawy, leżały liście, a niżej nie było nic poza zimną i martwą skałą. Na skalnym występie siedziało drzewo, część jego korzeni bezradnie wisiało w powietrzu, część, zrobiwszy zwiady wokół, wgryzło się w szczeliny skał. Pień pochylony był nad wyrobiskiem, ale nie miałem wrażenia bliskiego upadku tego drzewa, a jego chęci zawładnięcia całą przestrzenią martwych skał w dole. Pomyślałem, że kiedyś uda się to, bo życie, mimo iż tak kruche i krótkotrwałe, trwalsze jest od kamieni.



Gdy przyjechałem do Muchowa, wioski w Chełmach, było już widno; spóźniłem się, a to przez plątającą mi godziny zmianę czasu na zimowy. Jechałem ładną trasą: z Bolkowa bocznymi dróżkami przez Pogwizdów, Jastrowiec i Nową Wieś. Ciekawe, bo widowiskowe i niosące niespodzianki, są podróże bocznymi drogami sudeckimi.
Chciałem zatoczyć krąg wokół wiosek Pomocne i Kondratów, a że blisko była góra Mszana, poszedłem tam zobaczyć stare wyrobisko bazaltu i wieżę widokową. Mało uczęszczana, ledwie widoczna, dróżka wiedzie właściwie niespotykanym poza tymi górami lasem dębowo-grabowym. Widząc sadzone przez ludzi lasy sosnowe czy świerkowe, dopiero w takich miejscach można wyobrażać sobie wygląd pierwotnych lasów; chciałbym móc oglądać je w słońcu, w maju, w deszczu, w zimie; chciałbym mieć dom wśród drzew takiego lasu.
Nigdzie nie widziałem takiej ilości grabów, jak na zboczu tej góry, grabów nierzadko okazałych; najgrubszy jaki widziałem miał 40, może 50 centymetrów średnicy, był więc okazem. Natomiast wyżej rosną też olsze i klony, a i parę jesionów zobaczyłem.
Wieża wyrasta czworobokiem na niższym, zachodnim, szczycie Mszany, ładna wieża, solidnie zrobiona, ale nie sięgająca nawet połowy wysokości drzew wokół. Do podnóża prowadzi kilka stopni wykutych w skale, wśród stojących rzędami pionowych, zębatych złomów bazaltu – niczym blanki na murach, albo zęby przedpotopowego potwora. Przez otwarty portal wiodą na górę kręcone, ciasne schody, na szczycie jest podeścik na parę ledwie osób i drzewa wokół. W szczelinie między najwyższymi cegłami rośnie krzaczek kwitnącej iglicy – jak on się tutaj znalazł?..



Tego dnia Hades przyszedł mi do głowy po raz drugi - gdy stałem przed Czartowską Skałą. Wznosi się ostrą szpicą bazaltu na kilkadziesiąt metrów ponad płaszczyznę pól wokół – nek, zastygła w bazalt magma wypełniająca komin wulkanu ziejącego niszczącym wszystko wokół ogniem. Prawdziwe wrota do podziemi, wrota piekieł, które czas, dwieście z okładem milionów lat, przeobraził w urocze wzgórze, cel niedzielnych wycieczek.













Mówi się, a mówi się słusznie, że ze szczytu ma się jeden z najładniejszych widoków nie tylko w Górach Kaczawskich, ale i w Sudetach. Widok panoramiczny i bardzo urozmaicony. Na południu widać niemal wszystkie główne masywy kaczawskie, a ponad nimi ścianę Karkonoszy ze Śnieżką. W pierwszych chwilach myliły mi się szczyty, ale gdy rozpoznałem masyw Skopca i Barańca, dalsza identyfikacja przebiegała nieźle, kłopoty miałem tylko z kaczawskim drobiazgiem; czy tamta górka to Gackowa?; a ta mało wyraźna kreska jest masztem na Rakarni? Nie wymagająca rozpoznawania była Śnieżka, pani całych Sudetów. Gorzej było ze zdjęciami, bo mój aparat nie potrafi robić zdjęć pod światło – jak i ja. Siedziałem na samym szczycie, zaparty butami o nierówności skał, mając pod nogami niemal pionową ścianę – jakbym gdzieś w Tatrach się znalazł. 



Trudno mi było zjeść i iść dalej, ale w końcu zwykła u mnie w takich chwilach myśl o czekających na mnie innych urokliwych miejscach zgoniła mnie ze szczytu. Poszedłem. Minąłem Pomocne idąc żółtym szlakiem, a gdy oglądałem się, Czartowska Skała patrzyła na mnie ponad domami wioski. Pod lasem szlak skręcał na zachód, jest tam dobrej jakości szosa, oczywiście nie zaznaczona na mojej mapie, która informuje mnie o polnej drodze. Dalej mapa też się myli i to poważnie - w przebiegu dróg. Szukałem wzgórza Ziębniak i póki trzymałem się mapy, nijak nie mogłem go znaleźć, dopiero gdy zostawiłem ją a zająłem się okolicą, wzniesienie znalazłem. Z jego południowego zbocza jest ładny widok na Kondratów i wzgórza po drugiej stronie doliny, a w przeciwną stronę na rozorany maszynami Trupień.













Z wioski prowadzi szosa na południe, w stronę wsi Rzeszówek, ale nie chciałem iść asfaltem, wybrałem więc polną drogę, która według mapy prowadzić miała równolegle do szosy, nieco na zachód od niej. Chciałem dojść do granicy lasów masywu Ościenia, i tam skręcić na wschód, w stronę Muchowa i samochodu. Początek drogi znalazłem, chociaż nie tam, gdzie pokazywała mapa, ale droga ta okazała się zwodnicza jak wiele jej koleżanek: zostawiła mnie samego na brzegu pola. Poszedłem na przełaj kierując się słońcem i okolicznymi wzgórzami, wśród których wyróżniała się Jastrzębna. Na jej zboczu widziałem urocze miejsca, które chciałbym poznać bliżej; na pamiątkę zostawiam sobie parę wyjątkowo udanych zdjęć. 



Gdy na brzegu lasu doszedłem do szosy, po jej drugiej stronie zobaczyłem kolejną górkę na moim planowanym szlaku: Kondratowskie Wzgórze – łyse wybrzuszenie na wielkiej połaci pól. 



Poszedłem ku niemu na przełaj, bo drogi nie ma tam żadnej. Z rozległego, pługami rozpłaszczonego szczytu, ładny jest widok na pół okręgu – od Jastrzębnej na zachodzie, po Czartowską Skałę na wschodzie. Bliżej, o kilometr, pole pęcznieje malutkim wzniesieniem, na którym rośnie grupka drzew; poszedłem tam nie chcąc iść drogą wzdłuż granicy lasów, bo biegnie ona stokami wzgórz, w zagłębieniu odbierającym widoki. Małe, bezimienne wzgórze zauroczyło mnie. Grupka brzóz, kilka dębów, dwa z nich spore, wokół trawa, bez chaszczy, i słońce zaplątane w dębowych gałęziach. Do zachodu było niespełna dwie godziny, do samochodu miałem godzinę drogi, postanowiłem nigdzie już nie łazić, tylko wybrać swój dąb, usiąść pod nim, o pień oprzeć plecy i przez godzinę cieszyć oczy słońcem, kolorami liści i widokami.









Na wprost mnie, odległa o 3 kilometry, stała ostro rysowana w czystym powietrzu Czartowska Skała. Piłem herbatę z sokiem malinowym i patrzyłem na górę, na liście dębu prześwietlone słońcem, na błyszczące, srebrne i drżące, nitki babiego lata nad trawami. Góra kusiła, ale i urok Dębowego Wzgórza, jak sam nazwałem to miejsce, też dopominał się mojej obecności.
Ech, zobaczyć koniec dnia z Czartowskiej! Pójdę. - zdecydowałem po paru minutach siedzenia pod dębem - Kiedy nadarzy mi się następna okazja?
Wstałem i wybierając najkrótszą drogę, wydłużonym krokiem, oglądając się na niskie już słońce, poszedłem na górę. Pod nogami szeleściły trawy, chrzęściły rżyska, raz i drugi zachlupotała woda, zamlaskało błoto, rozgarniałem szpalery krzaków lub wysokie trawy mokradeł – szedłem wprost na górę. Tempa nie zwolniłem nawet na zboczu, w efekcie na szczycie stanąłem po 30 minutach wariackiego marszu, zasapany i spocony. Brakowało pół godziny do zachodu słońca, świat wokół pełen był jeszcze światła i barw. Słońce stało nad Leśniakiem, więc kaczawskie szczyty oglądałem pod światło. Za mną, na zielonej płaszczyźnie pola, ciemniał długi i poszarpany cień skały; gdy pomachałem ręką, wydawało mi się, że odległy cień na polu zrobił to samo.





Dane mi było oglądać cały spektakl zachodu słońca z pełną paletą kolorów końca słonecznego dnia. Tylko nade mną niebo było ciemnoniebieskie, a gdy obniżałem wzrok ku zachodzącemu słońcu, zmieniało się w lazurowe, turkusowe, szmaragdowe, seledynowe, by nisko, nad ciemnymi grzbietami gór, nabrać zabarwienia szafranu i oranżu; w końcu, blisko słońca, zajaśnieć roztopionym złotem. 
 Gdy dzień się skończył i łuna zachodu malała, wysoko na niebie jaśniały oświetlone niewidocznym słońcem ślady samolotów.
Oni, z zazdrością pomyślałem o pilotach, jeszcze widzą słońce.
Bywa, że przez kilka dni moich wędrówek nie spotykam na szlaku nikogo, czasami tylko pod Skopcem lub w pobliżu Okola widuję ludzi; dzisiaj pod Skałą widziałem wiele osób, a na szosie w pobliżu stało kilka samochodów.
Zmierzchało się, gdy doszedłem do szosy, była noc, gdy usiadłem w fotelu samochodu.


Góra Diany i Wąwóz Myśliborski. Wspomnienie znajomej


25 października.
Wokół wsi Myślinów, Wąwóz Myśliborski.
Jadąc trójką od północy, wjechałem w kręte, senne i ciemne uliczki Jawora, małego miasteczka na brzegu Pogórza Kaczawskiego. Na jednym ze skrzyżowań skręciłem w boczną szosę kierując się na Myślibórz, minąłem wioskę, w chwilę później parę charakterystycznych zakrętów i zaparkowałem na szerokim poboczu przy przystanku, miejscu już wcześniej wypatrzonym na googlach, w centrum malutkiej wioski ukrytej wśród lasów i wzgórz Chełmów, w Myślinowie.
Siedziałem w samochodzie pijąc kawę i gapiąc się przed siebie – w ciemność podkreślaną dwiema lampami ulicznymi. Czekałem na świt rozmyślając.
Celem dzisiejszego wyjazdu w góry, pierwszego po powrocie z siedmiomiesięcznej delegacji służbowej, było niczym nie wyróżniające się wzniesienie, jedno z setki na tym pogórzu, ale jednocześnie wzgórze noszące imię mojej zmarłej niedawno znajomej. Przyjechałem tutaj chcąc związać wspomnienia o niej, obraz jej osoby, z tym miejscem; chciałem, aby dzięki temu ta góra stała się dla mnie naprawdę jej górą. Górą Diany.
(Na niektórych mapach podawana jest nazwa Diany Góra; używam nazwy odwróconej idąc za Słownikiem Geografii Turystycznej Sudetów pod redakcją Marka Staffy.)
Wąska wstążka asfaltu skończyła się przy kościele, zbocze wznosiło się po prawej. Chwilę szukałem przejścia w zwartych zaroślach przydrożnych, w końcu podniosłem ręce i przedarłem się na łąkę. Szedłem pod górę nie mogąc skupić myśli rozłażących się wszy w stronę pracy, wytrzymałości butów na przemakanie w mokrej trawie, niedomagań samochodu. Czy na pewno zgasiłem światło w środku?
Byłem trochę zły na siebie, nie takie miało być moje dzisiejsze wędrowanie.
Przeciąłem zagajnik, między drzewami siedział jeszcze półmrok, i znowu wyszedłem na polanę. Wznosiła się, szedłem więc dalej chcąc ustalić, która kępa drzew pokrywa szczyt. Gdy już tam byłem, otworzył się przede mną ładny widok: niewielką dolinkę wypełniały zielone jeszcze drzewa i czerwone dachy domów; z paru kominów spokojnie unosił się jasny dym. Nieco na prawo ponad drzewa wystawała szpica kościelnej wieży, a wyżej i dalej piętrzyła się ładna góra: Wysoka - przeczytałem na mapie. Na lewo, grzbietem długiego wzniesienia, biegła szosa; widziałem wolno przesuwające się, mrugające między drzewami, światło samochodu i słyszałem odległy szum jego motoru. W powietrzu unosiła się lekka mgiełka jesiennego ranka, zbliżał się wschód, ale Jutrzenka nie miała siły rozgarnąć pasa granatowych chmur nad horyzontem. 

Dzięki znalezionej na zboczu szutrowej drodze, miałem chwilę silnie przeżytych wspomnień mojej znajomej - dziwne i poplątane bywają myśli ludzkie.
Oczywiście pomyszkowałem tu i tam, znalazłem początek tej dróżki, którą można wjechać pod szczyt wzniesienia, a gdy ponownie wróciłem na zbocze od strony kościoła, zza chmur wyszło słońce. Mgiełka rozświetliła się mlecznie i perłowo, kolory ożywiły się, świat wypiękniał.
Wysoka kusiła urodą swoich stoków, niebieskie szczyt za nią wołały mnie, poszedłem więc poznać je.
Rozpocząłem sezon swoich wędrówek – mówiłem sobie radując się drogą i słońcem.



Z bliska Wysoka nic nie straciła ze swojej urody. Poznałem tam miejsce bardzo przypominające moje ulubione na Wielisławce: styk lasu i zielonych, łagodnie pofalowanych płaszczyzn pól, zakręt drogi, drzewa wychylające się nad nią, słońce prześwietlające zielone, żółte i brązowe liście dębu, a daleko coraz bardziej niebieska dal. Miejsce na posiedzenie z kubkiem kawy w ręku. Dobrze jest siedzieć na miedzy i patrzeć na kolorowy świat wokół, na niebo błękitne, zroszone pola, kołyszący się tuż obok dzwonek i na dalekie szczyty, a patrząc, słuchać delikatnego szumu wiatru.













Przy lesie, w cieniu drzew, na zieloną płaszczyznę pola padały smugi słonecznego światła, wyraźne i intensywne w powietrzu pamiętającym jeszcze ranną mgiełkę. Uderzały o ziemię zamieniając srebrzystą rosę na źdźbłach ozimin w tumany kłębiącej się, mlecznej pary wodnej. W innym miejscu słońce rozpaliło mgiełkę między drzewami lasu, a drzewa poznaczyły ją ciemnymi liniami swoich cieni. Ładne widoki, które chciałem uchwycić obiektywem - z przeciętnym rezultatem; w pamięci zostały mi ładniejsze zdjęcia.

Wzrok przyciągała wyniosła (oczywiście jak na pogórzańskie standardy) góra na końcu wydłużonej doliny; miałem ją za Garbiec, dopiero z bliska, widząc charakterystyczne wieżyczki pałacyku w Myśliborzu uznałem, że patrzę na Skałkę i dalej, za nią, na Rataja. Poszedłem na poszukiwanie szczytu Garbca jego zachodnim, odkrytym zboczem. Są tam miejsca, zwłaszcza niżej, bliżej szosy i wioski, warte zobaczenia. Poznane, a więc już moje, Góra Diany i Wysoka, w słońcu wyglądały po prostu ładnie. 

Doszedłem do czerwonego szlaku zmierzającego spod  pałacu w stronę wioski Chełmiec, i tamtędy, a więc okrężną drogą, idąc otwartymi przestrzeniami, zmierzałem w stronę Młynika, wzniesienia stojącego na wprost Góry Diany, po drugiej stronie szosy 365. Jeśli ktoś lubi krajobraz pofałdowanych pól z kępami zagajników na zboczach niewielkich wzniesień, powinien pojechać do Myślinowa i powtórzyć moją pętlę wokół wioski. Przy okazji zobaczy, jeśli oczy mieć będzie otwarte, piękną aleję klonów.
Idąc od zachodu wróciłem do wioski i ponownie wszedłem na Górę Diany; chciałem zobaczyć okolicę w słońcu wiedząc, że ono nie tylko świat wypięknia, ale i nasze jego przeżywanie.
Później były chmury. Niedeszczowe, jasne, ale słońca pozbawiły mnie. Poszedłem więc do pobliskiego Wąwozu Myśliborskiego, korzystając z oznaczonego na żółto szlaku. Było typowo: gubiłem go i znajdowałem kilka razy, bardziej idąc według mapy niż kierując się nielicznymi znakami. Natomiast w wąwozie zakręciłem się na początku przez swoją mapę, która pokazuje zupełnie inny od rzeczywistego przebieg szlaków; nie pierwszy ani drugi istotny błąd znaleziony na mapie wydanej przez firmę… ee, może lepiej nie będę pisać którą.
Zobaczyłem wszystkie skały wymieniane w przewodnikach, chociaż te najdziksze, najładniejsze, nazwy chyba nie mają. Porastają je niezwykłe paprocie: języcznik zwyczajny. Nie jestem botanikiem, nie ekscytuję się rzadkimi roślinami, ale gdy patrzyłem na tamte paprocie, pomyślałem, że dobrze zrobiono tworząc tutaj rezerwat mający je chronić, bo człowiek, mając na sumieniu tak wiele zniszczeń i jednocześnie mając możliwość chronienia różnorodności życia, powinien to robić.
Jedna z tablic informowała o Dębie Jahna, ale samego dębu nie znalazłem. W pobliżu rosną klony i świerki, tu i ówdzie graby, ale dąb? Czy ja jestem większym gapą, niż wiem, że jestem?
Po powrocie zapytałem google o ten dąb, przeglądarka pokazała mi stary, już bez kory, przewrócony pniak i pozieleniałą kamienną tablicę z niemieckimi napisami...
Gdy wróciłem do Myślinowa, mijała właśnie jedenasta godzina mojej włóczęgi kaczawskiej.