Trzeci
dzień maja.
Jak
zwykle położyłem się późno (kiedyś stróż powiedział mi, że światło gaszę jako
ostatni), nastawiając budzik na siódmą. Mniej niż sześć godzin snu – myślałem -
trochę mało, ale pojutrze wyjeżdżamy z Żagania, więc tylko jutro rano mogę
odwiedzić park. Aura dała mi rześki i słoneczny ranek. Ranek, którego powietrze
wdychałem z radością, co wcale nie jest u mnie częste.
Mam
w tym parku ulubione drzewa, wśród nich na pierwszym miejscu buk czerwony. Jest
ich tam kilka, pięknych, rosłych, zgrabnych niczym baletnice, ale ten jeden
jest mój. Podchodziłem do niego ogarniając go spojrzeniem – jakbym w rysach
twarzy długo nie widzianej bliskiej osoby szukał dawnych lat.
Kiedyś
przez tydzień mieszkałem w jego sąsiedztwie, był maj, zaczęła się gwałtowna
burza. Schowałem się do swojego pokoju i siedząc w fotelu, przez otwarte drzwi
patrzyłem na to drzewo targane porywami wiatru. Burza szybko ustąpiła, wyszło
słońce, uspokoiło się. Mokre, świeże i połyskliwe liście buka były
prześwietlone słońcem, drzewo stało tak spokojnie, jakby, zadowolone, chciało
wchłonąć w siebie deszcz, stało ociekając miriadami kropel wody błyszczących w
słońcu. Pamiętam feerię świateł wokół drzewa, wyjątkowe współgranie promieni
słońca i kropel deszczu, w którym światło ociekało, a woda świeciła, pamiętam
swoje zapatrzenie.
Ta
chwila ma już około dziesięciu lat, ale nadal jest żywa. Bywa, że gdy zobaczę
słońce na mokrych liściach drzew, budzi się we mnie jej wspomnienie i ponownie
wraca do mnie przeżywane wtedy oczarowanie. Ta chwila zdarzyła się tutaj,
gdzieś w tym miejscu stał mój wóz, w którym miałem pokój. Drzewo nie zmieniło
się, cóż dla niego znaczy dziesięć lat, a ja…
Miałem
tylko godzinę czasu, a przecież chciałem jeszcze zobaczyć buk pendula nad
stawem i znajome platany: tamte dwa rozgałęzione i ten z dziuplą. No i
oczywiście ogromną topolę nad Bobrem. Poszedłem więc na ich spotkanie.
Kiedyś
stałem pod tym dwupiennym platanem i paznokciem odrywałem płaty jego kory. Gdy
wszystkie ledwie trzymające się płaty odpadły, robiłem krok dalej wokół jego
dwumetrowego pnia i odrywałem następne płaty. Nie wiem dlaczego to robiłem, po
prostu podobało mi się, a może przypomniało mi się spotkanie z Jesienią, która
w podobny sposób odrywała kolorowe liście z czeremchy? To możliwe. Dzisiaj
zobaczyłem na pniu tabliczkę pomnika przyrody.
Drugi
znajomy platan ma niską, ale długą, dziuplę. Zajrzałem do niej, zawsze
zaglądam, gdy odwiedzam to drzewo, i jak zawsze pomyślałem, że chyba nie
musiałbym podkulać nóg, żeby zmieścić się w niej cały. Dziwna jest ta dziupla,
bo nie zauważyłem innych spróchniałych miejsc, drzewo wydaje się być w dobrej
kondycji zdrowotnej.
Niedaleko
stąd, pod Szprotawą, rośnie bardzo stary dąb. Wiele razy przejeżdżałem przez
wioskę, w sąsiedztwie której rośnie, widziałem tabliczkę z drogowskazem do
dębu, ale jadąc ciężarówką, nie miałem możliwości zaparkowania. Raz jeden
jechałem busem i w ciągu dnia; okazji nie przepuściłem. Drzewo jest ogrodzone,
ale że nikogo tam nie było… tak, przyznaję, złamałem zakaz wchodząc do drzewa i
na dokładkę nic a nic nie żałuję, bo przeżyłem niesamowitą chwilę w drzewie.
Tak, w drzewie. Pień jest w środku wypróchniały do wysokości kilku metrów, ale
oczyszczony z próchna; dziupla może pomieścić kilka osób. Gdy po wejściu
wyprostowałem się i spojrzałem w górę, zobaczyłem, jak przez nieregularne okna,
światło wpadające do wnętrza przez górne dziuple, pozostałości po uciętych
konarach, i nierówne wnętrze dziupli. Widok po prostu piękny, ale i budzący
normalnie nieosiągalne dla mnie wrażenie. Otóż poczułem tam coś, czego nie mogę
poczuć w świątyni: obcowanie z sacrum.
Ten
trzeci żagański platan jest wielopienny i najbardziej rozłożysty, jak przystało
platanowi. Dla przyjemności ponownie zmierzyłem krokami rozpiętość jego korony:
ma 35 metrów! Te drzewa są jasne i widne; stojąc przy pniu z głową zadartą,
można oglądać ich majestatyczne konary i powyginane gałęzie. Wzrok gubi się w
ich poplątanym labiryncie, a umysł doznaje ożywczego poczucia małości człowieka
i zbawiennego wpływu obcowania z pięknem natury.
A
tuż przy moich butach maleńki cis, cisek właściwie, przytulił się do ogromnego
pnia platana; znalazł swojego kuzyna, czy kumpla?
Najbardziej
regularny, najefektowniejszy, buk płaczący rosnący tutaj, kilka lat temu mocno
się pochylił; miałem nadzieję na jego podparcie i dalszy żywot, ale drzewo nie
przeżyło. Został po nim pochylony pniak. Buk rosnący nad stawem ma się dobrze,
chociaż już nie moczy swoich gałęzi w wodzie: ma je równo ucięte. Bodajże w
minionym roku prowadzono prace porządkowe w parku, może przy tej okazji ktoś
stwierdził, że tak będzie ładniej? A czy tak jest? Nie. Drzewo oszpecono.
Tak
przy okazji: teraz już nie mówi się odnowienie, ani nawet restauracja (nawet,
bo wyraz jest obcy, ale zadomowiony w naszym języku). Ktoś wyczytał w słowniku
nowe słowo i oczywiście wszyscy je
powtarzają: rewitalizacja. Słowo użyte jest tutaj niewłaściwie, bo nie
było potrzeby przywracania parku do życia, ani nawet ożywiania go; w zasadzie
cała ta rewitalizacja była posypaniem ścieżek piaskiem i postawieniem tablic
reklamujących firmę posypującą. Odnieść można wrażenie, że niektórzy ludzie
wydają się sobie mądrzejsi, gdy używają obcych słów.
Rośnie
w parku kilka wiązów, a są one dla mnie szczególne dlatego, że są pierwszymi
rozpoznanymi przeze mnie drzewami tego gatunku. Oczywiście odwiedziłem je.
Próbowałem sfotografować ich przypory, ale duży kontrast oświetlenia
uniemożliwił mi zrobienie poprawnych zdjęć.
Topole
właściwie nie grzeszą urodą, jednak swoją wielkością, także rosochatością pni,
poszarpaną korą, wrażenie czynić potrafią. Taka jest wielopienna topola nad
Bobrem.
Znam
w tym parku dwa zagajniczki cisowe; największe okazy mają chyba ze czterdzieści
centymetrów średnicy, są więc grubaśne. Ich kora czyni wrażenie nie mniejsze od
urody ich owoców.
W Trowbridge, miasteczku pod Bristolem, gdzie mieszkałem
przez rok, rośnie największy i najbardziej rozłożysty cis jakiego widziałem. Do
tego drzewa wchodzi się, bo gałęzie dotykają ziemi. Tam po raz pierwszy
zobaczyłem i doceniłem niezwykłość cisu. Zapewne nie zobaczę już go, ale mam
nasze cisy, a po tamtym zostały mi zdjęcia.
Zegar
bije dziewiątą, muszę już iść, muszę pracować – na dźwięk dzwonów pojawiły się
myśli wbrew mnie, jakby myślał ktoś za mnie. Rozglądałem się, żegnając park.
Dlaczego nastawiłem budzik na tak późną godzinę? Przecież mogłem wstać
wcześniej.
Poszedłem.
Wrócę tutaj za cztery i pół miesiąca, na jarmark w dniu świętego Michała.
Jeszcze
tylko skręciłem do dwóch znajomych grabów, to tylko parę kroków. Większy chyba
przekracza połowę metra średnicą swojego pnia, mniejszy niemal mu dorównuje.
Pnie nie są już tak gładkie i wyraziste w srebrnoszarym rysunku pasemek, są jak
przedramienia starego dokera, ale wyżej widać ów grabowy podpis na konarach…
Natrętna
myśl o konieczności powrotu nie pozwalała kontemplować widoku. Wyciągnąłem
rękę, dotknąłem liści grabu i odszedłem.
Musiałem
iść, zaraz zaczynałem pracę.
Na życzenie Aniki, czytelniczki moich tekstów, dodaję te zdjęcia.
Dziupla jest niska, ale wczołgać się do niej można. Tylko co byłoby w czasie deszczu?...