Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 13 maja 2015

O pięknie, dębach czerwonych i o bezdotykowej technologii


Przeprowadzka. Trzy dni względnego spokoju, pracy ledwie dziesięciogodzinnej, i następna przeprowadzka. Nocna jazda w stanie silnego zmęczenia, pieczenie oczu zatartych brudnymi palcami, ciężki ryk przeciążonego silnika i następne miasto. Jeden tydzień – jedno miasto. Jeden tydzień i 80 lub 90 godzin pracy. Liczę przeprowadzki do wakacji, do tego cudownego okresu ośmiu tygodni bez pakowania sprzętu i nocnych jazd, z ledwie siedemdziesięciogodzinnym tygodniem pracy. Jest maj, najpiękniejszy czas, a ja popędzam dni!

Obok lunaparku jest myjnia, a wokół niej napisy: „bezdotykowa technologia mycia”. Pytałem się kolegów, czy dostrzegają nielogiczność tego napisu, ale wszyscy uznali, że napis jest dobry, albo po prostu wzruszali ramionami. Poraża mnie obojętność ludzi na błędy językowe i ich nieporadność w posługiwaniu się ojczystym językiem. Ja też nie jestem znawcą polszczyzny, ale przynajmniej staram się i wstydzę się swoich błędów – oni nie. Ignorancja osiąga szczyty nie większe od wydajności najnowszych procesorów. Kiedyś kolega, na co dzień i od wielu lat używający komputera, nieźle znający się na technicznej jego obsłudze, obwieścił mi triumfalnym tonem swój sukces: znalazł kombinację przycisków potrzebnych do napisania litery ź. Przez chwilę patrzyłem na niego nie mogąc zrozumieć powodu jego dumy, a ten był przecież taki prosty: kolega po prostu nie pisze, więc dla niego było to trudne. Nie bez powodu masowo sprzedawane są komputery bez klawiatury i nie ma telefonów z porządnymi przyciskami qwerty. Historia zatacza krąg: kiedyś ludzie zaczęli pisać obrazkami i oto teraz powracamy do tamtych czasów, do ikonek zastępujących prawdziwe pismo. Czy wrócimy też do chrząkania, jako sposobu porozumiewania się? Gdy słucham moich kolegów w pracy, poważnie obawiam się szybkiego nadejścia takich czasów.

Czy mógłbym wyjaśnić im swoją radość i dumę z powodu napisania dobrego tekstu? Kiedyś próbowałem, dawno temu, teraz już nie. Dwa światy - powiedziałbym swoim zwyczajem - ale przecież mimo tak wyraźnej granicy, te światy są jednym, moim. Światem, w którym żyję i pracuję od trzydziestu lat. Jeden świat z tysięcznymi granicami.

Szczecin. Planowałem pójść na Plac Grunwaldzki, dla mnie symbol tego miasta; chciałem zobaczyć jego rzadko spotykany układ architektoniczny: na dużym, okrągłym placu łączy się, niczym szprychy koła, osiem symetrycznie dobiegających ulic. Nie miałem kiedy tam iść, bo albo praca, albo deszcz stały na przeszkodzie.

Za to miałem możliwość obejrzenia ładnych dębów czerwonych rosnących tuż obok campingu. 





Ich pnie są niskie, konary wyrastają się na wysokości metra, korony są szerokie, a drzewa czynią sympatyczne wrażenie zabawek lub liliputów. Tyle razy widziałem wiosnę, a nigdy nie przyglądałem się kwitnieniu dębów – i nie tylko im!  Szkoda, że nie zobaczę tych dębów jesienią, gdy kolorem swoich liści będą uzasadniać swoją nazwę.

Po drugiej stronie ulicy rosną inne dęby, wydaje mi się, że bezszypułkowe, ale tylko wydaje. Tyle lat żyję, a nie wiem, jakie to drzewa! Niewiedza jest dokuczliwa, zwłaszcza przez swoje ograniczanie widzenia świata.

Zawziąłem się szukając, czytając i porównując. Teraz wiem: to na pewno są dęby bezszypułkowe. Wiedząc, lepiej się czuję.



Wspomniałem pewien listopadowy wieczór w Trowbridge i nagle zapragnąłem posłuchać kantaty Bacha Ein feste Burg. Dlaczego akurat ten utwór? – zapytałem siebie, przywykły do analizowania swoich stanów. Po chwili przypomniałem sobie, że to pragnienie było echem tamtego dnia: wtedy słuchałem właśnie tej kantaty. Tamten czarny wieczór jesienny związał się w mojej pamięci z cudnym głosem kobiecym śpiewającym arię. Wysłuchałem utwór postanawiając sobie wrócić do zaniedbanych ostatnio kantat.

Miałem coś napisać, coś ważnego czy ładnego, ale zapomniałem; na głowie mam awarię karuzeli, z którą nie mogę sobie poradzić. Tak na marginesie: dla mnie często napisanie czegoś ładnego znaczy tyle właśnie, co ważnego. Więc może coś ze starych tekstów?

Niech będzie ten. Przeleżał w szufladzie pięć czy dziesięć lat, ale w końcu doczekał się publikacji.




Skrzętnie zbieram słowa, myśli, wrażenia. To mój urobek, tym bardziej cenny, im trudniejszy do zauważenia i wydobycia z siebie. To mój skarb.

Słuchając ostatnio muzyki Preisnera poczułem się tak, jakbym czytał swoją nienapisaną powieść, która wydawała mi się już istniejąca, ustalona w szczegółach, a pozostało jedynie oblec ją w słowa. Trudno mi wyjaśnić to ulotne wrażenie związku między pisaniem a muzyką; wydawałoby się, że jest tylko jeden, ten oczywisty, mianowicie budzenie przez muzykę pragnienia przeżywania innych wzruszeń estetycznych, ale - może tylko bronię się przed tym łatwym wytłumaczeniem? - jest tutaj coś jeszcze, jakaś nowa jakość, tajemniczy dla mnie rezultat obcowania z pięknem. To coś bardziej podobnego do tworzenia nowego piękna, a nie jedynie obcowanie z jednym jego przejawem budzącym pragnienie nowego przeżywania.



"Trudno powiedzieć, czy dążenie do obcowania z przyrodą wynika z chwilowej potrzeby przeżycia swego rodzaju przygody mającej uzupełnić jakieś luki w naszej psychice, czy też są objawem głębszego pragnienia kontaktu z otaczającym nas światem w jego formie pierwotnej, kontaktu, by móc na przykład wyostrzyć nasz instynkt samozachowawczy, ową naturalną samoobronę przed degeneracją. A może jest to po prostu łaknienie piękna, jakiś wrodzony imperatyw estetyczny, nakazujący nam obcowanie z owymi arcydziełami, których surową i zarazem nieskazitelną formę tworzy wielka artystka-przyroda."

(Ładne) słowa Włodzimierza Puchalskiego, przyrodnika i fotografa, przepisane z 98 strony National Geographic, numer z września 2009.



Czy potrzebę obcowania z pięknem mamy wrodzoną? Czasami wydaje mi się, że tak, czasami odwrotnie. Jeśli tak, to wtedy należałoby uznać za fakt zatracenie tej potrzeby przez wielu ludzi. Jeśli nie, to co, jakie cechy naszej psychiki i jakie fakty z naszej biografii, budzą ją do życia? Nie wiem. Raczej skłonny byłbym przychylać się do drugiego wytłumaczenia: do uznania naszej potrzeby kontaktu z pierwotną przyrodą, jako dziedzictwem nieskończonego ciągu pokoleń naszych przodków, które to dziedzictwo w jakiś tajemny sposób tkwi w nas. A piękno? Czy byłoby ubocznym rezultatem ewolucji dającej nam umysł zdolny do tworzenia abstrakcji? Natura umożliwiła nam zadanie sobie pytania o sens, ale sensu nie dała, więc my sami, szukając go, odkryliśmy zbawczą moc piękna i od tamtej pory szukamy piękna wszędzie i wszędzie tworzymy. Czasami myślę, że byłoby mi łatwiej, gdybym zdolność dawania sensu, źródło siły i radości, znalazł w innym miejscu, na przykład w mamonie, albo w religii, a nie w czymś tak ulotnym, jak piękno...



Post scriptum
Janek Łęcki zwrócił mi uwagę na błąd w nazwie tekstu. Przyznałem mu rację: powinienem napisać o dębach czerwonych, już poprawiam. Dlaczego tak? Bo taka jest nazwa tego rodzaju dębów. Dąb czerwony, a nie czerwony dąb. Pierwotnie użyta przeze mnie kolejność słów sugeruje, iż piszę o dębach, których kolor jest czerwony, a tak nie jest, bo dębaczki stoją sobie ubrane w ładną, świeżą zieleń.
Dziękuję, Janku, za smsa.


czwartek, 7 maja 2015

Żagański park


Trzeci dzień maja.

Jak zwykle położyłem się późno (kiedyś stróż powiedział mi, że światło gaszę jako ostatni), nastawiając budzik na siódmą. Mniej niż sześć godzin snu – myślałem - trochę mało, ale pojutrze wyjeżdżamy z Żagania, więc tylko jutro rano mogę odwiedzić park. Aura dała mi rześki i słoneczny ranek. Ranek, którego powietrze wdychałem z radością, co wcale nie jest u mnie częste.

Mam w tym parku ulubione drzewa, wśród nich na pierwszym miejscu buk czerwony. Jest ich tam kilka, pięknych, rosłych, zgrabnych niczym baletnice, ale ten jeden jest mój. Podchodziłem do niego ogarniając go spojrzeniem – jakbym w rysach twarzy długo nie widzianej bliskiej osoby szukał dawnych lat.



Kiedyś przez tydzień mieszkałem w jego sąsiedztwie, był maj, zaczęła się gwałtowna burza. Schowałem się do swojego pokoju i siedząc w fotelu, przez otwarte drzwi patrzyłem na to drzewo targane porywami wiatru. Burza szybko ustąpiła, wyszło słońce, uspokoiło się. Mokre, świeże i połyskliwe liście buka były prześwietlone słońcem, drzewo stało tak spokojnie, jakby, zadowolone, chciało wchłonąć w siebie deszcz, stało ociekając miriadami kropel wody błyszczących w słońcu. Pamiętam feerię świateł wokół drzewa, wyjątkowe współgranie promieni słońca i kropel deszczu, w którym światło ociekało, a woda świeciła, pamiętam swoje zapatrzenie.

Ta chwila ma już około dziesięciu lat, ale nadal jest żywa. Bywa, że gdy zobaczę słońce na mokrych liściach drzew, budzi się we mnie jej wspomnienie i ponownie wraca do mnie przeżywane wtedy oczarowanie. Ta chwila zdarzyła się tutaj, gdzieś w tym miejscu stał mój wóz, w którym miałem pokój. Drzewo nie zmieniło się, cóż dla niego znaczy dziesięć lat, a ja…

Miałem tylko godzinę czasu, a przecież chciałem jeszcze zobaczyć buk pendula nad stawem i znajome platany: tamte dwa rozgałęzione i ten z dziuplą. No i oczywiście ogromną topolę nad Bobrem. Poszedłem więc na ich spotkanie.

Kiedyś stałem pod tym dwupiennym platanem i paznokciem odrywałem płaty jego kory. Gdy wszystkie ledwie trzymające się płaty odpadły, robiłem krok dalej wokół jego dwumetrowego pnia i odrywałem następne płaty. Nie wiem dlaczego to robiłem, po prostu podobało mi się, a może przypomniało mi się spotkanie z Jesienią, która w podobny sposób odrywała kolorowe liście z czeremchy? To możliwe. Dzisiaj zobaczyłem na pniu tabliczkę pomnika przyrody.

Drugi znajomy platan ma niską, ale długą, dziuplę. Zajrzałem do niej, zawsze zaglądam, gdy odwiedzam to drzewo, i jak zawsze pomyślałem, że chyba nie musiałbym podkulać nóg, żeby zmieścić się w niej cały. Dziwna jest ta dziupla, bo nie zauważyłem innych spróchniałych miejsc, drzewo wydaje się być w dobrej kondycji zdrowotnej.

Niedaleko stąd, pod Szprotawą, rośnie bardzo stary dąb. Wiele razy przejeżdżałem przez wioskę, w sąsiedztwie której rośnie, widziałem tabliczkę z drogowskazem do dębu, ale jadąc ciężarówką, nie miałem możliwości zaparkowania. Raz jeden jechałem busem i w ciągu dnia; okazji nie przepuściłem. Drzewo jest ogrodzone, ale że nikogo tam nie było… tak, przyznaję, złamałem zakaz wchodząc do drzewa i na dokładkę nic a nic nie żałuję, bo przeżyłem niesamowitą chwilę w drzewie. Tak, w drzewie. Pień jest w środku wypróchniały do wysokości kilku metrów, ale oczyszczony z próchna; dziupla może pomieścić kilka osób. Gdy po wejściu wyprostowałem się i spojrzałem w górę, zobaczyłem, jak przez nieregularne okna, światło wpadające do wnętrza przez górne dziuple, pozostałości po uciętych konarach, i nierówne wnętrze dziupli. Widok po prostu piękny, ale i budzący normalnie nieosiągalne dla mnie wrażenie. Otóż poczułem tam coś, czego nie mogę poczuć w świątyni: obcowanie z sacrum.

Ten trzeci żagański platan jest wielopienny i najbardziej rozłożysty, jak przystało platanowi. Dla przyjemności ponownie zmierzyłem krokami rozpiętość jego korony: ma 35 metrów! Te drzewa są jasne i widne; stojąc przy pniu z głową zadartą, można oglądać ich majestatyczne konary i powyginane gałęzie. Wzrok gubi się w ich poplątanym labiryncie, a umysł doznaje ożywczego poczucia małości człowieka i zbawiennego wpływu obcowania z pięknem natury.








A tuż przy moich butach maleńki cis, cisek właściwie, przytulił się do ogromnego pnia platana; znalazł swojego kuzyna, czy kumpla?

Najbardziej regularny, najefektowniejszy, buk płaczący rosnący tutaj, kilka lat temu mocno się pochylił; miałem nadzieję na jego podparcie i dalszy żywot, ale drzewo nie przeżyło. Został po nim pochylony pniak. Buk rosnący nad stawem ma się dobrze, chociaż już nie moczy swoich gałęzi w wodzie: ma je równo ucięte. Bodajże w minionym roku prowadzono prace porządkowe w parku, może przy tej okazji ktoś stwierdził, że tak będzie ładniej? A czy tak jest? Nie. Drzewo oszpecono.



Tak przy okazji: teraz już nie mówi się odnowienie, ani nawet restauracja (nawet, bo wyraz jest obcy, ale zadomowiony w naszym języku). Ktoś wyczytał w słowniku nowe słowo i oczywiście wszyscy je  powtarzają: rewitalizacja. Słowo użyte jest tutaj niewłaściwie, bo nie było potrzeby przywracania parku do życia, ani nawet ożywiania go; w zasadzie cała ta rewitalizacja była posypaniem ścieżek piaskiem i postawieniem tablic reklamujących firmę posypującą. Odnieść można wrażenie, że niektórzy ludzie wydają się sobie mądrzejsi, gdy używają obcych słów.

Rośnie w parku kilka wiązów, a są one dla mnie szczególne dlatego, że są pierwszymi rozpoznanymi przeze mnie drzewami tego gatunku. Oczywiście odwiedziłem je. Próbowałem sfotografować ich przypory, ale duży kontrast oświetlenia uniemożliwił mi zrobienie poprawnych zdjęć.

Topole właściwie nie grzeszą urodą, jednak swoją wielkością, także rosochatością pni, poszarpaną korą, wrażenie czynić potrafią. Taka jest wielopienna topola nad Bobrem.


Znam w tym parku dwa zagajniczki cisowe; największe okazy mają chyba ze czterdzieści centymetrów średnicy, są więc grubaśne. Ich kora czyni wrażenie nie mniejsze od urody ich owoców. 



W Trowbridge, miasteczku pod Bristolem, gdzie mieszkałem przez rok, rośnie największy i najbardziej rozłożysty cis jakiego widziałem. Do tego drzewa wchodzi się, bo gałęzie dotykają ziemi. Tam po raz pierwszy zobaczyłem i doceniłem niezwykłość cisu. Zapewne nie zobaczę już go, ale mam nasze cisy, a po tamtym zostały mi zdjęcia.





Zegar bije dziewiątą, muszę już iść, muszę pracować – na dźwięk dzwonów pojawiły się myśli wbrew mnie, jakby myślał ktoś za mnie. Rozglądałem się, żegnając park. Dlaczego nastawiłem budzik na tak późną godzinę? Przecież mogłem wstać wcześniej.

Poszedłem. Wrócę tutaj za cztery i pół miesiąca, na jarmark w dniu świętego Michała.

Jeszcze tylko skręciłem do dwóch znajomych grabów, to tylko parę kroków. Większy chyba przekracza połowę metra średnicą swojego pnia, mniejszy niemal mu dorównuje. Pnie nie są już tak gładkie i wyraziste w srebrnoszarym rysunku pasemek, są jak przedramienia starego dokera, ale wyżej widać ów grabowy podpis na konarach…

Natrętna myśl o konieczności powrotu nie pozwalała kontemplować widoku. Wyciągnąłem rękę, dotknąłem liści grabu i odszedłem.

Musiałem iść, zaraz zaczynałem pracę.


Na życzenie Aniki, czytelniczki moich tekstów, dodaję te zdjęcia.
Dziupla jest niska, ale wczołgać się do niej można. Tylko co byłoby w czasie deszczu?...



środa, 29 kwietnia 2015

Oblicza pracy. Egzotyka (mojej) codzienności


Przeprowadzka, czyli spakowanie lunaparku i jego przewiezienie do nowego miasta. Tym razem jest to Żagań odległy od Poznania o 200 kilometrów. Początek pracy o siódmej, koniec – gdy ostatnia ciężarówka dojedzie do celu.


Pierwsza godzina.

Po dwóch tygodniach wstawania przed dziewiątą, nie było łatwo rozpocząć dzień tak wcześnie; pomogły plamy słońca na firance wiszącej nad łóżkiem i prozaiczna konieczność. Rozniosłem klucze do samochodów, podczepiłem busa pod potrzebną mi przyczepkę i zjechałem z górki, gdzie było zaplecze, na dół, między karuzele. Ustawiłem przyczepę do załadunku, a że zwolnił się HDS (dźwig instalowany na samochodach ciężarowych), zarekwirowałem go i do śniadania udało się nam, czyli mojej czteroosobowej ekipie, zapakować kasy na ciężarówkę i zdemontować byka.

Piąta godzina.

Ania (wbrew imieniu do facet, wyjątkowo okrągły pyknik; właśnie z racji swoich krągłości noszący to imię nadane mu wiele lat temu) zgłasza mi awarię hydraulicznego układu składania swojej karuzeli. Mam pewne pojęcie o stalowych konstrukcjach i o elektryce, ale bardzo blade mam pojęcie o hydraulice, także o mechanice, chociaż nierzadko muszę w tej pracy zajmować się jednym i drugim. Zostawiłem swoich ludzi, wziąłem skrzynkę narzędziową i poszedłem z Anią. Grzebałem się w tej hydraulice chyba ze dwie godziny, w końcu znalazłem wadliwie działające przyciski w pilocie sterującym pracą układu. Zwierane na krótko powodowały minimalne poruszenie siłowników. Co robić? – gapiłem się na zalaną olejem pompę i jakieś zawory. A może oleju brakuje? – myśl niekoniecznie jak olśnienie, raczej jak ostatnia deska ratunku. Odpowiedniego oleju miałem niewiele, ale okazało się, że akurat tyle układ potrzebował. Ania zajął się swoją robotą, ja wróciłem do swojej.

Na obiad było… nie wiem co. Kucharką jest Ukrainka, kiedyś zrobiła gulasz, który uznałem za zupę kartoflaną. Nie, było trochę inaczej: jedząc, byłem pewny, że to zupa, dopiero po obiedzie dowiedziałem się, że to był gulasz. Na szczęście działa przyzwyczajenie i pesto, dodawane przeze mnie do wielu potraw. W tej przyprawie, także w cząbrze, zakochałem się ostatnio.

Ósma godzina.
Przyjechał elektryk, odłącza nam prąd. Zwijamy przewody i rozdzielnie, odłączamy też wodę; dobrze, że rano pamiętałem zaparzyć kawę w termosie. Wóz z toaletami i kuchnia zostają przełączone na zasilanie w wodę ze zbiorników na dachach. Przygotowuję wnętrze campingu do jazdy: laptop, prywatny telefon, czajnik i krzesło przenoszę na łóżko, lodówkę przypinam do ściany, zbieram wszystkie drobiazgi ze stolika, a drzwi szafek zamykam na klucz. Grzejnik kładę na podłodze i zamykam okienko dachowe. Nota bene: używanie czegoś równie okropnie brzmiącego jak, za przeproszeniem, szyberdach czy alufelgi, powinno być prawem zakazane.
Dziesiąta godzina.

Ciepło. Zdjąłem sweter i jeden podkoszulek. W butli z wodą zobaczyłem dno. Nogi? Dobrze, jak na końcówkę demontażu urządzeń, czyli naście kilometrów przedreptanych po placu.

Zjechałem swoją scanią na dół i podczepiłem ją do pałacu śmiechu. Obszedłem plac, pokazałem stróżowi miejsca do wyrównania, zakopałem wyjęty przez nas kosz na śmieci z betonową podstawą, wydałem z magazynu silną chemię do umycia plam oleju na asfalcie – słowem: ostatnie przygotowania do wyjazdu. W końcu poszliśmy na górkę, do kuchennego wozu, na kolację.

Kolacja w dzień wyjazdu z miasta jest nietypowa: na dworze, obok wozu, na paru taboretach stoją talerze z kanapkami, ponieważ ławy i ławki pakowane są zaraz po obiedzie. Kucharka nalewa herbatę do jednorazowych kubków, a je się bez talerzy, na stojąco, w roboczych ubraniach, na ogół brudnymi rękoma trzymając chleb. Zwykle wtedy wydaję kierowcom dokumenty wozów i tarczki tachografów, a zapominalskim opisy trasy. Jeśli droga jest długa, od kucharki dostajemy woreczki z drugą kolacją, zwaną tutaj suchym prowiantem: chleb lub bułkę z kawałkiem kiełbasy. Jeszcze ostatnie wyjaśnienia dojazdu na plac, jeszcze ktoś przypomina sobie o niedziałających kierunkowskazach lub o konieczności wyskoczenia do sklepu, ktoś zabiera niezjedzone kanapki, inny opowiada dowcip, a popędzana przez kierowcę kucharka kręci się po kuchni szykując pomieszczenie do jazdy. Tu i tam słychać odpalane silniki, ktoś przeciera przednią szybę, a pierwsze zestawy powoli, ciężko kołysząc się, wyjeżdżają z placu.

Zaraz, czy wszystko zabrałem do kabiny? – zastanawiam się, widząc ruszający mój camping. Dokumenty, termos z kawą, wodę do picia, latarki, swoją skrzynkę narzędziową, naręcze ciepłych ubrań, opakowanie landrynek do gryzienia; to sposób na senność, praca mięśni odpędza sen. Chyba mam wszystko…

Jak zwykle wyjeżdżam ostatni. Czasami obejdę jeszcze plac, bardziej żegnając się z nim niż kontrolując go, czasami nawet nie obejrzę się; ot, jeszcze jedno miejsce za mną, a przede mną droga i kolejne miasto. To miejsce zapamiętam z powodu ładnych dni kwietniowych, mojego blogu i drzew: oglądanych wiele razy brzóz, wiązów i klonów.

Trzynasta godzina.

Na początku drogi, jeszcze w Poznaniu, na rondzie Rataje, ktoś skręcił nie tam gdzie powinien; zadzwoniłem do niego i usłyszałem zapewnienie o poradzeniu sobie z powrotem na ustaloną trasę. Poczułem ulgę, bo myśl o zawracaniu dwudziestoośmiometrowym zestawem, albo o rozczepianiu się i szukaniu zaginionego w dużym mieście, nie była przyjemna.

W kabinie upał. Pocę się, ale nie zdejmuję bluzy w obawie przewiania; w ostatnie dwa wieczory łykałem aspirynę czując zbliżające się przeziębienie. Na horyzoncie błyskawice rozdzierają noc, niewiele później wjeżdżam w burzę. Suche trzaski bliskich piorunów, szybkie ruchy wycieraczek i bąble wodne na szosie. Widoczność słaba, światła mam źle ustawione, bardziej rów niż szosę oświetlają. O godzinie 21.30 mijam Leszno; już liczę, że około północy powinienem być na miejscu. Jeśli tylko nie będzie awarii – zastrzegam się.

Piętnasta godzina.

Bardzo nielubiany widok: stojący na poboczu nasz wóz z włączonymi światłami awaryjnymi. Zatrzymałem się za nim i też włączyłem światła. Zniechęcony wyszedłem z samochodu, ale zimno wstrząsnęło mną tak, że wróciłem i założyłem sweter. Później założyłem jeszcze zimową kurtkę; o zabraniu zimowej czapki zapomniałem. Na szczęście awaria nie była poważna, tylko pęknięta opona, usterka częsta w tej pracy. Kierowcy i jego pasażerowi dałem swoje, lepsze, klucze do kół i świeciłem im latarką. Na szczęście nie padało, po godzinie ruszyliśmy.

Szesnasta godzina.

Właściwie lubię jazdę, zwłaszcza scaniami, lubię słuchać chrapliwego głosu ich silników. Gdy przegazuję duży, widlasty silnik diesla, jego niski ryk kojarzy mi się z rykiem wściekłości wkurzonego lwa. Lubię, jeśli wyjazdy nie są zbyt częste i nie ma awarii.

Ten sam samochód, ciągle jadący przede mną, zatrzymał się na łuku drogi, na podwójnej linii ciągłej. Czy jemu wydaje się, że jest u siebie na Ukrainie? – pomyślałem. Nie, zatrzymał się z powodu awarii. Dobrze, że zatrzymał się też kolega mający zielone pojęcie o mechanice; po poniesieniu kabiny i obejrzeniu wnętrzności maszyny wspólnie uznaliśmy, że tym razem awaria jest poważna, bo uszkodzenie skrzyni biegów. Kolega szybko zaproponował dobre rozwiązanie problemu doprowadzenia sprzętu na plac; ja analizowałbym sytuację i długo zastanawiał się nad najlepszym rozwiązaniem. Jedna ciężarówka miała z placu wrócić tutaj i holować zepsuty ciągnik siodłowy, druga miała podczepić się pod naczepę karuzeli i dokończyć trasę. Ta druga miała na sobie generator prądu, mógł się przydać gdyby okazało się, że trzeba będzie podnieść wielotonową naczepę na jej siłownikach hydraulicznych.

Pechowy kierowca został przy maszynie, my ruszyliśmy dalej.

Osiemnasta godzina.

Piętnaście kilometrów do celu. Pada niewielki deszcz, wycieraczki monotonnie kiwają się na boki, moje powieki też zaczynają się kiwać. Właściwie dlaczego tyle już lat trzymam się tej pracy, tak psychicznie ciężkiej dla mnie, pracy, której fizycznie nie wytrzymują dużo młodsi ode mnie? Czy na pewno tylko dla pieniędzy? Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Zresztą, teraz, po trzydziestu latach pracy w tej branży, czy ma to jakieś znaczenie? Jadę do kolejnego miasta. Z każdym tygodniem dzień jest wyraźnie dłuższy, za siedem przeprowadzek będą wakacje, czyli spokojniejsza praca gdzieś nad morzem. Przyjadą do mnie żona, dzieci i wnuczka. Po wakacjach będę liczyć przeprowadzki czekając na jesień i powrót do bazy. Przyjadę, musnę dłonią maskę forda, założę mu akumulator i rozpocznę sezon innych wyjazdów.

Mój umysł sam, zupełnie sam, kontroluje tor jazdy, sam decyduje o zmianie biegów, sam każe oczom zerkać w lusterka, a ja patrzę na przewijające się przede mną obrazy mojego czasu.

Budzi mnie głośny wystrzał. Wiem, co on oznacza: pęknięcie opony, tym razem u mnie, w mojej scanii. Samochód z obu stron tylnych kół ma zamontowane wielkie skrzynie ładunkowe, w których przewozi się tysiące najróżniejszych części, materiałów i narzędzi potrzebnych w lunaparku. Dna tych skrzyń są 30-40 cm nad ziemią, ale teraz na pewno nie było czterdziestu centymetrów, bo samochód stał pochylony. Zajrzałem z jednej strony i z drugiej, ale nie widząc możliwości podstawienia podnośnika z zewnątrz, położyłem się na jezdni i ciągnąc na sobą ciężkie żelastwo wczołgałem się pod dno skrzyni. Na łydkach, a po chwili i na pośladkach, poczułem zimny okład; myśl o wystających na zewnątrz nogach kazała mi podkulić je, przecież staliśmy na jezdni. Częściowo podniosłem ciężarówkę, ale spokoju nie dawała mi myśl o stabilności wielotonowego pojazdu. Szorując plecami po asfalcie i nosem po dnie skrzyni, wypełzłem spod niej i podłożyłem pod koła dodatkowy klin, a pod ramę drugi podnośnik. We dwóch, bo z moim pasażerem, Ukraińcem, przez półtorej godziny walczyliśmy z ciągle za nisko stojącym ciężarem, później w zapieczonymi nakrętkami kół, ze zdjęciem cholernie ciężkiego i założeniem drugiego koła, ale w końcu ruszyliśmy. Przed nami na horyzoncie świeciła łuna miasta. Ciągle padało.

Dwudziesta godzina.

Plac okazał się być zakiszony, więc zgodnie z zaleceniami szefa zaparkowałem na brzegu miasta. Nota bene: zakiszenie oznacza brak możliwości manewrowania z powodu ciasnoty na placu. Mojego campingu nie było tutaj, a na docelowym placu. Telefony kolegów milczały (po co odbierać, skoro w rezultacie może trzeba będzie wstać i gdzieś jechać), w końcu jeden odebrał, poprosiłem go o przyjechanie tutaj moim campingiem, bo w scanii nie mam pościeli, a poza tym mam przemoczone ubranie. Okazało się, że camping jest zastawiony, nie ma możliwości wyjechania. Na szczęście przyjechał bus z jedną z małych przyczepek, zostawiliśmy ją na parkingu i w końcu, po ośmiu godzinach podróży, dotarłem do mojego mieszkania. Stało tak mocno pochylone, że gdy położyłem się, miałem wrażenie zsuwania się głowy poza poduszkę – na ścianę; wrażenie często odczuwane w tej pracy, chociaż oczywiście kierunek zsuwania się z łóżka jest różny. Przy tych okazjach z zaciekawieniem przyglądam się szybkim procesom przystosowawczym mojego mózgu.: Trzymam pion, o czym jakiś ośrodek w mojej głowie wie, ale z oczu dochodzą informacje o odchyleniu od pionowych zwykle ścian, a zatem o przewracaniu się. Automatycznie zostaje uruchomiona korekta mojej pozycji, która oczywiście prowadzi do zachwiania równowagi. Mam wtedy wrażenie kręcenia się w głowie, które szybko mija, o ile widzę ściany lub pamiętam o ich pochyleniu. Przyzwyczajenie, czy raczej adaptacja, bywa wtedy tak pełna, że pojawia się zdziwienie kątem wiszenia kurtki czy ręcznika na ściennym haczyku, no bo przecież wszystko jest w normie, więc czemu to tak dziwnie wisi?.. Czasami, gdy zapomnę o pierwotnym powodzie, zdarza mi się macać ręcznik albo zaglądać pod niego w próbie ustalenia przyczyny jego wiszenia pod kątem do ściany, ale też odwrotnie: powraca zachwianie równowagi gdy zapomnę o pochyleniu wozu.

Tę dążność umysłu do tworzenia typowych obrazów i sytuacji, czy raczej do ich poprawiania, obserwuję też, gdy założę lecznicze okulary do czytania używane przy spawaniu lub szlifowaniu. Do ich szkieł przylepione są drobiny metalu, które widzę jako punktowe zaciemnienie i zamazanie ostrości obrazu, ale widzę tylko przez chwilę, później już nie.

Może jednak dość uwag o możliwościach adaptacyjnych naszego oprogramowania, wracam do zimnego campingu. Trzęsąc się z zimna zdjąłem mokre drelichy, chwilę kręciłem się szukając miejsca dla nich, w końcu rzuciłem je na leżący na podłodze grzejnik. W mieszkaniu mam niecałe dwa metry wolnej przestrzeni, ale po przygotowaniu wozu do jazdy, nie ma w nim nawet skrawka wolnej podłogi, bo leży na niej duży grzejnik, schodek wejściowy i zwój kabla zasilającego wóz; nawet krzesło kładę na łóżku, a rozbierając się, stoję na zwoju przewodu. Na szczęście w poprzednim roku zainstalowałem sobie silne oświetlenie ledowe z akumulatora, więc nie muszę już trzymać latarki w zębach w czasie szukania czegoś w szafie.

W ciągu ciepłego dnia obiecywałem sobie wziąć prysznic po przyjeździe do nowego miasta, ale teraz, w środku zimnej i mokrej nocy, byłem tak zmarznięty, że odechciało mi się kąpieli w zimnej wodzie. Pod kranem z wodą ciurkającą ze zbiornika na dachu umyłem się pobieżnie, założyłem czyste i suche, nareszcie suche!, skarpety, opatuliłem się dwoma podkoszulkami, i skulony, w embrionalnej pozycji, po czubek głowy przykryty dwoma śpiworami, zakończyłem pierwszy dzień przeprowadzki.


środa, 22 kwietnia 2015

Źródła, Szopen i sosna obejmująca brzozę


Zmęczył mnie Gorgiasz, sięgnąłem więc po mapę moich gór. Nota bene: zauważyłem, że coraz więcej dróg, miejsc, strumieni i ich źródeł w Górach Kaczawskich nazywam moimi:)
Widziałem dziesiątki kaczawskich źródeł, tutaj wspomnę o tych kilku najmocniej zapamiętanych, możliwe, że z powodu ich uroku.


Kiedyś przeczytałem w encyklopedii opis Skory, małej rzeczułki płynącej przez Sądreckie Wzgórza; było w opisie coś, co zaciekawiło mnie i w rezultacie postanowiłem odszukać jej źródło. Tamtego dnia wędrowałem po wzgórzach na północ od Rząśnika; właśnie zszedłem ze zbocza Mieszka po bezskutecznym poszukiwaniu jaskini, o której mówił mi mieszkaniec wioski, a przeglądając mapę zobaczyłem, że jestem blisko źródła Skory. Poszedłem i znalazłem je szybko, widoczny na łące pasek traw przybrzeżnych już z daleka wskazał mi miejsce. Źródło jest wyraźne, pojedyncze i klasyczne: woda pojawia się tutaj, dokładnie tutaj, a długość strumienia można wymierzyć niemal co do centymetra. Szedłem kawałek wzdłuż Skory, póki nie skryła się między gęstymi zaroślami przybrzeżnymi.
Co właściwie jest niezwykłego w tym źródle, poza niezwykłością, jaką ma każde źródło? Nazwa. Większość z nich jest bezimienna, to natomiast jest początkiem nie jakiejś rzeczki, a tej jednej, mającej swoje imię, więc wyróżnionej na mapie i łatwiejszej do wyróżnienia przez moją pamięć.


Polny Strumyczek, którego źródło w pobliżu Rochowckiej Skały tak mi się podobało ostatniej zimy. Moje tegoroczne odkrycie. Źródło, które polubiłem od pierwszej chwili zobaczenia. Jest zaznaczone na mapie i to nawet dość dokładnie - około kilometr na wschód od Nowych Rochowic. Wiem, że jesienią pojadę w odwiedziny. Rośnie przy nim dzika róża, chyba też jakieś inne krzewy, a wszystkie bardzo chciałbym zobaczyć wiosną i latem. Chciałbym posiedzieć przy strumieniu – a i ten jest z tych, które nazywam czystymi i klasycznymi – popatrzeć na rozległe pola wokół i na kwiaty dzikiej róży tuż obok, posłuchać szeptu strumienia, szumu wiatru i śpiewu ptaków.


Źródło Piekiełka, tego pod Sędziszową, bo dwa są Piekiełka (i nie tylko one są zdublowane) na pogórzu. To źródło i ten strumień są zupełnie inne od Polnego: dzikie, zarośnięte, trudnodostępne. Zauroczył mnie kontrast otoczenia, który smakowałem już dwa razy. Wzgórza w okolicy są łagodne, stoki odkryte, widokowe, słoneczne. Polna droga ostrym łukiem omija cypel drzew wystających z leśnego masywu; w tym miejscu zaczyna się inna droga: zarastająca, nieużywana, obiegająca zbocze Owczarni, ocieniona, jeśli dobrze pamiętam, dzikimi czereśniami. Ładne miejsce i ładne widoki. 



Gdy wejdzie się między drzewa na zakręcie drogi, już po paru krokach widać strumień. Nie ma jednego źródła, woda wysącza się spod ziemi w niewielkim jarze. Ciemno tam, gąszcz zagradza przejście. Po paru krokach dochodzi się do skalnego progu wysokości może dwóch metrów; woda ścieka po skalnej ścianie, czasami ciurka cienką wstążką. Zejście na dno pogłębionego jaru jest już wejściem w inny świat: ciemny, błotnisty, ciasny, dziki, zarośnięty. A ledwie kilka metrów obok jaśnieje rozległy i słoneczny przestwór pól!


Nieco podobnie zaczyna się Złoty Strumień pod Bystrzycą: w niewielkim jarze, wśród gęstych drzew, pomiędzy którymi prześwituje otwarta przestrzeń pól. Przeszedłem całą jego długość, ale złota nie znalazłem. Jednak później dowiedziałem się o pewnych miejscach w jego pobliżu, które kiedyś odwiedzę, ale nic więcej nie powiem, bo liczę na… materialne uzasadnienie nazwy tego strumienia:)



Źródło na stoku Turzca, o którym niesłusznie piszą, że jest początkiem Kaczawy.


Prawdziwie górskie źródło: woda wypływa z kilku sąsiadujących źródeł, spod skał i korzeni drzew, na dość stromym zboczu w Górach Ołowianych, masywie Gór Kaczawskich. Na świerku przybita jest tabliczka podająca wysokość i informująca o źródle Kaczawy. Byłem tam dwa lata temu i chyba ze dwa razy przeszedłem pierwsze setki metrów strumienia, bo nic mi się tam nie zgadzało. Te ładne źródła dają początek nie Kaczawie, a Świdnie, niewielkiej rzeczce kończącej się z drugiej strony górskiego masywu.


Strumień i źródło wyróżnione moją pamięcią właśnie z powodu niezgodności stanu faktycznego z opisami. Jako to możliwe? Ano, „dzięki” drogowcom. Kiedyś Kaczawa spływała po zboczu swojego macierzystego Turzca do szosy, a dalej płynęła przydrożnym rowem w stronę Kaczorowa. W czasie niedawnego remontu drogi zrobiono pod szosą przepust, teraz cała woda ze źródeł spływa do studzienki i przepływając pod szosą, zasila Świdnę. Kaczawa wysącza się powoli z dna rowu i dopiero w Kaczorowie staje się strumykiem.


Dźwięczny strumyczek wypływający z południowego zbocza Folwarcznej. Przed chwilą szukałem go na mapie, w tamtym miejscu jest jeden zaznaczony, ale pewności nie mam, czy jest to ten mój, słuchany kiedyś. Nie wszystkie strumyki są zaznaczone na mapie.
Ten jest mały i nieco ukryty – płynie pogłębionym korytem, niemal przykryty jest trawami. Gdy byłem tam po raz pierwszy, najpierw usłyszałem go, później zobaczyłem. W tych górach mam kilka miejsc dla mnie wyjątkowych przez splot fikcji i rzeczywistości, fantazji i realności; ten strumyk jest jednym z takich miejsc.


Cały tamten duży, otwarty i widokowy, przestwór łąk na północ od wioski Komarno, jest po prostu piękny widokami. Na jego poznawaniu spędziłem kilka już dni, na pewno nie ostatnich. 





To przecież tam jest Wysoczka, wzgórze, na którym kiedyś zatańczyłem swój taniec oszołomienia widokami, tam jest Trzmielowa Dolina i jej małe odgałęzienie, któremu nadałem swoją nazwę Lipowej Dolinki. Tam też rosną brzozy oglądane już parokrotnie, we mgle i w śnieżny dzień, w porze rozwijania się listków; rośnie tam i głogowy lasek, którego chciałbym kiedyś zobaczyć w czas kwitnienia.


Jesienią pójdę tam, posłucham Dźwięcznego Strumyka, odwiedzę wszystkie moje miejsca i poznam nowe. Jesienią…









Zaczął się Konkurs Szopenowski, wyjątkowy czas, muzyczne święto. Bartek, młodszy syn, muzyk, powiedział mi o swoim oczarowaniu grą pewnego Rosjanina. Syn był dzisiaj w Warszawie, na żywo słuchał eliminacji; moja zazdrość pojechała z nim.


Nie na żywo słuchałem sonaty fortepianowej b-moll z opusu 35. W scherzo jest melodia grana delikatnie,  zwiewnie, czarodziejsko i uwodzicielsko; w moich uszach podobnie brzmi środkowa część lento – wcale nie żałobnie, a właśnie czarodziejsko.





Po pracy, a czasami i w ciągu dnia, kradnąc firmie chwile mojej pracy, przyglądam się pniom i pąkom klonu zwyczajnego i klonu jaworu, starając się zapamiętać różnice. Nadal nie mam pewności co do gatunku kilku niewielkich drzewek rosnących obok mojej ciężarówki. Stawiałbym na wiąz szypułkowy, bo i cechy pąków wskazują na ten gatunek i niepozorne pęczki drobniutkich kwiatów. Za pięć dni wyjeżdżamy stąd, a chciałbym jeszcze zobaczyć rozwinięte liście lub chociaż zaczątki skrzydlaków, po których nieomylnie poznałbym wiąz.


Obok, na niewielkim pagórku piaskowym, rosną dwa drzewa: brzoza i sosna, oba rosłe i przytulone do siebie. Sosna dwoma ramionami niemal obejmuję kibić brzozy, a ta jakby wywija się uciekając w górę, wysmukła i wyniosła.


Miłosna scena.



Dzisiaj wstałem wcześnie, żeby przed rozpoczęciem pracy pójść na pocztę i wysłać liścik do Heleny, mój pierwszy list wysyłany do wnuczki.



 Ranek był rześki i słoneczny, prawdziwie wiosenny. Zaraz za wozami zobaczyłem grupę brzóz, tych najładniejszych brzóz pendula. Widziałem je pod słońce, ich maleńkie jeszcze listeczki były prześwietlone światłem. Drzewa, otulone zielono-słoneczną mgiełką, wyglądały cudnie. Podszedłem do nich, dotknąłem wiszącej gałązki i poczułem łzy w oczach. Z przeżywania? Raczej odwrotnie: z braku możliwości. Praca, pogoń, szybko-szybko i tylko kradzione chwile jak ta.


Wróciłem do nich po pracy, usiadłem pod jedną z brzóz, patrzyłem na wiotkie gałęzie i błyszczące listki. Słońce jeszcze świeciło, kończył się piękny dzień. Dobrze mi się tam siedziało.



Teraz, wieczorem, w campingu, po napisaniu tych słów pomyślałem o ludzkiej konstrukcji psychicznej: wieczny dobrostan znudziłby nas, a i nie potrafimy zachwycać się bez przerwy, ani nawet często. Może dlatego właśnie takie kradzione chwile bywają najbardziej pamiętane, a nawet, zdarza się tak, najgłębiej przeżywane. Jest w tym wyraźna ambiwalencja: smutek, ale i jednocześnie pocieszenie.
Pocieszenie przeważa.



środa, 15 kwietnia 2015

Dwa wrażenia. Granice i barwy


Przechodząc przez plac zastawiony karuzelami, zobaczyłem kosa skaczącego po błotnistych koleinach pozostałych po przejechaniu tabunu naszych ciężarówek. Ptak trzymał w swoim żółtym dziobie dwie glisty i rozglądał się za następnymi. Zatrzymałem się patrząc na niego, bo wyglądał śmiesznie, jakby długie i obwisłe wąsy mu wyrosły, a kos nie zwracając uwagi na moją bliską obecność, szybkim ruchem głowy wyłowił z błota jeszcze jednego robaka i tak obciążony poderwał się do lotu.

Później, już po pracy, nie chcąc zamykać zielonego i słonecznego jeszcze dnia w ciasnych ścianach campingu, usiadłem na trawie, z koła mojej ciężarówki robiąc oparcie pleców, i z ulgą wyciągnąłem nogi przed siebie. Siedziałem i po prostu gapiłem się przed siebie na zieleń drzew, na stok wzgórza zawłaszczonego przez tysiące mleczów - mniszków, na bliską kępę niezapominajek, na które patrzy się jak na drobinki nieba rozsiane wśród traw. Przy przednim kole ciężarówki usiadł kos, w dziobie trzymał robaka, a zza koła wybiegł inny ptak, nie wiem jakiego gatunku, był szary jak wróbel, ale wielkości kosa. Ten podbiegł do niego i szybkim ruchem głowy włożył mu w otwarty dziób przyniesione jedzenie.

Czy to ten kos, którego widziałem wcześniej z kilkoma robakami w dziobie? Więc nie dla siebie zbierał jedzenie? Ciekawe, czy karmiąc tego drugiego, sam nie był głodny...

Po paru minutach ptak znowu przyleciał, a ten drugi, ukrywający się pod samochodem, wyszedł mu na spotkanie. Oczekiwał go i wyglądał? Chyba tak. Jest chory? A może jeszcze nie potrafi latać? Nie wiem, nie wiem.

Pomyślałem, że tuż obok mnie dzieje się coś, czego nie rozumiem i co mnie nie dotyczy, coś niezwiązanego ze mną i do czego nie mam dostępu jako obcy. Pomyślałem o świecie podzielonym tysiącami granic, a właściwie o tysiącach światów jednocześnie współistniejących i rozdzielonych barierami, które istnieją wszędzie wokół nas, a niektóre i w nas.

Kiedyś obserwowałem rybę tkwiącą nieruchomo w nurcie strumienia, wydawało mi się, że patrzy na mnie. Wtedy doznałem silnego wrażenia istnienia bariery między nami. Dzieliło nas tylko dwa metry przestrzeni, ale jednocześnie dzieliło wszystko i to tak dokładnie, że nasze światy nie miały nic wspólnego – oddzielone ostrą linią styku wody i powietrza.

Nieskończoność światów. 


Idę ulicą, mijam ludzi, na niektórych spojrzę, przez moment widzę ich twarze, czasami usłyszę ich głosy. Są zajęci, gdzieś idą, coś załatwiają, mają swoje sprawy, swoje życie, ale wiedząc o tym wszystkim, traktuję ich jak bezosobowych statystów w filmie mojego życia. Istnieją dla mnie przez mgnienie i nie znaczą więcej niż tamten kos; po prostu na ulicy widzi się samochody, drzewa, domy i ludzi. Pojawiają się na granicy horyzontu moich zdarzeń, przechodzą obok i znikają. Przestają istnieć w moim świecie - statyści istniejący na obrzeżu mojego świata.

Dopiero uświadomienie sobie faktu bycia dokładnie takim samym drobnym i przez moment tylko istniejącym elementem świata każdego z tych ludzi (dla których miejsce przez nich zajmowane jest dla nich – jak moje dla mnie - w środku świata) pozwala podjąć próbę wyobrażenia sobie mnogości światów i ich nieustannego przenikania się przy zachowaniu granic każdego z nich.

Mogę odezwać się do któregoś z tych anonimowych przechodniów, może się zdarzyć, iż ta drobna decyzja uruchomi lawinę skutków w rezultacie których dwie granice przywrą do siebie, ale istnieć będą nadal, tyle że otworzą się przejścia na drugą stronę, przez które zobaczę fragment czyjegoś świata, a czasami – to już kres możliwości - będzie mi dana możliwość ograniczonego zaistnienia w tym drugim świecie.

Poczułem chęć zrobienia kroku ku innemu człowiekowi i uśmiechnąłem się.



Znalazłem kamień: błyszczący, jakby wypolerowany dłońmi kawałek krzemienia bursztynowego koloru. Podniosłem go i obejrzałem. Podobał mi się. Zamknąłem go w dłoni i poczułem jego miłe ciepło. Jego ciepło? Otworzyłem dłoń i jeszcze raz, inaczej, uważniej, obejrzałem kamień. Był gładki i miał miłą, ciepłą barwę.

Czy nie jest tak, że ciepła barwa kamienia staje się ciepłem samego kamienia, a raczej ja, nieświadomie i odruchowo, przenoszę ciepło barwy na sam kamień? Pewnie tak, ale przecież i ciepło tej bursztynowej barwy też jest umowne, jest moim jej odczuwaniem istniejącym dzięki tysięcznym skojarzeniom, wspomnieniom i lekturom; w cieple tej barwy jest chwila z dzieciństwa, gdy w upalny letni dzień lepiącymi  się palcami poznawałem upajający zapach i podobieństwo świeżej żywicy do miodu, jest widok sosnowego lasu oświetlonego niskim słońcem, widok oglądany dawno temu, ale rokrocznie, niezmiennie budzący mój podziw, od tamtej chwili symbolizujący lato i słońce. A miód? Tyleż symboli w tym słowie, tak wiele budzi skojarzeń i wiele przywołuje obrazów, a wszystkie ciepłe i słoneczne.

To wszystko tkwi we mnie, niewypowiedziane, nieuświadomione, ale przecież odczuwalne, gdy zamykam dłoń na połyskliwym, bursztynowym krzemieniu, znowu czując jego ciepło.



Dwie zwykłe chwile. Z takich chwil składa się życie, a tak łatwo zlekceważyć je, niedocenić, a nawet niezauważyć.

Cóż wtedy zostanie?


wtorek, 14 kwietnia 2015

O dotknięciu horyzontu


Fascynuje mnie poplątanie ludzkich ścieżek, ich bezmierne rozgałęzienia i wzajemne zależności przemieszane z przypadkowością. Fascynuję mnie splot naszych decyzji i ich dalszych skutków. Splot naszej karmy z przypadkiem, który też jest wszechogarniający i wielopiętrowy, skoro nasza decyzja - rezultat świadomego wyboru i jednocześnie przypadku - uruchamia ciąg, którego rezultaty znowu mieszać się będą z przypadkami, teraz już innymi, i wspólnie wpływać na nasze kolejne wybory. Gdy wniknąć myślą w chwilę naszego życia, w jakąkolwiek naszą decyzję, możemy dostrzec oszałamiającą sieć, której krańców nie widać.

Chodzę po Górach Kaczawskich i czasami myślę o wszystkich swoich decyzjach – uwarunkowanych okolicznościami - które doprowadziły mnie na ich ścieżki, a wtedy, poszukując praprzyczyny, sięgam głębiej i głębiej w swój czas, do lat i decyzji, które, zdawałoby się, już nie mogły mieć nic wspólnego z kaczawską drogą, którą idę. Jednak po wnikliwej analizie okazuje się, że miały. Każda nasza decyzja, każde spotkanie z innym człowiekiem, nieomal każdy nasz krok, może wyryć ślad w naszym życiu – jeśli nie teraz, to za dziesięć lat.






Sezon górskich wędrówek skończyłem ledwie dwa tygodnie temu, a już układam plany na jesień. Właśnie uświadomiłem sobie, że w minionym sezonie ani razu nie byłem w tak lubianej przecież Trzmielowej Dolinie, nie odwiedziłem Lipowej Dolinki i Wysoczki. Nie widziałem też tej kępy brzóz i głogów na stoku Ogiera, z którą łączą mnie dziwnie poplątane więzy rzeczywistości i fikcji literackiej. Nie znalazłem widzianej i podziwianej rok wcześniej drogi pod brzozami na stoku Uliny. Jak co roku uświadamiam sobie swoje nienasycenie drogą.

Kaczawskie drogi…

Jeśli tylko nie są rozjeżdżone przez maszyny leśników zostawiających za sobą wyrżnięty las, podobają mi się wszystkie, ale oczywiście mam w tych górach dróżki wyjątkowo lubiane i pamiętane. Nawet nie muszę oczu zamykać, żeby stanąć na brzegu lasu i zobaczyć jedną z nich, jak dwoma wąskimi śladami opasuje zbocze wzgórza przy brzozowym zagajniku. Wzrokiem biegnę za nią, a ona celuje w niebo i na jego tle kończy się. Czuję w sobie ciekawość i pragnienie poznania jej, idę więc za nią po stoku, a gdy jestem wyżej, tam, gdzie droga dotyka nieba, gdy wydaje mi się, że i ja zaraz go dotknę, horyzont ucieka otwierając przede mną dolinę. To czarodziejska chwila, chwila nagłego otworzenia się rozległego widoku – jakby ta pojawiająca się przede mną dolina została stworzona właśnie w tej chwili.

Moja droga czekała na mnie za szczytem, a teraz, widząc mnie, wbiega między szpaler głogów i róż, przeskakuje cienie dzikich czereśni i wpadając między domy wioski, znika mi z oczu. Szukam jej po drugiej stronie doliny, ale nie znajduję. Po chwili uśmiecham się, bo wydaje mi się, że spomiędzy domów słyszę jej radosny śmiech.

Ta droga przynajmniej doprowadziła mnie do wioski, a ileż to razy szedłem prowadzony którąś z nich, ufając jej, a ona zostawiała mnie samego gdzieś na polach lub w lesie! One są płoche i figlarne, bywają oszukańcze, ale dla ich uroku godzę się na każdy ich psikus. Z właściwym dla nich wdziękiem wołają mnie, a ja, widząc ich uśmiech, zapominam o wszystkim i idę wpatrzony w nie.






Wróciłem z wieczornego spaceru; po słonecznym dniu jest piękna, gwieździsta, prawdziwie wiosenna noc kwietniowa. Bardzo chciałbym wędrować po moich górach wiosną i latem, ale nie mając takiej możliwości, mogę tylko próbować wyobrazić sobie ich kwiecisty i rozsłoneczniony wygląd. Czasami, gdy patrzę na nie w zimie i widzę je tak ubogie w kolory, pod chmurnym niebem, gdy odzywa się we mnie chęć oglądania je zielonymi pod błękitem nieba – oglądania ładniejszymi - wydaje mi się, jakbym zasmucał je. Szkoda mi się ich wtedy robi i upycham ich letnie wyobrażenie w głąb siebie, przepraszając je i zapewniając o ich podobaniu się. Irracjonalne i egzaltowane? Na pierwsze zgodzę się, skoro mało jest we mnie racjonalności i mam skłonność do personifikowania przyrody, a na drugie… Na drugie wzruszę ramionami. Tak naprawdę wszystko, co piszę tutaj, jest o moich wrażeniach, o chwilach odczuwania. Piszę o swoim związku emocjonalnym z określonym miejscem, ze skrawkiem Ziemi. 


Mojej Ziemi, skoro zostawiam na niej swoje ślady. Dla mnie to wszystko jest prawdą i jest mną.






Dlaczego Góry Kaczawskie? Dlaczego te pagórki, na wyrost nazywane górami?

Może przywiódł mnie tutaj ten chłopak, który kiedyś biegał po polnych drogach i miedzach podlubelskiej wsi, drogach nieco podobnych do kaczawskich? Może chodzę tymi drogami, bo mało jest we mnie zdobywającego mężczyzny, a w tych górach nie ma co zdobywać? Może chodzę nimi, bo więcej we mnie Amfiona niż Zetosa?.. Te góry przemierza się, poznaje, kontempluje, w tych górach zakochuje się, ale nie zdobywa się je. To one zdobywają wędrowca. Czarują swoim urokiem, ale tak, jak nieświadomie, a nawet niechcący, czyni to kobieta śliczna swoją kobiecością; kobiecością, którą najpierw trzeba odkryć, żeby zostać nią olśniony, bo ta jej cecha nie jest na pokaz, nie rzuca się w oczy, będąc dla mężczyzn potrzebujących nade wszystko ciepła. Nie przypadkiem piszę tutaj o kobiecie: kaczawskie wzgórza i drogi mają dla mnie cechy niewieście, myślę o nich i piszę jak o kobietach. Szczerze mówiąc, to i o zorzy porannej, o strumieniu i o mojej mirabelce myślę jak o niej. Cóż, w końcu jestem facetem, a w moim odczuciu istotną cechą męskości jest zauroczenie kobiecością. Jest we mnie jakaś nić łącząca fascynacje kobiecym uśmiechem z kaczawskimi drogami. One uśmiechają się do mnie, gdy idę nimi, a gdy jestem od nich daleko, wołają mnie. Słyszę ich głos w sobie; jest dziwną, bo przyjemną w odczuwaniu, tęsknotą, jest nieugaszonym pragnieniem, a ostatnio i oczekiwaniem jesieni wyznaczającej początek moich wędrówek. Gdy po raz pierwszy poczułem w sobie to oczekiwanie, byłem nie tylko zaskoczony, ale i rozbawiony: czekać na listopad!:)






Są i inne powody.: Dziwnie silne identyfikowanie polnych dróg z drogami życiowymi i wędrówki nimi jako synonimu życia; także poczucie swobody i jednocześnie prostoty życia na szlaku, skoro wystarczy iść, a iść można gdzie oczy poniosą. Odczuwam też pragnienie najzupełniej irracjonalne, ale przecież najpiękniejsze: pragnienie dotknięcia horyzontu. Nie jestem pięknoduchem ani poetą, wcale: najgłębszym źródłem tego pragnienia jest inne pragnienie - zostawienia tego i tamtego za sobą, więc ucieczki, ale i oczyszczenia. Będąc wyrazem mojej potrzeby kontaktów z przyrodą i z pięknem, moje wędrówki są więc też swoistym katharsis.



Raz jeden widziałem miejsce wsparcia tęczy o ziemię, raz jeden dotknąłem horyzontu. Naprawdę! W górach jest to dość proste: wystarczy podejść pod wyraźny, ostro zarysowany grzbiet, przy jego szczycie kucnąć albo położyć się i wyciągnąć rękę do najwyższego miejsca – tego, które dotyka nieba. Dotknąłem. W dotyku horyzont do złudzenia przypominał … trawę:)