Przeprowadzka.
Trzy dni względnego spokoju, pracy ledwie dziesięciogodzinnej, i następna
przeprowadzka. Nocna jazda w stanie silnego zmęczenia, pieczenie oczu zatartych
brudnymi palcami, ciężki ryk przeciążonego silnika i następne miasto. Jeden
tydzień – jedno miasto. Jeden tydzień i 80 lub 90 godzin pracy. Liczę
przeprowadzki do wakacji, do tego cudownego okresu ośmiu tygodni bez pakowania
sprzętu i nocnych jazd, z ledwie siedemdziesięciogodzinnym tygodniem pracy. Jest
maj, najpiękniejszy czas, a ja popędzam dni!
Obok lunaparku jest myjnia, a wokół niej napisy:
„bezdotykowa technologia mycia”. Pytałem się kolegów, czy dostrzegają
nielogiczność tego napisu, ale wszyscy uznali, że napis jest dobry, albo po
prostu wzruszali ramionami. Poraża mnie obojętność ludzi na błędy językowe i
ich nieporadność w posługiwaniu się ojczystym językiem. Ja też nie jestem
znawcą polszczyzny, ale przynajmniej staram się i wstydzę się swoich błędów –
oni nie. Ignorancja osiąga szczyty nie większe od wydajności najnowszych
procesorów. Kiedyś kolega, na co dzień i od wielu lat używający komputera,
nieźle znający się na technicznej jego obsłudze, obwieścił mi triumfalnym tonem
swój sukces: znalazł kombinację przycisków potrzebnych do napisania litery ź.
Przez chwilę patrzyłem na niego nie mogąc zrozumieć powodu jego dumy, a ten był
przecież taki prosty: kolega po prostu nie pisze, więc dla niego było to trudne.
Nie bez powodu masowo sprzedawane są komputery bez klawiatury i nie ma
telefonów z porządnymi przyciskami qwerty. Historia zatacza krąg: kiedyś ludzie
zaczęli pisać obrazkami i oto teraz powracamy do tamtych czasów, do ikonek
zastępujących prawdziwe pismo. Czy wrócimy też do chrząkania, jako sposobu
porozumiewania się? Gdy słucham moich kolegów w pracy, poważnie obawiam się
szybkiego nadejścia takich czasów.
Czy
mógłbym wyjaśnić im swoją radość i dumę z powodu napisania dobrego tekstu?
Kiedyś próbowałem, dawno temu, teraz już nie. Dwa światy - powiedziałbym swoim
zwyczajem - ale przecież mimo tak wyraźnej granicy, te światy są jednym, moim.
Światem, w którym żyję i pracuję od trzydziestu lat. Jeden świat z tysięcznymi
granicami.
Szczecin.
Planowałem pójść na Plac Grunwaldzki, dla mnie symbol tego miasta; chciałem
zobaczyć jego rzadko spotykany układ architektoniczny: na dużym, okrągłym placu
łączy się, niczym szprychy koła, osiem symetrycznie dobiegających ulic. Nie
miałem kiedy tam iść, bo albo praca, albo deszcz stały na przeszkodzie.
Za
to miałem możliwość obejrzenia ładnych dębów czerwonych rosnących tuż obok
campingu.
Ich pnie są niskie, konary wyrastają się na wysokości metra, korony
są szerokie, a drzewa czynią sympatyczne wrażenie zabawek lub liliputów. Tyle
razy widziałem wiosnę, a nigdy nie przyglądałem się kwitnieniu dębów – i nie
tylko im! Szkoda, że nie zobaczę tych
dębów jesienią, gdy kolorem swoich liści będą uzasadniać swoją nazwę.
Po
drugiej stronie ulicy rosną inne dęby, wydaje mi się, że bezszypułkowe, ale
tylko wydaje. Tyle lat żyję, a nie wiem, jakie to drzewa! Niewiedza jest
dokuczliwa, zwłaszcza przez swoje ograniczanie widzenia świata.
Zawziąłem
się szukając, czytając i porównując. Teraz wiem: to na pewno są dęby
bezszypułkowe. Wiedząc, lepiej się czuję.
Wspomniałem
pewien listopadowy wieczór w Trowbridge i nagle zapragnąłem posłuchać kantaty
Bacha Ein feste Burg. Dlaczego akurat ten utwór? – zapytałem siebie, przywykły
do analizowania swoich stanów. Po chwili przypomniałem sobie, że to pragnienie
było echem tamtego dnia: wtedy słuchałem właśnie tej kantaty. Tamten czarny
wieczór jesienny związał się w mojej pamięci z cudnym głosem kobiecym
śpiewającym arię. Wysłuchałem utwór postanawiając sobie wrócić do zaniedbanych
ostatnio kantat.
Miałem
coś napisać, coś ważnego czy ładnego, ale zapomniałem; na głowie mam awarię
karuzeli, z którą nie mogę sobie poradzić. Tak na marginesie: dla mnie często
napisanie czegoś ładnego znaczy tyle właśnie, co ważnego. Więc może coś ze
starych tekstów?
Niech
będzie ten. Przeleżał w szufladzie pięć czy dziesięć lat, ale w końcu doczekał
się publikacji.
Skrzętnie zbieram słowa, myśli, wrażenia. To mój urobek, tym
bardziej cenny, im trudniejszy do zauważenia i wydobycia z siebie. To mój
skarb.
Słuchając ostatnio muzyki Preisnera poczułem się tak, jakbym
czytał swoją nienapisaną powieść, która wydawała mi się już istniejąca,
ustalona w szczegółach, a pozostało jedynie oblec ją w słowa. Trudno mi
wyjaśnić to ulotne wrażenie związku między pisaniem a muzyką; wydawałoby się,
że jest tylko jeden, ten oczywisty, mianowicie budzenie przez muzykę pragnienia
przeżywania innych wzruszeń estetycznych, ale - może tylko bronię się przed tym
łatwym wytłumaczeniem? - jest tutaj coś jeszcze, jakaś nowa jakość, tajemniczy
dla mnie rezultat obcowania z pięknem. To coś bardziej podobnego do tworzenia
nowego piękna, a nie jedynie obcowanie z jednym jego przejawem budzącym
pragnienie nowego przeżywania.
"Trudno powiedzieć, czy dążenie do obcowania z przyrodą
wynika z chwilowej potrzeby przeżycia swego rodzaju przygody mającej uzupełnić
jakieś luki w naszej psychice, czy też są objawem głębszego pragnienia kontaktu
z otaczającym nas światem w jego formie pierwotnej, kontaktu, by móc na
przykład wyostrzyć nasz instynkt samozachowawczy, ową naturalną samoobronę
przed degeneracją. A może jest to po prostu łaknienie piękna, jakiś wrodzony
imperatyw estetyczny, nakazujący nam obcowanie z owymi arcydziełami, których
surową i zarazem nieskazitelną formę tworzy wielka artystka-przyroda."
(Ładne) słowa Włodzimierza Puchalskiego, przyrodnika i
fotografa, przepisane z 98 strony National Geographic, numer z września 2009.
Czy potrzebę obcowania z pięknem mamy wrodzoną? Czasami
wydaje mi się, że tak, czasami odwrotnie. Jeśli tak, to wtedy należałoby uznać
za fakt zatracenie tej potrzeby przez wielu ludzi. Jeśli nie, to co, jakie
cechy naszej psychiki i jakie fakty z naszej biografii, budzą ją do życia? Nie
wiem. Raczej skłonny byłbym przychylać się do drugiego wytłumaczenia: do
uznania naszej potrzeby kontaktu z pierwotną przyrodą, jako dziedzictwem
nieskończonego ciągu pokoleń naszych przodków, które to dziedzictwo w jakiś
tajemny sposób tkwi w nas. A piękno? Czy byłoby ubocznym rezultatem ewolucji
dającej nam umysł zdolny do tworzenia abstrakcji? Natura umożliwiła nam zadanie
sobie pytania o sens, ale sensu nie dała, więc my sami, szukając go, odkryliśmy
zbawczą moc piękna i od tamtej pory szukamy piękna wszędzie i wszędzie
tworzymy. Czasami myślę, że byłoby mi łatwiej, gdybym zdolność dawania sensu,
źródło siły i radości, znalazł w innym miejscu, na przykład w mamonie, albo w
religii, a nie w czymś tak ulotnym, jak piękno...
Post
scriptum
Janek
Łęcki zwrócił mi uwagę na błąd w nazwie tekstu. Przyznałem mu rację: powinienem
napisać o dębach czerwonych, już poprawiam. Dlaczego tak? Bo taka jest nazwa
tego rodzaju dębów. Dąb czerwony, a nie czerwony dąb. Pierwotnie użyta przeze
mnie kolejność słów sugeruje, iż piszę o dębach, których kolor jest czerwony, a
tak nie jest, bo dębaczki stoją sobie ubrane w ładną, świeżą zieleń.
Dziękuję,
Janku, za smsa.