Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 4 sierpnia 2015

Lato


Jest upalne, nawet skwarne, popołudnie. Chciałbym schować się gdzieś przed upałem, ale wychodzę na spacer pchany nieokreślonym pragnieniem. Idę niezdecydowany, zatrzymuję się i rozglądam, czasami wyciągam aparat i robię kilka zdjęć. Siedzę na brzegu łąki opierając się o sosnę, między stopami leżą jej szyszki, wokół mnie unosi się tak lubiany aromat żywicy. Po chwili jednak wstaję i idę dalej rozglądając się, a przy szpalerze drzew rosnących nad wodą zatrzymuję się i gapię na nie. Odwracam się i tuż przy ogrodzeniu lunaparku widzę kilka krzaczków cykorii podróżnika. Ocalały – myślę. (Kilka dni później, w dzień wyjazdu, manewrując stojącą obok moją scanią, udało mi się ominąć rośliny.) Klękam przed ich pięknymi, drogimi mi kwiatami i patrzę na nie. Ich widok ma dla mnie istotną cechę wspólną z widokiem jaskółek: rozpogadzają moje wnętrze.




Szukam czegoś? Co właściwie chcę uchwycić pamięcią i obiektywem? Nie bardzo wiedziałem. Lato?.. Tak, przecież lato, bo cóż innego? Patrzę na blask słońca na liściach drzew, ich cień na trawie, szybki ruch uciekającej jaszczurki, czuję zapach sosnowej żywicy i gorące słońce na ramionach. Jakbym chciał z pojedynczych obrazów lipcowego dnia złożyć obraz lata, jego ideał. Uchwycić nie jedno czy drugie jego oblicze, obraz czy cechę, a jego samego, istotę, sedno letniego dnia. Przyjrzeć się, zapamiętać i nacieszyć.




Czytam książkę o ewolucji. Z satysfakcją stwierdzam, że bez wyjaśnień rozumiem myśli w niej zawarte, jak w tych przykładowych zdaniach.:

„Aby cecha mogła ewoluować w drodze doboru naturalnego, konieczne jest występowanie w populacji genetycznej zmienności pod względem tej cechy.”

Ciąg dalszy tej myśli:

„Ewolucja w drodze doboru naturalnego niszczy genetyczną zmienność, na której bazuje.”

Proste, jasne, logiczne.

W innym miejscu tej samej książki przeczytałem słowa budzące we mnie odczucie zgoła odmienne od satysfakcji.

„W obrębie gatunku geny ulegają permutacjom i spotykają się w coraz to nowych kombinacjach. W gruncie rzeczy gatunek rozmnażający się płciowo traktować można jako urządzenie do permutacji zamkniętego zbioru genów przystosowanych do siebie nawzajem i występujących w rozmaitych kombinacjach.”

A ja, głupi i tęskniący, biegnąc do niej, nie wiedziałem, że chodzi o permutację!

Tyleż najsilniejszych uniesień, rozpaczy i szarpiącej niepewności, tyleż eksplodujących barw świata, oszałamiającego bicia serca, uskrzydlającej radości, a tak naprawdę chodzi o permutację genów, a więc w istocie o połączenie dwóch gamet. Po co ten eufemizm? Mówiąc wprost, chodzi o zapłodnienie. Przeczytawszy te słowa, poczułem sprzeciw i gorycz. Dlaczego sprzeciw, wiadomo, a gorycz wzięła się z wiedzy, z przyznania racji autorowi tych słów. Czasami ta wiedza, świadomość istnienia owej ogromnej różnicy między najgłębszą praprzyczyną pchającą mężczyznę do kobiety, a wysokim gmachem budowanym na tych podstawach przez ludzką kulturę i ludzkiego ducha, gmachem o subtelniejących kolejnych piętrach, ta świadomość jest mi obelgą, ale też bywa powodem do dumy. Obelga ukrywa się w fundamentach, na wysokich piętrach jest duma.



Cytaty pochodzą w książki „Ślepy zegarmistrz” autorstwa Richarda Dawkinsa.



Wychodzę na dwór ubrany jedynie z spodenki, jest późny wieczór lipcowy, czuję na nagim ciele rozkoszną po upalnym dniu pieszczotę lekko chłodnego powietrza. Nie chce mi się wracać do rozgrzanego campingu, myśli uparcie krążą wokół pracy. Jutro wstajemy wcześnie, żeby przed południowym skwarem skończyć demontaż urządzeń. Po obiedzie zaplanowałem kilka godzin sjesty, a wieczorem, około godziny 21, wyjazd w długą drogę nad morze, do Ustronia. Za trzy dni przyjedzie do mnie młodszy syn, później przyjedzie starszy z żoną i córką, przyjedzie żona. Wakacje.

Późniejszy dopisek.

Już minęły, rodzina wyjechała, zostałem sam. Zobaczę ich dopiero w listopadzie, po zjechaniu karuzel do bazy. Nie pisałem i raczej nie będę pisać tutaj o sprawach rodzinnych, blog jest o moich wrażeniach i chwilach i niech takim zostanie. Powiem tylko o rokrocznie odradzającym się we mnie przymusie zaglądania w kąt działki, gdzie stoi przenośny domek, w którym od kilku lat mieszka moja rodzina w czasie wakacji. Więc zaglądam tam z dziwną, nierozumną nadzieją zobaczenia otwartych drzwi, albo czyjejś sylwetki w dużym oknie, ale drzwi ciągle zamknięte, a okno ślepe. Nie wiem, dlaczego tam zaglądam.



Po raz pierwszy po kilkudniowej przerwie byłem nad morzem. Pamiętałem zabrać aparat, zapomniałem zrobić zdjęcia, i tak niewydarzony był cały mój spacer plażą. Nie mogłem się odprężyć, wyciszyć, po głowie przewalały się niechciane myśli, do powrotu goniła mnie też potrzeba pisania. Chcąc być tutaj i tam, nie byłem nigdzie.

Ech, za dużo ludzi, za dużo hałasu; nigdy nie przyjechałbym na urlop do tak zatłoczonej miejscowości – tłumacząc się ze swojego stanu, skręciłem ku wyjściu z plaży.

-Dlaczego tak się oglądasz?

-Bo może widzę cię po raz ostatni. – ponownie, jak wiele już razy i w różnych sytuacjach, usłyszałem słowa z odległej przeszłości, z innej rzeczywistości.

Nie spojrzałem na morze opuszczając plażę, uświadomiłem sobie. Zawróciłem.

Idąc do campingu, niosłem pod powiekami obraz wyraźnej, czystej linii horyzontu, na którą nakładał się obraz sceny sprzed lat.



W ramach porządkowania działki miałem wyciąć gęstą, krzewiastą, wielką wierzbę. Z obawą wziąłem w rękę piłę spalinową, pierwszy raz w życiu miałem obsługiwać tą straszną maszynę. Z wielkim trudem (silny nigdy nie byłem) udało mi się odpalić jej duży silnik i niosłem ją, wściekle warczącą, tak, jakbym tykającą bombę niósł. Żeby tylko ucięty konar nie spadł na mnie, żeby tylko maszyna nie wyrwała mi się z rąk, żeby tylko nie dotknąć łańcucha, nie potknąć się - tak, trochę się bałem.

Poszło lepiej niż się spodziewałem, chociaż wierzba była tak gęsta, tak rozrośnięta, że musiałem partiami wycinać konary i wynosić, właściwie wyszarpywać je z gęstwiny.

Parę lat temu uciąłem kilka jej gałęzi, teraz widziałem, że poniżej cięć wierzba wypuszczała dziesiątki, dosłownie dziesiątki, nowych gałęzi. Nawet na pół przełamane konary, leżące już na ziemi i nielicznymi włóknami połączone z macierzystym pniem, obrośnięte były, niczym jeże, gęstwiną odrośli. Niektóre z nich wyrosły od strony ziemi, ale skręcały i pięły się w górę nie zważając na ciasnotę, silną konkurencję, a nade wszystko na bardzo marne szanse długiego życia, a nawet na wydanie owoców. Stojąc na brzegu gęstwiny nie do przejścia, dżungli najprawdziwszej, patrzyłem na żywiołowość tego drzewa, na jego przemożny i nie liczący się z niczym pęd do wzrostu, do słońca i życia, którego jedyną mądrością, sensem i celem, jest trwanie i przekazanie życia dalej. Prostota celu i jasność sensu, których w tamtej chwili jakbym trochę zazdrościł drzewu, mimo iż musiałem zakończyć jego życie.
 ----------------
Zdjęcia pięknego ranka w Bieszczadach - dla Pierwszej Damy.




czwartek, 30 lipca 2015

Lipiec sprzed paru lat


Lipiec

Gdy słońce jest nisko, fale biorą na swój grzbiet ruchliwy, drgający cień i rzucają go przed siebie - na piasek plaży. Gdy cofają się, cień wsiąka razem z wodą w piasek, zostawiając na gładkiej jego powierzchni falistą nitkę - swój materialny ślad. Można jej dotknąć, nim kolejna fala przykryje ją nowym śladem cienia. Schodzące  słońce wydłuża cienie… nie, nie: ono je podnosi. Cienie pienistych bąbli stają się kopulastymi minaretami (jestem pewny, że to słowo przyszło mi na myśl w związku z Proustem, który gdzieś go użył), które rosnąc, tracą wyrazistość. Mój długi cień przecina wyzłocony piasek plaży, głowa ucieka ode mnie, chowa się w zaroślach na wydmie, ale zaraz niknie cały, zabrany przez słońce dotykające już wody. Tylko zarys fal na piasku zostaje – już bez śladu cienia.

Nie miałem co robić, tylko gapić się na cienie wodnej piany? Zajęcie dobre jak wiele innych, od tyluż innych lepsze, a ja chciałem przeprowadzić pewien eksperyment. Otóż ilekroć patrzę na morze stojąc na plaży, wydaje mi się, że patrzę na nie z wysokości większej od mojego wzrostu. Złudzenie, czy jakiś nieznany mi fenomen fizyczny? Dzisiaj klęknąłem i głowę pochyliłem nisko, tuż nad falami – wrażenie nadal było. A jeśli – myślałem – morze jest w tym miejscu w jakiś przedziwny sposób wygarbione, to przecież nie może tak być z promieniami słońca, więc aby poznać charakter tego zjawiska, należy obserwować cienie na brzegu morza przy zachodzącym słońcu. Obserwowałem. Cień fal był widoczny do końca, morze nie zasłaniało go, więc wybrzuszenie jest złudzeniem – w przeciwieństwie do śladów cienia na piasku:)



Słów parę w związku z letnią lekturą.

“Umrzemy, i to czyni z nas szczęściarzy. Większość ludzi nigdy nie umrze, ponieważ nigdy się nie narodzi. Ludzi, którzy potencjalnie mogliby teraz być na moim miejscu, ale w rzeczywistości nigdy nie przyjdą na ten świat, jest zapewne więcej, niż ziaren piasku na arabskiej pustyni. Wśród owych nienarodzonych duchów są z pewnością poeci więksi od Keatsa i uczeni więksi od Newtona. Wiemy to, ponieważ liczba możliwych sekwencji ludzkiego DNA znacznie przewyższa liczbę ludzi rzeczywiście żyjących. Świat jest niesprawiedliwy, ale cóż, to właśnie myśmy się na nim znaleźli, ty i ja, całkiem zwyczajnie.”

Richard Dawkins “Rozplatanie tęczy”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2001, s.7.

Ty i ja, całkiem zwyczajnie...

Jest w tych słowach coś jeszcze, prawda głębsza niż ta, która nasuwa się sama – o radowaniu się niepowtarzalnym życiem. Już - już wydaje mi się, że chwytam ją, ale ona umyka mi nie dając się rozpoznać. W sumie nic nowego: wiele, naprawdę wiele razy szedłem w dobrą stronę, czułem bliskość czegoś... wielkiego, jasnego, wspaniałego, ale nigdy nie udało mi się przejść tych ostatnich metrów. Jednakże w tej myśli Dawkinsa jest jakieś przekłamanie, tak mi się wydaje, bo logik ze mnie kiepski. Myśl o śmierci jako o szczęściu wydaje się tutaj słuszna, ale tylko w kontekście zaznaczanym przez autora – jako naturalny skutek narodzin, do których mogło nie dojść, ale... Może tak: szczęściarz to ten, który na przykład wygrał w totolotka, ale czy można tak nazwać tego, który wygrywa, gdy wszyscy inni wygrywają dokładnie tyle samo? Szczęście czasami odnosimy do pewnych średnich wartości naszego świata, tego świata, w którym żyjemy, ale nie do średnich matematycznych. Inaczej: trudno nazwać pechowcami tych, którzy nigdy nie istnieli, a są jedynie statystyczną możliwością. Jeśli ten wniosek jest słuszny, to czy odwrotny (czy jesteśmy szczęściarzami z racji swojego istnienia) też takim będzie? Traktowanie tamtych jako potencjalne osoby (a tak jest w tym tekście) wydaje się być tutaj nie tyle naturalną konsekwencją podmiotowości ludzkich języków, co celowym działaniem autora. Ta celowość to chęć wywarcia wrażenia. Owszem, ja też piszę o tych statystycznych możliwościach jak o osobach (tych, tamtych), ale jest to tylko skutek takiej, a nie innej budowy ludzkiego języka, który, zgodnie z naszą psychiczną konstrukcją, wszędzie dostrzega podmioty.

Czyż nie o tym pisał Proust?:

“Rzeczy mają tyle życia, co ludzie, bo choć rozumowanie po fakcie przypisuje każdemu widzianemu zjawisku przyczyny zewnętrzne, to w pierwszym wrażeniu przyczyna nigdy się nie zawiera.? (“Pamięć i styl”, str. 158/9)



Połowa lipca.

Tak wyraźna na swoich krańcach, przy styku nieba i wody, linia horyzontu na całym pozostałym swoim ogromnym półkolu rozdzielała się. Patrząc przed siebie widziałem dwa horyzonty. Daleki kuter rybacki pojawiając się na wyższym, dalszym styku nieba i ziemi, zdawał się spływać ku mnie z wyżyn nieba, z innego świata, przekraczając drugą linię horyzontu w swojej drodze ku przystani.

Od zachodu szło rozpogodzenie; zrazu nieśmiałe, ledwie widoczne jaśniejszym skrawkiem horyzontu, później odważniejsze w odpychaniu ku wschodowi szarogranatowych zwałów chmur, które broniąc się, spuszczały ze swojej wysokości smugi ciemnych dymów chwytających się powierzchni zastygłego, granatowego morza. Oczyszczonym skrawkiem nieba sunęły tuż nad wodą perłowe, długie obłoki o brzegach płonących jaskrawym złotem, rozpalając pod sobą linię horyzontu kolorem niewidocznego słońca.

Zadziwiał kontrast barw i nastroju: jaśniejące i radosne, intensywne kolory żółci, oranżu i jasnych odcieni czerwieni, niżej woda płonąca blaskiem słońca – a obok szarość nieba, granat i ponurość martwej wody.

Słońce pojawiło się na chwilę jaskrawym i wąskim paskiem między chmurą a linią wody, złotem wyścieliło sobie drogę ku mnie, trwało tak przez minutę i znikło za horyzontem nie widząc mojej wyciągniętej ku niemu dłoni.



Po trzech miesiącach nieobecności, w pochmurny dzień środka lata, wszedłem do swojego zimowego pokoju: trwał opuszczony, niemy, szary i zakurzony, a ja, patrząc na kąty tak jednoznacznie kojarzące mi się z zimą, na chmury widoczne przez okno, poczułem dojmujący smutek – jakby lato nagle się skończyło. Usiadłem w fotelu i szukając ratunku skupiłem się na słowach, budując z nich mur wokół siebie, a gdy o godzinie 20.30 wstałem i spojrzałem w okno, poprzez liście mojej mirabelki zobaczyłem, zaskoczony, drzewa oświetlone zachodzącym słońcem. W porze doby, która w zimie będzie głęboką nocą – pomyślałem i poczułem inne, ale też silne i równie dojmujące uczucie jak pierwszy smutek – poczułem radość zaspokojonej tęsknoty i pragnienie oglądania słońca codziennie, w każdej chwili umykającego mi lata.



Słyszałem dalekie, nieznane szmery, jakieś stukania, odgłosy dziwnych kroków, jakby skradania się, ale wszystkie te dźwięki były dalekie, nie niepokoiły, dopiero nagły hałas podobny do trzaśnięcie ciężkimi drzwiami otworzył mi szeroko oczy. Nasłuchiwałem, oczekujący, zaniepokojony. Z chwilowej ciszy sączyły się rytmicznie powtarzające się odgłosy… mlaskania?, siorbania? Jakieś pompy? Tutaj? Wsłuchiwałem się w ciemność, bezskutecznie próbując zlokalizować dźwięki, aż w końcu przymknąłem oczy. Usypiając, słyszałem pochrapywanie i odgłosy ciężkich oddechów; później rozległ się nieprzytomny krzyk przez sen, po nim zapadła chwila ciszy momentalnie przerwana głośnymi jękami zmieniającymi się w rzężenie, od których ciarki przebiegły mi po plecach i zrobiło się niedobrze. Sen znowu odleciał ode mnie. Nasłuchiwałem.

Noc w dżungli? Nie, noc w szpitalu.



Czasami deszcz kapie mi do talerza, a wtedy zupa bulgocze jakby się miała gotować, czasami bliskie drzewo dodaje mi parę płatków swoich kwiatów do skąpo tutaj wydzielanych surówek, albo, dla odmiany, wiatr przygna chmurę kurzu przyprawiając mi sos, a bywa też, że oczy zapieką, bo sąsiad użyje pieprzu na wietrze – takie bywają uroki jedzenia posiłków na dworze. W ciągu tego półrocza czekam na słońce, a gdy świeci mam ucztę, chociaż bardziej wzrokową niż smakową.
Wszystko na stole, a już zwłaszcza produkty na talerzu, nabierają barw, masywności i smakowitości, pokazują ukryte normalnie bogactwo drobnych szczegółów swoich faktur, zaskakującą mnogość i nasycenie kolorów, wyrazistość struktur. Przekrojony pomidor, przyprószony czarnymi drobinkami pieprzu, błyszczy czerwienią apetycznej mięsistości przedzielonej miniaturowym jeziorkiem soku z zatopionymi weń ziarenkami nasion, przypomina mi kupiony gdzieś w górach przekrojony agat; kryształki soli, zrazu widoczne jako ostre chropowatości na powierzchni pomidora, nikną, roztapiając się. Skóra wędzonego dorsza błyszczy połyskiem starego bursztynu, a kromka zwykłego chleba staje się przekrojonym labiryntem mniejszych i większych jaskiń o gładkich, jakby wypłukanych, ściankach ograniczonych złocistą lub brunatną granicą skórki. Plasterek świeżego ogórka perli się apetycznie kropelkami swojego soku. Surówka jest kompozycją kształtów i kolorów: matowo połyskujące białe i z ledwie widocznym odcieniem zieleni paski i paseczki kapusty, pomarańczowe robaczki startej marchewki, kostka czerwonego pomidora z wilgotnym miąższem z jednej strony, z drugiej wypina gładką skórkę, na której błyszczy kropelka wody, żółte, połyskliwe i pękate ziarna kukurydzy, plasterek cukini pyszniący się swoim zielono-złotym grzbietem, a wszystko to przetkane ciemną zielenią maleńkich gałązek kopru budzących dalekie wspomnienie świąt i choinki.

środa, 1 lipca 2015

Czerwiec raz jeszcze

Kolejne teksty sprzed kilku lat, wyszperane w moich dopiskach.


Słońce. Słońce i upał.

Wczoraj cały dzień pracowałem na dworze bez koszuli, czując rozkoszną pieszczotę słońca na ramionach. Dzisiaj w nocy przyjechaliśmy do nowego miasta, mój camping stoi wśród drzew, na skraju sosnowego lasu, tuż przy zakręcie leśnej drogi. Po pracy, krótko przed zachodem, poszedłem poznać ją, mimo zmęczenia stóp maltretowanych ciężkimi kamaszami w czasie wielogodzinnej pracy. Moje wyjście w czasie rozsiadania się kolegów przy piwie i głośnych rozmowach, jest jednym z wielu objawów mojej letniej gorączki nienasycenia słońcem i ciepłem. Latem. Poszedłem zobaczyć złoty blask słońca niknący na wierzchołkach drzew, pobyć chwilę sam, złapać do kolekcji chociaż kilka letnich kadrów. Wróciłem coś tam niosąc w swojej pamięci; gdy dołożę je do innych, pieczołowicie przechowywanych, może razem pozwolą mi na ten cud, którego chciałbym dla każdego mojego dnia: wyróżnienia go i zapamiętania.

Czuję w sobie bunt przeciwko oznakom powszednienia widoków błękitnego nieba, zielonych drzew, odczuwania ciepła słońca na nagim ciele. Jestem niecierpliwy i surowy dla siebie, oskarżając się o małą wrażliwość na uroki lata, gdy pod koniec dnia uświadamiam sobie, iż kolejny dzień minął nie zostawiwszy w mojej pamięci takich śladów, jakich chciałbym dla siebie, a chciałbym codziennego zachłystywania się latem, takiego przeżywania, które wystarczyłoby mi na długi czas zimna i ciemności, a nade wszystko takiego, które zaspokoiłoby moją niecierpliwą zachłanność.

Już za dwa tygodnie Czas wejdzie na swój szczyt; postoi tam chwilę, ot, aby tylko rozejrzeć się wokół, i zacznie swoje schodzenie. Zrazu słonecznym stokiem, ale później mroczną i coraz mroczniejszą doliną. Nie potrafię zatrzymać go, nie znam właściwego zaklęcia, mogę tylko wciąż na nowo podejmować próby zatrzymania go w sobie. Więc próbuję.



Proust pisał o czarze zespolenia się wrażeń teraźniejszości i przeszłości, a ostatnio u Herberta znalazłem słowa o pełni życia możliwej do osiągnięcia tylko przy połączeniu czasu przeszłego z teraźniejszym. Coś w tym jest, pomyślałem, gdy dzisiaj znowu, jak często w ostatnim czasie, pochyliłem się nad przeszłością niczym nad perłą wielkiej wartości.

Jest jeszcze zespolenie chwili z myślą, realności zewnętrznej z wewnętrzną, urocza nastrojem i siłą przeżywania chwila zjednoczenia mojej psyche ze światem wokół mnie. Nie wiem skąd ona, ta chwila. Istota, praprzyczyna, tkwi we mnie, jak zawsze, ale co ją wywołuje? Na co dzień moje postrzeganie i przeżywanie tylko ślizga się po powierzchni zjawisk, nie wnikając w ich głębię; zachowuję się tak, jakbym murem się odgradzał od siebie samego i od świata. Może do przywołania tych chwil wystarczy usunięcie tego muru we mnie? Nie wiem. Żeby poznać przyczyny, muszę wnikliwiej słuchać siebie.

Są też czarowne chwile krążenia myśli wokół… czegoś nieznanego, jakiejś tajemnicy. Są chwile, w których przeczucie, a może po prostu pragnienie lub nadzieja, każą spodziewać się w tej tajemniczości ukrytego piękna, odkrycia czegoś ważnego: prawdy, olśnienia i radości. Myśl pozostaje bezradna, ale nie zniecierpliwiona, radośnie krążąc wokół jądra, zafascynowana, mimo iż przypomina trochę tę ćmę latającą wokół świecy.

Jestem liczykrupą, chytrusem zgarniającym do siebie i pieczołowicie przechowującym takie chwile.



Dochodziła północ, gdy jako ostatni wjechałem na docelowy parking; na niebie widoczna jeszcze była łuna zachodu – niech będą błogosławione dni czerwcowe. Gdy otworzyłem drzwi campingu, małe drzewko zajrzało do wnętrza swoją ciekawską gałązką; rano rozpoznałem w nim lipę; sięgała mi piersi, a już cała była w kwiatowych pąkach.

W campingu ciasno i bałaganiarsko, przeprowadzkowo: środkowa część podłogi, jedyny wolny metr powierzchni, w czasie przejazdu do kolejnego miasta wolnym nie jest. Stoi na nim chłodziarka zdjęta z półki, leży duży grzejnik, a w progu znajdują miejsce dla siebie zwój przewodu zasilającego i drewniany kloc. W jednym kącie łóżka kładę komputer, w drugim czajnik, natomiast wieża jeździ stojąc w zwykłym swoim miejscu, przyciśnięta do blatu gumą.

Przy świetle latarki znalazłem mydło i ręcznik, poszedłem do wozu z łazienką i umyłem się (w okrojonym, „przeprowadzkowym”, zakresie: twarz, dłonie i stopy) w zimnej wodzie ledwie ciurkającej ze zbiornika na dachu.

Z piwem w ręku usiadłem na progu wozu. Noc orzeźwiała przyjemnym chłodem pełnym zapachów i ptasich śpiewów; słyszałem je usypiając. Ranek skropiony był rosą, z bliskiego lasu dobiegał głos wilgi, jeden z najpiękniejszych głosów ptasich, zawsze kojarzący się z wilgotnym lasem i z ciepłymi zapachami lata.

Rok temu w innym parku, w innym mieście, przeszukiwałem internet zwątpiwszy nagle w swoją dobrą identyfikację śpiewu wilgi; od tamtych wieczornych poszukiwań, w czasie których przesłuchałem dziesiątki ptasich głosów, śpiew wilgi wydaje mi się jeszcze ładniejszy i bardziej mój.

Łączka przeznaczona na zaplecze lunaparku sąsiadowała ze stawem, na którym rosły duże kępy białych i różowych lilii wodnych, natomiast na brzegu rozsiadły się wierzby o pięknie falistych gałęziach; pod jedną z nich, w jakże ładnym miejscu, ustawiono mój camping.





 Gdy stawiałem drewniany klocek służący mi za stopień, zauważyłem małe, różowe kwiatki. Kolorem i wielkością przypominały iglice, ale płatki miały podwójne, z wcięciem, ładniejsze (niech mi iglica wybaczy). Wieczorem rozpocząłem poszukiwania, ale nie dość że tutaj, w tej małej mieścinie, internet działa z szybkością żółwia, to jeszcze znalazłszy mnogość kwiatów podobnych, nie byłem pewny wyboru, po prostu poplątało mi się wszystko, a sprawdzić nie mogłem, bo pod wieczór kwiatki schowały się złożywszy płatki. Dopiero na drugi dzień, po zrobieniu zdjęć dla porównań, uzyskałem pewność: to bodziszek kosmaty. Faktycznie, pod małym kwiatkiem i na jeszcze mniejszych pąkach jest owłosienie, ale mało widoczne. Teraz widzę te roślinki co krok, a łatwo je rozpoznać po charakterystycznym kształcie liści; w tym swoim widzeniu znajduję kolejne potwierdzenie mojego starego odkrycia: im więcej się wie, tym więcej się widzi, więcej rozumie; widzi się świat bardziej złożony i piękniejszy.

Bodziszek. Zapisuję nazwę i kwiaty do mojej listy.



Rozebrałem stary, wielopozycyjny przełącznik trzyfazowy. Patrzyłem na mnogość poplątanych przewodów i styków jak sroka w kość, nim po dobrej godzinie, macając palcami i miernikiem, zobaczyłem w tej plątaninie prawidłowości i sens. Satysfakcjonująca chwila.



Dzisiaj odebrałem kupioną na allegro książkę, to powieść o Safonie. Wydano ją w 69 roku, kartki są z byle jakiego, pożółkłego już papieru, ale była fachowo oprawiona przez introligatora; na pierwszej i ostatniej stronie ma dodane ładne akty kobiece. Nie wiem jak odbiorę powieść, ale samą książkę już polubiłem.

Lata sześćdziesiąte, lata mojego dzieciństwa; dekada, o której mówi się, że była biedna i szara; jeśli porównam pamiętane obrazy ulic, domów i sklepów z obecnym wyglądem ulic, to faktycznie, różnica jest ogromna, ale tę książkę wydano właśnie wtedy, nie teraz, gdy społeczeństwo jest o tyleż zamożniejsze i bardziej je stać na taki luksus. Parę lat temu, także na allegro, kupiłem cenną dla mnie książkę z tragediami Ajschylosa w świetnym przekładzie Stefana Srebrnego, a wydano ją w 54 roku, więc w latach jeszcze biedniejszych.



Wytarty, niby pieniądz zły

w wędrówce długiej z rąk do rąk,

fałszywy jużeś stracił blask,

już otoś cały czarny – patrz!



Biorę ten tom w rękę inaczej niż inne książki, uważniej i z szacunkiem dla wieku tomu i wspaniałej jego treści – tej napisanej przez starego Greka, jak i Polaka młodszego od niego o ocean czasu – przedziwne spotkanie dwójki mądrych ludzi - bo dzięki nim obu mogę przeżyć chwile wzruszenia rzadkiego rodzaju.

Podziękowania winny jestem także tym, którzy w swojej mądrości zdecydowali o wydaniu w tamtych czasach książki, o której wiadomo było z góry, że dotrze do nielicznych i zysku nie przyniesie. Ich mądrość w uznaniu przewagi pewnych wartości nad zarobkiem.

Kto teraz wyda Ajschylosa czy powieść o Safonie? Wydawca książki o twarzach Greya? A czyż mogę go potępiać? Wszak wydawnictwo zostało stworzone jako firma mająca przynosić dochód, jak to w kapitalizmie.

Może i są wydawane takie pozycje, ale zapewne w mocno okrojonym zakresie - jako wymagana lektura szkolna. Swoją drogą: czyż nie jest kiepskim pomysłem zmuszać nieprzygotowane dzieciaki do takich lektur, jak „Antygona”? Ilu spośród nich dostrzeże piękno w tej tragedii, a ilu lektura definitywnie zniechęci do czytania?

Nota bene: zawsze wyżej ceniłem Króla Edypa spośród dzieł Sofoklesa. Antygona idzie tam, gdzie dojść się spodziewała, Edyp wbrew sobie zmierza – jak zmierzał całe życie - ku przepaści.



Patrzę na lilie wodne; są duże, mięsiste, wyraziste, otwarte do słońca, piękne. Nazwa nenufary nie podoba mi się, jest taka… nadęta, a nazwa naukowa, grzybienie białe, jest jeszcze gorsza, jakby chodziło o rodzaj mchu lub grzybów. A lilia to lilia – królewski kwiat. Robiłem im zdjęcia z brzegu stawu, z pełnym przybliżeniem, ale ciągle były zbyt daleko. Gdybym miał łódkę lub kajak…

A w campingu mam mrówki! Ze ściany szafy zrobiły sobie szeroką autostradę, a ja zmieniam ją w grobowiec, bezlitośnie rozgniatając je (to skutek wyobrażenia nocy spędzonej w jednym łóżku z nimi). Kucharka poradziła mi rozlać ocet wokół kół, zrobiłem to, ale wygląda na to, że mrówki nie wiedzą o konieczności unikania zapachu octu…

Ze sceny dobiega mnie podrygujący rytm i zapewnienia o wiecznej miłości, co razem nazywa się disco polo, jeśli dobrze pamiętam.



Gdy po wielogodzinnej jeździe wysiadłem z busa na naszym placu w Ustroniu, przywitał mnie gorący zapach rumianku, zapach lata i Grecji. Z rozkoszą wciągnąłem go do dna płuc i rozejrzałem się. Kolejka stała smutna, zarośnięta chwastami, wydawała się być opuszczona przed wielu laty; szpaler jarzębin szwedzkich wygrzewał się w słońcu, a górą śmigały moje jaskółki.




Po raz pierwszy od 10 miesięcy otworzyłem drzwi kontenera mieszkalnego i ponownie, jak przed rokiem, miałem silne wrażenie budzenia pomieszczeń z ich długiego snu. Podniosłem żaluzje i wzrokiem ogarnąłem pokój. Tu i tam leżały drobiazgi zostawione przez żonę lub dzieci, w kątach parę pająków utkało pajęczyny. Wciągnąłem w siebie powietrze pamiętające pobyt tutaj mojej rodziny i poczułem ciepło w piersi.




Wieczorem, na brzegu morza, doznałem powracającego rokrocznie radosnego zdumienia długością czerwcowego dnia. Każdego roku patrzę na zegarek oglądając czerwcowy zachód słońca – już blisko pół do dziesiątej, a słońce nadal świeci! Gdy wspomnę o tym za pół roku, w moim zdziwieniu będzie – tak jest każdego roku - niedowierzanie; będę wiedzieć o godzinie czerwcowego zachodu, ale wiary dawać nie będę.

Stałem na pomoście, a niskie słońce ścieliło pod moje stopy ścieżkę drżącą migotliwym światłem.

Patrzyłem oczarowany, patrzyłem tak, jakbym widział coś takiego po raz pierwszy… ach, nie!: równie piękną ścieżkę widziałem po raz pierwszy w życiu. Była zmiennością i radością momentalnych rozbłysków świetlistości na drobnych falach - jakbym patrzył na krople złotego deszczu wybuchające świecącym złotem w zetknięciu z powierzchnią wody, albo na ognie sztuczne, które lecą w górę maleńkimi kropkami, a tam pękają bajecznymi błyskami i nikną by ustąpić miejsca kolejnym, żyjącym przez mgnienie, diamencikom światła. Schodzące ku morzu słońce skracało ścieżkę odsuwając ją ode mnie, aż w końcu straciła cały swój czar, stając się zwykłą smugą słonecznego światła odbitego w wodzie.

Na koniec i ona znikła, wciągnięta przez chowające się w wodzie słońce.

Zbliżała się północ, gdy zgasiłem światło i w tym samym momencie noc czerwcowa weszła do pokoju przez odsłonięte okno. Niebo miało przeczystą, ciemnoniebieską, barwę dołem rozjaśnioną schodzącą ku morzu łuną zachodu. Patrzyłem w okno usypiając.



Po pracy poszedłem na spacer bocznymi, znanymi mi i lubianymi, uliczkami miasteczka. Mniej tutaj ludzi niż na głównej ulicy, pełnej straganów, barów, reklam i hałasu, mniej zakupów, więcej spokojnego mieszkania.

Szedłem nieśpiesznie rozkoszując się urlopową atmosferą wczesnego wieczoru letniego dnia. Zaglądałem przez bramki do posesji ukrytych wśród drzew i krzewów, oddzielonych od ulicy ścianami zieleni, pełnych zakamarków i chłodnego cienia, liczyłem pąki kwiatów dzikiej róży i zielone jeszcze owoce głogów, wąchałem tarty w dłoniach liść orzecha włoskiego wychylającego na chodnik swoje gałęzie, znajdując w jego zapachu wspomnienia z dzieciństwa; patrzyłem na jaskółki i słuchałem ich ostrego świergotu.

Kilka lat temu gdzieś tutaj widziałem krzew z pięknymi i bardzo dużymi kwiatami; wydzielał rozkoszny zapach, egzotyczny i świeży. W następnym roku nie znalazłem domu przed którym rosły w donicach te kwiaty. Każdego następnego lata chodziłem tamtą uliczką nie tylko dla zwykłego spaceru, ale i w nadziei znalezienia tego tajemniczego krzewu.

Dzisiaj znalazłem dom z poszukiwanym krzewem; okazało się, że w dość gęstej tam sieci wąskich uliczek i jeszcze węższych przejść między domami, pomyliłem miejsca; domek stoi na końcu ślepej uliczki, którą chyba tylko mieszkańcy są w stanie odnaleźć. Chwilę rozmawiałem z właścicielem poznając nazwę rośliny: to datura, czyli nasz swojski bieluń.

W internecie dowiedziałem się, że datura wydziela brzydki zapach, ale jest podobna roślina, mianowicie brugmansja, czyli trąby anielskie, nazywając bardziej po ludzku, i ta pachnie. Szukałem więc brugmansji. Krzewy zaczynają kwitnąć, będę tam przychodzić.



Zapragnąłem posłuchać Patetycznej. Wysłuchałem jej. Jest patetyczna i jest piękna.



Napisane w lecie.

Wiersz z książeczki czytanej wnuczce.:



Dzień był srebrny

i deszczowy

i deszcz padał brylantowy.

Każdy się przed deszczem chował,

tylko mnie ktoś zaczarował!

Stałam na tym deszczu,

stałam,

aż w ten deszcz się zaplątałam!

W srebrne nici

i tasiemki,

w brylantowy

sznurek cienki,

w mokre wstążki,

w srebrną wełnę,

w srebrne sieci

deszczu pełne.

Zaplątałam się po uszy!

Kto mnie teraz

z miejsca ruszy?



„Deszcz” Doroty Gellner.



Dla odmiany te, jakże dawno temu napisane, słowa:



„(…) Z tobą zły los zniosę,

jak zniosłem dobry.”



Tezeusz do Heraklesa w „Oszalałym Heraklesie” Eurypidesa.






sobota, 27 czerwca 2015

Majowe wspomnienie


Jeżdżę po Polsce. W rytmie zmian wyznaczanych cotygodniową zmianą miejsca pracy i mieszkania zazieleniły się trawy, mlecze zakwitły drobinami słońca wśród zieloności i w chwilę później zakurzyły się parasolkami nasion, wiśnie i jabłonie przez jeden dzień podziwu i jedną noc zapachów oszałamiały pszczoły i mnie, a teraz, zapomniawszy o strojeniu się i zalotach, skrzętnie zajęły się owocami tamtego dnia. W jednym tygodniu towarzyszyła mi brzoza płacząca; w ciągu przeprowadzek nie pamiętam już nazwy miasta, ale drzewo pamiętam. Przed zachodem słońca stawałem przy nim tak, żeby niskie słońce prześwietlało drobne jeszcze listki nadając im barwy złotozielonej. Długie girlandy gałęzi nieodmiennie kojarzyły mi się z rozpuszczonymi włosami kobiety, albo z wyciągniętymi ku mnie ramionami, a gdy podchodziłem do pnia by dotknąć jego białej kory, gałęzie leciutko, pieściwie, muskały moją głowę.

W innym tygodniu towarzyszył mi bez rosnący pod oknem campingu, ten sam bez, którego pamiętam z dzieciństwa: otulający cieniem i zapachem drewniany dom babki na wsi - wspomnienie wzbogacone ostatnio w przedziwny sposób, bo wrażeniami Prousta - ponad czasem i przestrzenią. W innym mieście i tygodniu duch Marcela towarzyszył mi codziennie -  kwitnące głogi rosły tuż przy moim warsztacie. Patrzyłem na nie widząc przemianę w nabrzmiewaniu: pęcznienie maleńkich, zielonych główek, ich metamorfozę w bielejące pąki, otwieranie się, prostowanie kolejnych płatków, odsłaniających wnętrza kwiatów gotowych na przyjęcie zapładniającego owada; widziałem erotyzm przyrody.

W tym tygodniu moim towarzyszem jest wierzba zwieszająca zielone kiście nad moim mieszkaniem. Przed chwilą widziałem je prześwietlone ostatnimi dzisiejszego dnia promieniami słońca, kołyszące się w podmuchach niespokojnego wiatru – zwiastunie burzy zbierającej siły gdzieś za horyzontem. Były uległe, wiotkie, zwiewne, delikatne, piękne.

Niedaleko stąd widziałem kwitnącą akację, siostrę akacji oglądanych gdzieś i kiedyś przez szybę jadącej ciężarówki, aleję drzew, które nie wiedzieć dlaczego utkwiły mi w pamięci. Och, nie, przecież znam przyczynę: to ich zapach, słodko-miodowy, ale i orzeźwiająco-wiosenny, zapach po raz pierwszy poznany do głębi w górach i od tamtej pory z górami kojarzący się.

Burzy jednak nie było. Mocny wiatr owionął mnie gorącym tchnieniem, zmierzwił moje włosy i gałęzie brzozy, i pognał gdzieś dalej, a po dniu została długo gasnąca, wielka i wspaniale kolorowa, łuna zachodu z kłębkami waty granatowymi wierzchem, a od dołu różowymi na tle rozpalonego nieba.



Na jasnym jeszcze niebie wyróżniała się ciemna korona wielkiego dębu – towarzysza tego tygodnia. Wydawało mi się, że nachyla się ku mnie, zazdrosny o mój podziw rozgwieżdżonego nieba. Z drugiej strony lampa uliczna schowana wśród gałęzi klonu barwiła liście na złote i zielone kolory, a wszystkie one były intensywne, nasycone. Jakiś ptak krzyknął głośno w przelocie; może szukał swojej partnerki wśród ciemnych i cichych koron nieruchomych drzew?

Późny wieczór upalnego dnia. Siedzę na klocku oparty o ścianę campingu, na plecach czuję przyjemny chłód blachy poszycia. Mam na sobie tylko krótkie spodenki, moje nagie ciało rozkoszuje się prawdziwie letnim już wieczorem. Patrzę w górę starając się nie słyszeć głośnych rozmów kolegów przy sąsiednim wozie, patrzę na ciemne kontury drzew i na gwiazdy między nimi. Jedna z nich porusza się szybko, zostawiając za sobą jaśniejącą nitkę – jak w tamtą lipcową noc pod Londynem.



To ostatnia noc majowa… Kiedyś, w tym samym lunaparku i w taki sam uroczy wieczór, ale w innym parku, w innym mieście, stałem wśród drzew starając się – jak staram się dzisiaj - uchwycić chwilę – cząstkę pięknego czasu. Wtedy wydawało mi się, że nie udało się, ale teraz, po kilku latach, wobec pamięci tamtej chwili, tak przecież zwykłej, mało znaczącej w moim życiu, teraz myślę, że tamta próba była udana. Może więc i dzisiejsza taką będzie.



Zapisane w czasie podróży.

Przyciągają mój wzrok i radują go swoją zwiewnością i beztroską, gdy biegną obok mnie, jasną nitką przecinając kępy zmierzwionych traw. Są opiekuńcze, gdy dwiema swoimi odnogami biorą w objęcia kępę brzóz; fantazyjnie wiją się między drzewami i wzgórkami, beztrosko wpadają pod koła i tam giną, lub cudem odnajdują się ponownie. Czuję osamotnienie, gdy szukam tej zgubionej między zaroślami, a gdy pojawia się, zwykle wypływając zza drzew w niespodziewanym miejscu, przez moment patrzę na nią nieufnie, nie mając pewności, czy jest tą szukaną, moją, czy może tamtą zgubiłem znajdując inną, obcą, ale już po sekundzie czuję i wiem, że jest moją nawet będąc inną.

Kapryśne, nieprzewidywalne, zmienne, urocze ścieżki polne widziane z okna pociągu.


piątek, 26 czerwca 2015

Narodziny iglicy


Znalazłem stare teksty o początkach mojej znajomości z iglicami i pomyślałem, że mogą sobie nadal leżeć w szufladzie jak leżały, ale na blogu też mogą.


Kontrast: potężna rama czterdziestotonowej karuzeli zapartej o ziemię grubymi wałami siłowników spoconych olejem, obok zaciągnięty tam przeze mnie gruby przewód do karmienia tego molocha energią, dalej ciężarówka rozkraczona swoimi dziesięcioma kołami, a między tym żelastwem kępka maleńkich kwiatów. Mają wielkość małego dziecięcego paznokcia, intensywnie różowy kolor, i są najzupełniej bezbronne nie tylko wobec ciężkich maszyn, ale i butów ludzi kręcących się tutaj. Pokazałem je koledze pytając się, czy widzi ich urodę; śmiał się w odpowiedzi nic nie mówiąc. Chyba ze mnie się śmiał, a ja rozumiałem go, bo sam sobie wydaję się czasami w takich chwilach śmieszny z tym swoim żalem nad deptaną bezbronną urodą.

W nocy, w żółtym, niemal poziomym świetle lamp parkowych tworzących silne kontrasty jasności i głębokiej ciemności, grube klony i kasztanowce wydawały się być jeszcze większe niż w pełnym słońcu dnia, bardziej tajemnicze, obce niczym nieznane istoty, bo też czułem wyraźną emanację ich milczącej i nieruchomej witalności. Pnie drzew zdawały się trwać w swoich miejscach w tym nocnym i ciemnym bezruchu przez nieskończoność, a ponad nimi wzrok przyciągał kontrast barw: przesiana przez liście jaskrawa, świecąca żółć lamp, odrobinę dalej ginęła w nieprzenikliwej czerni. Całość tchnęła ciszą, ciepłem letniej nocy i spokojem życia drzew.

Żyję jak w malignie: praca wypełnia mi dni, ale urok słonecznego maja woła mnie ponad krzątaniną powszednich zajęć, każąc mi chwytać chwile wrażeń i widoki. Chodzę wśród drzew, patrzę i słucham: tutaj czuję słoneczne ciepło na ramionach, jest rozkoszne, tam zielono pachnie cień pod drzewami; nade mną wiszą wielkie palce liści kasztanowca, a wśród traw różowi się pięć płatków nieznanego kwiatka; za ciężarówką jadącą gruntową drogą wstaje prześwietlony słońcem kurz, a rzeczka ukryta wśród zarośli dyszy wonią leniwie płynącej wody.



Park w Szamotułach.

Dokładnie rok temu znalazłem tutaj kępkę maleńkich różowych kwiatków tuż obok kół wielkiej ciężarówki, kwiatków, których jeszcze nie zdążyliśmy stratować; końca naszego pobytu tutaj nie doczekały. Dzisiaj poszedłem w tamto miejsce i ku mojemu radosnemu zaskoczeniu znalazłem je. Pozbierały się po naszym wyjeździe, ożyły, rosły, kwitły. Gdy klęczałem nad nimi (one są naprawdę bardzo małe) patrząc na nie, poczułem gwałtowną potrzebę poznania ich nazwy, zerwałem więc jedną gałązkę i zaniosłem ją do siebie, do campingu. I oto teraz, wieczorem, podjąłem próbę znalezienia zdjęć w internecie i dowiedzenia się nazwy. Przejrzałem setki zdjęć, które google gorliwie mi wyświetliły, zobaczyłem inne, widziane a nieznane, starałem się zapamiętać ich nazwy, ale na koniec wszystko mi się poplątało i teraz już nic nie pamiętam poza moją cykorią podróżniczką, pospolitą, a tak urodziwą rośliną rosnącą na nieużytkach, kwiatem, z którym wiąże mnie miłe wspomnienie, zabawna historyjka, ale szukanego kwiatu nie znalazłem. Był za mały? Za brzydki? Zbyt pospolity? Nie wiem. Jakoś tak dziwnie smutno mi się zrobiło i poczułem żal – jakbym tracił ten kwiat.

Wczoraj słyszałem wśród koron drzew parku śpiew ptaka, TEGO ptaka. Mojego, bo od dzieciństwa słuchanego i podziwianego. Jego głos zawsze kojarzy mi się z wilgotnym lasem, z ciepłem i z latem; jego wspomnienie w zimie nieodmiennie budzi we mnie tęsknotę za latem. Niestety, nigdy nie wiedziałem jak się nazywa ten ptak. Wieczorem słuchałem ptaków zamienionych na pliki mp3, i nie znalazłem - tak jak dzisiaj tego kwiatu; historia najwyraźniej lubi się powtarzać.

Pomyślałem, że te dwa wieczorne poszukiwania nie były udane, ale zaraz zaprzeczyłem sobie: przecież były.



Były udane, co potwierdził dzisiejszy wieczór.

Zawziąłem się i szukałem dalej, chyba z powodu myśli jaka przyszła mi do głowy: że umrę i nie poznam nazwy mojego śpiewaka, więc jakże to? Co prawda plątało mi się  po głowie słowo „wilga” jako nazwa ptaka, ale nie wiem skąd ono, wydawało mi się, że jedynie przez podobieństwo brzmieniowe z wilgotnym parkiem, z którym kojarzyłem ptaka. Jakiś powód jednak był, skojarzenie okazało się prawdziwe, bo na samym końcu wielkiej listy nazw łacińskich na jakiejś angielskojęzycznej stronie, gdy w głowie znowu miałem poplątanie z pomieszaniem i domieszką wątpliwości (tyle ładnych dźwięków, tyle podobnych!), usłyszałem szukane dźwięki pod nazwą Oriolus oriolus. Wikipedia podała mi polską nazwę: wilga. Jednak wilga. Dźwięk znalazł właściciela mającego swoją nazwę, stając mi się bliższy, jeszcze bardziej swojski, bardziej mój. Co ciekawe, to także trafność mojego wiązania głosu z wilgotnymi parkami, bo, jak dowiedziałem się z wikipedii, ptaki te zamieszkują głównie właśnie parki, a najwięcej śpiewają w wilgotne dni.

Jutro zrobię zdjęcia z małej odległości nadal tajemniczemu różowemu kwiatkowi i dalej będę próbować poznać jego nazwę.



Parę dni później.

Wiem! Mój nowy internetowy znajomy podał mi nazwę: to iglica pospolita. Roślina pospolita, rośnie byle gdzie, także na nieużytkach – jak dowiedziałem się z encyklopedii. To prawda, rośnie wszędzie, ale ta pospolitość nie odebrała kwiatu uroku, a nawet wprost przeciwnie, bo teraz jest bardziej mój – jak i wilga.

Wilga i iglica.


środa, 17 czerwca 2015

O chwilach


170615

Udało mi się wyrwać „na miasto” do fryzjera. Musiałem, bo gdyby żona lub córka zobaczyły mnie tak zarośniętym, nasłuchałbym się uwag o swoim zaniedbaniu. Szedłem parkową alejką wiodącą wzdłuż stawu, z którego bije wysoka fontanna. Gdy pod niskimi, pochylonymi ku wodzie, gałęziami kasztanowca zobaczyłem białe lilie wodne, zszedłem nad wodę. Kilka minut tylko, firma obędzie się beze mnie przez ten czas – tłumaczyłem się przed sobą.

Woda jest tam bardzo czysta, przejrzysta; rośliny wodne pokrywające dno lekko falowały, wyraźnie widoczne, a między nimi uwijały się drobne rybki. Kasztanowiec niemal dotykał tafli wody swoimi zielonymi łopatami liści, a tuż przy mnie unosiły się na wodzie wielkie liście lilii. Jeden kwiat, jakże piękny, rozchylił się, obok kilka pąków szykowało się do swojej metamorfozy. Na powierzchni wody tańczyło migotliwe światło słońca. Patrzyłem chwilę na ten letni obraz, nim podniosłem głowę i rozejrzałem się. W sąsiedztwie stała ławka, siedział na niej starszy mężczyzna i czytał gazetę. W pierwszej chwili pozazdrościłem mu wolnego czasu: ach, mieć go dużo i móc do woli patrzeć na te lilie, siedzieć na ławce, włóczyć się gdzieś tygodniami! Letnie dni i miesiące wolne, przeżywane bez pośpiechu!

W drugiej chwili ponownie, jak wiele już razy, naszły mnie wątpliwości: czy cieszyłbym się tymi dniami tak, jak tą chwilą, albo moimi rzadkimi dniami wędrówek? Czy można nieustannie przeżywać uniesienia i radości? Czy możliwa jest nieustająca otwartość i chłonność umysłu?

Przecież nie – odpowiadam sobie. Prędzej czy później przyjdzie przyzwyczajenie odbierające głębokość i kolory widzenia, urok wędrówek. Przyjdzie i przyniesie swoistą ślepotę i płytkość wrażeń. Nam potrzebny jest kontrast, odmienność, wyjątkowość. Wiosna nie może trwać wiecznie, a raj musi być tracony, jeśli ma być rajem.

Więc zostają tylko takie kradzione chwile?

Niestety, tak. Tylko chwile.

170615

Chciałbym objąć je wszystkie swoją pamięcią, ale nie potrafię. Nie raz rozmyślałem nad tą swoją ułomnością, nim w końcu doszedłem do wniosku, iż to ona sama, moja pamięć, dokonuje wyboru, przechowując te chwile, które najsilniej się odcisnęły we mnie. Jakże często myślimy: tej chwili nie zapomnę; to takie piękne!; nigdy nie przeżyłem nic równie wzruszającego, etc. A po miesiącu, po roku, nie pamiętamy jej, ani ówczesnych uniesień, ale pamiętamy inną chwilę, czasami niepozorną jak niepozorną jest iglica, chwilę, która ledwie nas musnęła, omalże niezauważona, taką drobinkę naszego czasu pamiętamy latami, i gdy podobne okoliczności chwili teraźniejszej przywołają ją, wraca do nas niosąc ze sobą ulotne i zapomniane, zdawałoby się, wrażenia, myśli, nastroje. Dlaczego akurat ta chwila, pytamy się siebie. Odpowiedź wydaje mi się oczywista: bo najsilniej odcisnęła się w naszej psychice. Jest dla nas ważna, bo tworzy nasze wewnętrzne życie, czyli w istocie nas samych.

A dlaczego nie te chwile, które w trakcie ich dziania się były dla nas tak ważne i piękne? Skąd ta niezgodność? Nie wiem. Może nasza pamięć, tutaj pospołu z jakimiś podświadomymi mechanizmami naszej psychiki, uznała je za mniej ważne, niż nam się wtedy wydawało? Całkiem możliwe. Na swój prywatny użytek mówię sobie, że moja pamięć (rozumiana tak, jak wyżej napisałem), jest mądrzejsza ode mnie i lepiej wie, co ważniejsze.

Niewątpliwie ważna jest świadomość przeżywania dobrej chwili, ale czy ona wystarczy, skoro tak podatni jesteśmy na autosugestie, a i ze świadomością czasami dzieje się coś dziwnego…

Plączą mi się po głowie myśli, które trudno mi przełożyć na słowa, tym bardziej, że owe myśli są ledwie domysłem, mglistym przypuszczeniem. Chodzi mi o pewien szczególny rodzaj naszej świadomości chwili. Na co dzień mamy ją przecież, świadomie przeżywamy chwile naszego życia, ale w gruncie rzeczy my ledwie muskamy swoją świadomością nasz czas, ledwie go rejestrujemy w podręcznej pamięci, która już po godzinie, już nazajutrz, jest czyszczona i zapisywana następnymi aktualnie dziejącymi się chwilami. Co ja robiłem wczoraj o tej godzinie? Co się ze mną działo miesiąc temu? Jakże często nie pamiętamy, a jeśli nawet, to raczej szczegóły dotyczące rzeczywistości zewnętrznej względem nas samych: wczoraj o tej porze byłem w drodze, mijałem Poznań jadąc S11 na południe; miesiąc temu?… zaraz… cóż, pracowałem, nie pamiętam gdzie, a wieczorem zapewne czytałem lub pisałem. Ot, i tyle. Prawdą jest, iż nasza pamięć nie pomieści wszystkich dni, a tym bardziej wszystkich chwil naszego życia, ale wydaje mi się, że nie tylko w jej pojemności tkwi przyczyna naszego niepamiętania. Jest także w słabym związku naszej świadomości z chwilą bieżącą, ale obwiniać się o ten fakt nie można, bo po prostu tacy jesteśmy, taką mamy psychikę i tak działa nasza pamięć. Czasami coś się zmienia, jakieś trybiki zazębiają się i wtedy… Co się właściwie wtedy dzieje? Trudno to opisać. Jakaś odmienność w patrzeniu na świat i w jego widzeniu. Pogłębiona świadomość, można by napisać, ale wyrażenie to wydaje mi się zbyt łatwym wytrychem. Sięgam w głąb swojej pamięci, do chwil, o których piszę tutaj, czy raczej chciałbym pisać, i szukam ich wyróżników, a znajduję wrażenia nie dające się wyrazić słowami. To coś, co można nazwać zespoleniem chwili z naszą świadomością, świata wokół z nami, z naszym duchem. Wyraźniejsza niż zwykle świadomość bycia całym sobą, to znaczy duchem i ciałem, tu i teraz. Niczym nieuzasadnione przekonanie o wyjątkowości widzenia i odczuwania. Jednoczesne ja, ta chwila i świat.

Gdybym wierzył w bogów, powiedziałbym, że w takich chwilach odczuwam coś podobnego do zwykłego dla nich stanu ich psychiki.



Kilka lat temu podobne myśli przyszły do mnie w dość nietypowych okolicznościach (nota bene: a jakie okoliczności mają być tutaj typowe?), bo na skraju Urwiska Batorowskiego w Górach Stołowych. Zawarłem je w tekście pod tytułem „Góry Stołowe”. To zbiór tekstów z kilku dni wędrowania tymi górami, jest tutaj opublikowany. Niżej wklejam fragment a propos, ale linku do tego tekstu nie podam, bo nie wiem, jak go tutaj zamieścić. Łatwiej byłoby mi wymienić historyczne uwarunkowania światowości angielskiego, niż znaleźć odpowiednie miejsca i przyciski potrzebne do zrobienia tej sztuczki.



Pierwsze plączą się, zapominane, daty i nazwy, a więc w istocie to, co najbardziej jest nam obce, co sztuczne i umowne. Najlepiej pamiętane jest to, co dla nas jest najważniejsze: pozytywne przeżywanie, chwile dostrzeżenia uroku świata i życia.

Naszego minionego czasu nie pamiętamy w sposób ciągły, a więc tak, jak on upływa; czas jest dla nas wyspami dziania się z rzadka rozrzuconymi w oceanie niepamięci, który tylko symbolicznie istnieje w naszej  świadomości, bo przecież pusty czas zanika, gdy staje się czasem przeszłym. W chwili zapamiętanej, owej wysepce wspomnień wychylającej się ponad poziom martwego oceanu, czas zwalnia, niemal zatrzymuje się, by zmieścić w niej więcej, niż mieszczą dni całe i tygodnie tamtego monotonnego życia.

Nasze wysepki wspomnień są kapryśnymi, bo niezależnymi od naszej woli, skondensowanymi chwilami czasu i przeżywania. Mówimy sobie: to był wspaniały dzień, zawsze będę go pamiętać! – a później zapominamy o nim, albo pamiętamy jakąś jedną jego chwilę, oderwaną tak dokładnie od ram dnia w którym działa się, że tkwi ona sama jedna pośród pustych wód, i tylko jasny promień słońca na świeżych liściach pojawiającego się tam drzewa pozwala kojarzyć nam ją z wiosną niepamiętanego roku i okoliczności.

Czas nasz mija właściwie niezauważony przez nas, mija tak, jakby nie był nasz, mija szeregiem zwykłych, szarych, anonimowych dni naszego życia; usypiamy myśląc o następnym dniu, o planach na weekend, o konieczności zrobienia jutro zakupów, i ani przez myśl nam nie przejdzie pochylić się nad tym dniem. Dniem naszego życia. A później okazuje się, że jednak ten dzień nie był pusty, bo chociaż wtedy jego dar był dla nas ledwie zauważoną drobinką, to teraz, po oczyszczeniu z naszych codziennych trosk, banalnych planów, krzątaniny powszedniej, tego wszystkiego, co wypełnia nam życie i czego nie pamiętamy, zostawia nam jasną perłę przeżytej i zapamiętanej chwili.

Stałem na krawędzi urwiska zataczającego tutaj łuk i patrzyłem na kępy brzóz wdzięcznie wychylających swoje złote korony ponad krawędź zapadliska, patrzyłem na wspaniałe kolory jesieni, a po głowie krążyły mi poplątane myśli o czasie i o pamięci.

Cóż więc zapamiętam z tego dnia? Nie wiem. Karmię pamięć obrazami, wrażeniami i przeżyciami wiedząc, że ona wybierze z mojego dnia to, co było w nim najcenniejsze. Zapamięta go wyróżniając w ten sposób i czyniąc prawdziwie moim.


niedziela, 14 czerwca 2015

O czerwcu, iglicy i o telefonach


120615

Szamotuły, kolejny festyn. Warty zapamiętania z powodu odgłosów dobiegających ze sceny, jako żywo przypominających muzykę rozrywkową, a nie przeraźliwy zgrzyt rozklekotanej szlifierki, jak to nierzadko jest na festynach.

W kaczce, dziecinnym pociągu, siedziała czteroletnia dziewczynka, a przy ogrodzeniu stał jedenastoletni chłopak. Ilekroć wagonik z małą przejeżdżał obok, wyciągał dłoń i muskał jej włosy, a ona śmiała się do niego. Patrząc na tą ciepłą scenkę, pomyślałem, że z tego chłopca wyrośnie porządny facet.

Tutaj, w szamotulskim parku, kilka lat temu zobaczyłem maleńką roślinkę z różowymi, drobnymi kwiatkami, tutaj wzruszyłem się jej rozdeptaniem przez kolegów z firmy.

Wczoraj, po godzinie dziewiętnastej, o cudownej porze dnia w czerwcu, gdy silne jeszcze, ale wyraźnie niższe, słońce nie piecze, a pieści świat swoim ciepłem i barwi zieleń drzew, będąc już po pracy, poszedłem tam, gdzie staliśmy wtedy. Z pochyloną głową kręciłem się trochę między wielkimi kasztanowcami (z tamtego pobytu tutaj pamiętam ich liście uroczo oświetlane parkowymi lampami), nim rozpoznałem miejsce: tutaj stała karuzela Ranger, swoimi potężnymi łapami zaparta o ziemię. Teraz w tym miejscu stała ciężarówka, wyjmowano z niej aluminiowe kratownice sceny. Gdzieś tutaj… rozglądałem się i po chwili znalazłem ją.

Dziwnie mieszają się nasze myśli: klęknąłem nad malutką iglicą, tą samą (a może nie, może nad jej potomkiem?), która wtedy nie przeżyła ustawiania karuzeli, czując radość i coś podobnego do rozczulenia, ale jednocześnie przez głowę przeszła mi myśl o wygodzie chodzenia w roboczym ubraniu, bo oto mogę klęknąć lub usiąść na ziemi nie martwiąc się o czystość ubrania. Siedziałem przy tej mojej pierwszej, a przez to wyjątkowej, ponownie odrodzonej iglicy. Kwiaty miała nieliczne, małe, średnicy mniejszej od centymetra, płatki nierówno rozłożone na obwodzie, takie biedne, jakby wymęczone, ale przecież to była TA iglica. Była po prostu ładna. Dlaczego znowu nie wziąłem aparatu?

Dziwność jest też w działaniu naszej pamięci, w naszym przeżywaniu, w wyborach tego, co będzie pamiętane i tego, co tylko w tej chwili wydaje się być ważne, a czego ślady w nas zaciera nieodległy czas. Im jestem starszy, im więcej mam wiedzy i przemyśleń, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu o ważności takich zwykłych chwil, jak tamta sprzed kilku laty, jak ta obecna. Chwil, które ze światem zewnętrznym niewiele mają styczności, ledwie jakąś niepozorną roślinkę – jak tutaj – a w całej swojej pozostałej rozciągłości tkwią w nas, są elementami mozaiki, z której składamy naszego ducha, nasz wewnętrzny świat.

Gdy podniosłem głowę, zobaczyłem leżące wokół siebie elementy sceny i kilku mężczyzn ciekawie zerkających na mnie.

Ona znowu nie przeżyje – pomyślałem. Odchodząc, odwróciłem się i raz jeszcze spojrzałem na maleńkie kwiatki. Nie wiem, czy za rok, czy za dwa, ale wrócę do was – pomyślałem, jakbym słał komuś pożegnanie.



Słowo nie na temat, bo o zmianach w naszym języku.

Ktoś bardzo niefortunnie nazwał telefon GSM telefonem komórkowym. Związek etymologiczny jest, ale raczej ściśle techniczny i właściwie nijak się mający do cech tego telefonu bez kabelka. Mówiąc wprost: nazwa jest dziwaczna. Zawsze podobała mi się angielska nazwa: telefon mobilny, bo jest jasna i bardzo adekwatna, natomiast komórka kojarzy mi się z szopą na węgiel lub narzędzia ogrodnicze, i ze szpanerstwem pewnej grupy ludzi w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia. Właśnie z powodu szpanowania nikt wtedy nie nazywał telefonu bez kabelka telefonem, a komórką. To słowo było akcentowane, podkreślane, czasami ostentacyjnie. „Mówię z komóry” – słyszało się głośne obwieszczenia swojego statusu materialnego. W tamtych czasach były dwa rodzaju telefonów: (zwykły) telefon i komórka. Od kilku ładnych lat obserwuję zanikanie tego słowa, a powrót starego, swojskiego telefonu. Mamy więc telefon w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, i telefon noszony w kieszeni. Odpowiedź na pytanie o przyczynę tej zmiany wydaje się łatwa, a jest nią radykalne obniżenie cen i powszechna dostępność telefonów komórkowych. Skoro nie ma już czym szpanować, jako że nawet dzieci mają komórki, wyraz stopniowo przenoszony jest tam, gdzie od początku było jego miejsce: na śmietnik wyrazów nietrafionych, źle wymyślonych, wyrazów, których czas i użytkownicy języka zweryfikowali negatywnie.

Zaryzykuję twierdzenie o początkach następnej przemiany znaczenia słowa telefon. Obecnie w zasadzie nie można domyślić się, czy mowa jest o tym, czy o tamtym rodzaju telefonu, ale zauważalna jest tendencja do używania tego słowa w znaczeniu telefonu bez przewodów, czyli GSM. Powód i tutaj jest łatwy do wskazania: ilość telefonów mobilnych jest znacznie większa od telefonów stacjonarnych. W nieodległej przyszłości słowo telefon będzie w domyśle oznaczać telefon mobilny.



W nieposegregowanych tekstach znalazłem parę zdań o czerwcu. Trudno byłoby mi ustalić z którego jest roku, ale czyż cała przyroda nie zatacza rokrocznie pełnego kręgu, idąc starymi swoimi śladami? Przecież tak, a my, w tych rzadkich chwilach patrzenia szeroko otwartymi oczami, gdy uda się nam przebić przez powłokę codzienności i przyzwyczajenia, mamy wrażenie oglądania jej przemian po raz pierwszy.



Czerwiec

Szedłem skrajem lasu, wśród wysokich traw, z dłońmi otworzonymi, wyciągniętymi przed siebie, czesząc palcami zielone kłosy i czując ich łaskotanie między palcami. Zapach nagrzanej trawy mieszał się z kurzem suchej ziemi tworząc wyjątkową mieszankę: ciepły, słoneczny zapach jednoznacznie kojarzący się z latem. Od gęstej kępy krzewów i drzew przy drodze ciągnął przyjemny chłód zielonej barwy. W głębi liściastego lasu, pod gęstą koroną klonów i dębów, na brzegu wilgotnego duktu leśnego, gdzie głęboki cień niepostrzeżenie zmieniał się w mrok, wśród patyków i zeszłorocznych liści, rósł kwiat o małych, bladowrzosowych płatkach. Główkę miał pochyloną na bok, jakby patrząc gdzieś tam, między drzewa, chciał dostrzec swoich zgubionych braci, a wysoko nad nim szczyty drzew, trafione silnym słońcem końca czerwcowego dnia, jaśniały zieloną pozłotą. Las miał wiele zapachów. Na brzegu były ciepłe, na pół polne jeszcze, podkreślane cichym, ale wyraźnie słyszalnym buczeniem pszczół. Dalej, pod wielkimi, zielonymi łapami klonów, las był chłodniejszy, bardziej nieruchomy, nie było tam wiatru mieszającego zapachy. Idąc, rozróżniałem liczne jego archipelagi. Najintensywniej pachniała czeremcha, a jej zapach wcale nie był odrzucający, jak to gdzieś przeczytałem; dalej sosna rozsiewa wokół swój żywiczny aromat ciepłych i słonecznych dni lata; kępa paproci rosnących na brzegu mokradła miała gorzki, intensywnie zielony zapach; piramida ściętych pni ułożonych na brzegu duktu pachniała drewnem, właśnie drewnem - nie drzewem; pod szerokimi ramionami świerku wydawał się być obecny ślad zapachu gór, a dalej stała zapomniana przez wszystkich akacja i wołała mnie miodowym aromatem swoich kwiatów. Inaczej pachniał las gęsty, skupiony, mroczny, inaczej rzadszy, rozgarniający swoje drzewa by dać im światło i przestrzeń zmieniające barwy zapachów, ale w każdej chwili i w każdym miejscu obecna była jeszcze jedna woń: niemożliwy do nazwania zapach wiosny zmieniającej się w lato.

Zapach czerwca.