Pierwsze
dni września, park w Żarach.
Budząca
podziw z domieszką respektu ogromna topola, najprawdopodobniej kanadyjska; tak
przypuszczam widząc długie i głębokie bruzdy w korze drzewa. Pamiętałem
zmierzyć obwód jej pnia (ma 520 cm, czyli średnicę 165 cm) zdjęć zapomniałem
zrobić, ale hołd drzewu złożyłem nie raz, stojąc pod nim i gapiąc się, albo
chodząc wokół i dłońmi muskając pień. Ciągle kwitnące maleńkie bodziszki i kasztanowce
w jesiennej już szacie, z brązowiejącymi liśćmi i pękającymi jeżami, z których
wyłaniają się błyszczące kasztany. Po drugiej stronie ulicy, pod murem starego
pałacu, kwitnie nawłoć, a wyżej, na połamanej ceglanej ścianie rośnie spora już
brzoza; ale miejsce sobie znalazła!
Upał.
Dłonie błyszczą potem, krople potu mam na szkłach okularów, pot ścieka mi do
oczu. Chodziłem rozebrany do połowy, ale gdy na ramionach i plecach poczułem
znane, charakterystyczne szczypanie skóry, uznałem, że pora założyć T-shirt. Po
godzinie był przepocony, a rękaw, którym wycieram twarz (bo czym??), zrobił się
czarny.
O
20.30 wyjechałem mając nadzieję na dotarcie do odległego celu wczesnym rankiem,
a towarzyszył mi księżyc świecący na wprost mnie. Początkowo stał nisko nad
horyzontem, był wielki, wyrazisty, czerwony i piękny. Podnosząc się, stawał się
coraz mniejszy i coraz bardziej srebrny, wyrazistym i jasnym będąc nadal. W
kabinie gorąco. Uchylam prawe okno, chłodny wiew wypełnia kabinę, ale po
minucie kicham, wciskam więc przycisk podnoszenia szyby i znowu się pocę. Po
dwóch godzinach spokojnej jazdy podrywa mnie odgłos wystrzału opony. Coś, co
normalnie zdarza się nadzwyczaj rzadko, tutaj jest normą, ponieważ stare opony
użytkuje się do ich nagłego i głośnego końca. Na dworze tylko odrobinę
chłodniej niż w nagrzanej kabinie; nieco wcześniej mijałem przydrożny
termometr, pokazywał 28 stopni. Kładę się na asfalcie i wczołguję pod dno
skrzyni ładunkowej, latarkę próbując trzymać w zębach. Oceniam, czy mój
podnośnik wejdzie pod płytę spinającą resory z osią i jak go ustawić w tej
ciasnocie. Leżę przy kole zbierając uciekające mi chęci do pracy, na policzku
czuję szorstki i jeszcze ciepły asfalt szosy; właściwie dobrze mi się tutaj
leży, ale przecież muszę wziąć się za wymianę koła. Wycofuję się rakiem,
T-shirt najwyraźniej chce tam zostać, bo zsuwa się ze mnie w stronę głowy.
W
Głogowie wjechałem na drogę, którą dziesiątki razy przemierzałem swoim fordem
jadąc na moje włóczęgi; myślami byłem w górach. W zimne dni często chodziłem
po górach, w skwarne nie; w ten gorący letni wieczór pomyślałem, że chyba
jednak mniej uciążliwa jest ta zimna skrajność. Zdarzało mi się być na szlaku
przy 20 stopniach mrozu i przy silnym wietrze, ale nie zmarzłem nigdy, może
tylko czasami w palcach stóp i rąk odczuwałem niewielki dyskomfort. W końcu
komfort marszu w zimie jest tylko kwestią odpowiedniego ubrania. Co jednak
zrobić, gdy powietrze ma ponad 35 stopni, w plecy grzeje plecak, a na stopach
ma się grube skarpety i masywne buty?
Ech,
poszedłbym i w ten upał! W najgorętsze godziny posiedziałbym wśród brzóz
rosnących przy tamtej uroczej dróżce na stoku Ulina, a pod wieczór poszedł
dalej i szedł do zmroku. Letni wieczór w górach, na szlaku…
Jak
wygląda? Jakie ma zapachy?..
Za
Jarocinem wjechałem na drogę zapomnianą przez drogowców - trzydzieści
kilometrów dziur w jezdni tak wąskiej, że lusterkami omalże całuję się z
mijanymi tirami, w końcu z ulgą wjeżdżam na starą szosę warszawską, drogę 92.
Jest równa i szeroka, scania uspokaja się, nie wyczynia już dzikich harców na
wybojach, a spokojnie warczy silnikiem. Monotonia usypia, zwłaszcza, że minęła
dwudziesta godzina pracy non stop. Raz i drugi świadomość urywa mi się, z
sekundowego snu budzę się przestraszony, krzyczę lub biję się po policzkach dla
odpędzenia snu. Zatrzymuję się na minutę, wypijam kawę z termosu i szybko
ruszam w dalszą drogę walcząc o godziny spania. Jeśli nie pośpieszę się, nie
będę mieć czasu na sen, bo na trzynastą zamówiona jest ekipa pogotowia, mają
podłączyć prąd, a przecież wcześniej mam zmontować instalację elektryczną,
muszę więc zacząć pracę nie później niż o dziesiątej.
Huk
jak wystrzał armatni, tumany kurzu widziane w lusterku i chwiejący się samochód skutecznie odpędzają senność.
Zrezygnowany zatrzymuję scanię, biorę latarkę i wysiadam, chociaż wiem, co
zobaczę. Gęsta sieć stalowych nitek opony sterczy zmechacona, a między nimi
zieje wyrwa. Nie mam już zapasowego koła, ale na horyzoncie widzę bliską łunę
miasta.
Pojechałem na jednym kole i dojechałem jadąc trzydziestką.
Pojechałem na jednym kole i dojechałem jadąc trzydziestką.
Mimo
starań wygospodarowałem tylko dwie i pół godziny snu.
Dawno
temu ktoś dowcipny nazwał najgrubsze używane tutaj przewody walkmanami. Fama
głosi, że to na skutek (przewrotnego) podobieństwa do cieniutkiego przewodu
słuchawkowego walkmana. Przewody te mają średnicę około 8 cm i wagę taką, że
jedna osoba nie przeciągnie na raz dłuższego odcinka przewodu niż
dziesięciometrowy. Wczoraj chciałem więcej, ale stopy zabuksowały mi w piachu.
Dzisiaj czarna guma przewodu parzy dłonie; nie zakładam rękawic, bo trudno mi
znieść okropne gorąco odczuwane wtedy na dłoniach. Rozciąganie tego przewodu
wysysa siły, wypaca wodę z organizmu i obciąża kręgosłup, ale na szczęście nowy
plac jest duży i równy, można podjechać ciężarówką z wielkim bębnem, na którym
nawinięte są walkmany, bez konieczności wleczenia ich po ziemi na dużą
odległość.
Dzień
pracy w mojej brygadzie w czasie przeprowadzki, to nie tyle tony przeniesionych
ciężarów, co wiele, wiele kilometrów chodzenia po całym terenie
lunaparku. Pamiętam swoje pierwsze przeprowadzki w tej firmie, chodziłem wtedy
jak zbity pies ledwie włóczący nogami, a przecież miałem naście lat
mniej. Szybko tracąc wagę wytrzymałem tę szkołę przetrwania, musiałem wytrzymać, a
teraz te zwariowane dni nie odciskają właściwie żadnego śladu na moim organizmie.
Niestety,
później, gdy przyzwyczaiłem się, znowu nabrałem wagi. Rok temu zawziąłem
się, skrupulatniej niż zwykle liczyłem kalorie, w rezultacie wróciłem do swojej
wagi z młodzieńczych lat, z czego jestem bardzo dumny. Do tego stopnia dumny,
że kupiłem sobie wagę i dla poprawy nastroju staję na niej niemal codziennie.
Spod
kuchni dobiega mnie babski jazgot, to kucharka i pomagająca jej w czasie
przeprowadzki kasjerka znowu się kłócą. Skrzeczące i wysokie głosy świdrują w
głowie, są nie do zniesienia. Gdyby to byli mężczyźni, poszedłbym i sypnął im
wiązankę na uspokojenie, ale do bab nie pójdę, bo wtedy zjednoczą się i
wspólnie zaczną jazgotać na mnie, a tego bardzo nie lubię.
Czasami
zastanawiam się, co trzeba przeżyć, czego w życiu doświadczyć, żeby z pogodnej
niegdyś, cichej i zapewne miłej dziewczyny przeobrazić się w taką babę. Wtedy
na ogół przychodzą mi na myśl tysiące dni wypełnionych codzienną męczącą
krzątaniną, niekończący się ciąg kłopotów, może i niezbyt wielkich, ale
uciążliwych powtarzalnością, dawno miniona miłość i obecny jej brak – i wtedy
bronię te kobiety przed własnym zbyt ostrym osądem. Nie dość, że mam zadatki na
idealistę i marzyciela, to na dokładkę niewielką mam wiedzę o psychologii
kobiet, ale nie chciałbym się mylić w twierdzeniu, iż kobieta komplementowana,
doceniana, pieszczona, a nade wszystko kochana, zachowa w sobie te urocze cechy
młodej marzycielki, jaką kiedyś była, i nie zamieni się w babsztyla. Tak, tylko
wtedy należałoby uznać, iż ta jej nieprzyjemna metamorfoza jest winą mężczyzn.
Ech.
O
18.30 lunapark ma prąd i wodę, podłączony też jest do kanalizacji ściekowej.
Cichaczem, jako że pracować powinniśmy do godziny 19, zarządzam fajrant;
chłodny prysznic jest rozkoszą dla ciała.
Po
upalnym dniu i ciepłej nocy dzień wstawał chłodny i chmurny. Silny wiatr niósł
drobne kropelki deszczu osiadające na szkłach okularów; wróciłem się do
kampingu po sweter i czapkę z daszkiem. Z obawą, także z odrobiną niechęci,
patrzyłem na szare, paskudne chmury pokrywające całe niebo. W takie dni lata
wydaje mi się, że słońce utraciłem na długo, że wczorajszy dzień był ostatnim
dniem lata, a teraz już tylko chmury przede mną i dni coraz krótsze. Wtedy
budzi się we mnie tęsknota za słońcem tak silna, jakby karmiona była tygodniami
bezsłonecznych dni i obiecuję sobie nigdy nie narzekać na upał. Nie narzekałem
nawet wtedy, gdy pot dosłownie zalewał mi oczy.
Wieczorem
tego dnia uświadomiłem sobie, iż sweter założyłem po raz pierwszy od trzech
miesięcy. Od dzisiaj zakładać go będę coraz częściej, a za miesiąc przyrośnie
mi do grzbietu na całe półrocze. Jego wyciągnięcie z szafy było jedną z wielu
symbolicznych chwil końca lata – obok dni coraz krótszych, błyszczących
kasztanów, pierwszych żółtych liści na brzozach i kwitnących nawłoci.
Lato
się kończy.