190915
Nieprzerwany
ciąg stu osiemdziesięciu dni pracy przerwie się jutro: po raz pierwszy od marca
będę mieć dzień wolny. Nadal lato, słońce, zieleń wokół mnie i pierwszy wyjazd
w góry. Cały tydzień cieszę się myślą o nim, a dzisiaj, w przeddzień wyjazdu,
mam taki nastrój, jakiego życzyłbym sobie zawsze. Popołudniu patrzyłem na
zegarek i wyobrażałem sobie, gdzie będę i co będę robić za 12 godzin, a
skończone przed chwilą szykowanie kanapek było po prostu radosnym rytuałem.
Nota bene: nie obyło się bez walki między moim apetytem a dbałością o linię.
Jej, jak to zabrzmiało! Jakby młoda kobieta to pisała, a nie facet z siódmym
krzyżykiem na karku, ale słów nie zmieniam: dbam o brzuch płaski bez wciągania
go czy spinania paskiem, dbam codziennie i od wielu lat, na przekór
dziedzicznej skłonności do tycia i własnemu apetytowi.
Ładowałem
baterie aparatu i telefonu, oglądałem wyjęte z szafy ochraniacze, dotykałem
sprzączek plecaka i grotów kijów, zaglądałem do woreczków z drobiazgami
noszonymi w plecaku, zapalałem latarkę i zapalniczkę. Uzupełniłem porcje
papieru i jeszcze raz zajrzałem do butów, nie wiem po co (ależ wiem!: bo lubię
wszystkie swoje buty górskie). Po prostu bawiłem się przygotowaniami.
Mam
wszystko? Nie! Jeszcze muszę ustawić budzenie, na wszelki wypadek w dwóch
telefonach.
A
Bach snuje swoją najpiękniejszą opowieść d-moll na skrzypce i obój…
Spać,
spać! Budziki zadzwonią za niecałe sześć godzin!
200915
Wiele
razy zastanawiałem się nad najgłębszą przyczyną mojej potrzeby wędrówek, wiele
podawałem możliwych wyjaśnień, ale tak naprawdę nie wiem, co mnie ciągnie na
szlak. Droga jako symbol życiowej drogi, jej przemierzanie jako wyraz potrzeby
zmian, dziania się, dążenia do celu? Może moje włóczenie się zaspakaja jakąś
cząstkę potrzeby wolności, nieskrępowanej swobody? Nie wiem. Wiem, że kocham
drogę i że wobec jej uroku jestem bezbronny i bezradny. Droga ma dla mnie cechy
kobiece, co doskonale tłumaczy moją bezradność, jakże męską, także moje jej
kochanie, zapatrzenie w nią i nienasycenie.
O
drodze myślę jak Anglik o łodzi. She. Ona.
W
planach miałem Dzwonkową Drogę i sąsiednie wzgórza, ale jak często u mnie, gdy
myśl biega tu i tam i chcę być tam i tutaj też, wieczorem zmieniłem trasę.
Przypomniał mi się zimowy, czysty, wyrazisty wschód widziany przez ułamek
sekundy w czasie pokonywania serpentyny szosy pod Rząśnicką Przełęczą i
postanowiłem tam właśnie zobaczyć pierwszy wschód słońca nowego sezonu moich
włóczęg.
W
czasie jazdy zerkałem na niebo, ale gwiazd nie widziałem, niestety. Przed
szóstą, więc jeszcze w nocy, byłem na miejscu, kręciłem się trochę wokół
przełęczy chcąc znaleźć dobre miejsce na samochód, w końcu postawiłem tam,
gdzie pierwotnie planowałem. Mój ford warty jest tyle, ile dobre buty, ale to
mój samochód, wożący mnie i lubiany; ilekroć zostawiam go na cały dzień na
jakimś odludziu, staram się stawiać go w miejscu widocznym z szosy martwiąc się
o jego całość.
Byłem
rozczarowany początkiem dnia. Nie było żadnego świtu, żadnych kolorów, nic.
Było czarno, później zrobiło się szaro, w końcu nastał chmurny dzień bez
promyka światła. Eos zawiodła mnie jak rzadko kiedy.
Nie,
nie będę na nią psioczyć, a nawet korzystając z okazji chciałbym wziąć ją w
obronę, bo ludzie różne bzdury o niej wygadują. Ona… to wszystko zaczęło się od
tej nieszczęsnej historii z Titonosem. Mówi się, że zapomniała prosić o jego
wieczną młodość. Tak, zapomniała, ale czyż nie było to oczywiste? Każdy
wiedział, że roztrzepana z niej dziewczyna, Zeus też, dlaczego więc nie dał jej
mężowi tego daru? Ja wiem: bo miał chrapkę na Eos, a że ta odmówiła mu, okazał
swoją złośliwość. Nawiasem mówiąc, on zawsze uważał, że swoją męskością
zniewala kobiety, ale prawda była zupełnie inna: jedne po prostu bały się go,
drugim imponowały względy męża Hery. No i gdy nieszczęsna Eos zobaczyła w domu
świerszcza, coś się w niej zmieniło. Są tacy, którzy źle mówią o jej
prowadzeniu się, ale to nie tak: ona w nowych kochankach szuka kogoś podobnego
do swojego ukochanego Titonosa. Późną wiosną i w lecie, gdy musi bardzo
wcześnie wstawać, jeszcze jakoś trzyma się, ale gdy ze zbliżającą się jesienią
ma nieco więcej czasu, zaczyna ją nosić. Wraca nad ranem, nie zawsze sama,
zasłania story i kładzie się spać nie pamiętając o swojej powinności bogini
świtu.
Tak
więc oczywistym sprawcą chmurnych brzasków bez kolorów jest Zeus, ten stary
pierdoła z myszami w brodzie, a nie biedna i samotna Eos.
Że
podkochuję się w niej i dlatego bronię? Ależ tak! Jakże być obojętnym na jej
urok? Jej wystarczy uśmiechnąć się, by obudzić we mnie szaleńczą nadzieję nie liczącą
się z niczym, a już najmniej z
doświadczeniem. Oczywiście po chwili przychodzi gorzka refleksja: wszak ona do
wszystkich tak się uśmiecha, ale ta konstatacja gasi tylko moją nadzieję, nie jej urok i moje nim zniewolenie.
Miało
być ciepło, więc zamiast herbaty, swój wielki termos napełniłem schłodzonym
sokiem jabłkowym; na trasie brakowało mi ciepłego picia. Dobrze, że miałem w
plecaku rezerwowy sweter. Noszę go zawsze, jest stałym wyposażeniem plecaka,
czasami okazuje się być bardzo potrzebny.
Skoro
już byłem na Rząśnickiej Przełęczy, uznałem, że myszkując po drodze, dotrę do
źródła Złotego Strumienia za Bystrzycą i na sąsiednie zbocza wzgórz. Szedłem
otwartymi przestrzeniami, większość trasy na przełaj, bezdrożami; szedłem
zielonymi jeszcze dzikimi łąkami, zabronowanymi już szarymi polami i żółtymi
rżyskami. Czasami towarzyszyła mi szutrowa droga, raz i drugi polna dróżka.
Odwiedziłem znane już, ale lubiane miejsca na zboczach Babińca, przeciąłem
dolinę i doszedłem do zwartego łańcucha wzgórz na północ od Posępska. Kiedyś
znalazłem dogodne przejście przez gęste lasy tych wzgórz, ale szedłem z
przeciwnej strony. Wyszedłem wtedy z lasu, rozpoznałem okolicę i poszedłem
dalej, nie myśląc o zapamiętaniu miejsca. Dzisiaj przeszukałem dwa razy granicę
lasu i duktu nie znalazłem, w końcu zdecydowałem się przejść na przełaj. Ta
droga, co najwyżej kilometr marszu lasem, kosztował mnie tak dużo sił, że nogi
czułem niemal do końca dnia. Gąszcze młodniaków jeszcze nie były tak zdradliwe,
jak rozległe połacie jeżyn z gęstymi i kolczastymi pędami chwytającymi buty,
szarpiącymi spodnie i kurtkę, a nawet sięgającymi twarzy i zrywającymi czapkę.
Kijami starałem się przyciskać je na tyle nisko, żeby móc przydeptać je wysoko
podniesioną stopą, ale i tak niemal każdy krok był stawiany kosztem
wyszarpywania nogi z chwytliwej i kolczastej plątaniny. Na mojej markowej,
cholernie drogiej kurtce, o której szwedzki producent jakże kłamliwie pisze na
swojej stronie, że jest z ojca na syna, zostały ślady wyciągniętych nitek.
Szedłem, zawracałem i próbowałem w innym miejscu; macałem się po kieszeniach,
trzymałem ręką czapkę i osłaniałem oczy. Gdy stanąłem na brzegu lasy, byłem
spocony jak mysz, ale była to jedyna tego rodzaju przygoda w ciągu dnia. Wyniosło
mnie w pobliże Sądreckich Wzgórz, odłożyłem więc odszukanie zgubionego duktu na
później i poszedłem przed siebie. Dzięki tej decyzji najadłem się malin i
poznałem urocze miejsce, które na pewno jeszcze odwiedzę. Droga wypadła mi
między zabudowaniami jedynego gospodarstwa w Sądrecku; na podwórzu przywitałem
się z gospodarzem, zapytałem o przejście, rozmawialiśmy parę minut. W podzięce
dorwałem się do jego malin rosnących za domem. Jest ich tam mnóstwo, ze sto
tysięcy krzewów (albo i więcej), owoce są wielkie jak pomidory… trochę przesadziłem,
są jak koniec kciuka, malinowe i słodziutkie. Opychałem się nimi zerkając w
stronę domu - niech mi gospodarz wybaczy.
Ten
dzień był nie tylko malinowym obżarstwem. Jadłem też mirabelki, węgierki,
jeżyny i brzoskwinie zrywane przez płot okalający stary, opuszczony dom; na
zboczu Babińca, gdzie stałem patrząc na tak urokliwe zbocze Ptasiej i na szczyt
Lastka, mojego Lastka, wzgórza, z którym łączą mnie przedziwnie poplątane
związki, tuż obok, na miedzy, jak każe tradycja, rosła grusza ciężarna owocami
– cudnie ciepły widok. Zerwałem jeden owoc, był miękki i bursztynowy, ale
okazał się być przejrzały, sięgnąłem po twardszy, a gdy spróbowałem, napełniłem
nimi kieszeń.
Wracam
pod Sądrecko: niewiele dalej polna dróżka wiedzie wśród rżysk, na brzegu lasu
zakręca i biegnie pod wychylonymi nad polem gałęziami drzew, a że znalazł tam
miejsce swojego trwania płaski kamień, usiadłem nań i patrzyłem. Przy drodze
kwitły chabry i rumianki, nade mną zwieszały się gałęzie dębów, poprzez ich liście
patrzyłem na pofałdowane stoki łąk i pól.
Granica
lasu i otwartej przestrzeni, okolony niskimi gałęziami drzew daleki widok, to
ulubiony przeze mnie podwójny kontrast dali i bliskości.
Bystrzyca
jest długą wioską nanizaną na nitkę szosy, nie znam jej całej. Dzisiaj, po raz
pierwszy schodząc szosą z górnej części wsi, zobaczyłem tablicę informującą o
starym cisie – jakże go ominąć? Wśród pozostałości parku i dworu stoi
przysadzisty osiemsetletni cis, drugie najstarsze drzewo Polski. Jeśli wie się
o przeciętnej wielkości cisów, ten czyni wrażenie: średnicę jego pnia oceniam
100-120 centymetrów! Tu i ówdzie ma dziuple po starych konarach, ale czerstwy z
niego staruszek. Dziwnie się można poczuć dotykając drzewo, które było już
stare, gdy szykowaliśmy do grunwaldzkiej bitwy…
Tak
więc dwa najstarsze drzewa naszego kraju są cisami.
Na
polach już jesień, jednak łąki i drzewa jeszcze w kolorach lata, a dla wielu
roślin nadal jest czas kwitnienia. Widziałem śliczne dzwonki, chabry, rumianki,
a kwiaty ostów jak zwykle czarowały mnie swoją oryginalną urodą i nasyconym
kolorem głębokiego różu; widziałem wiele innych kwiatów, nieznanych mi,
niektórym zrobiłem zdjęcia.
Źródło
Złotego Strumienia odnaleźć łatwo: jest tam, gdzie na rozległym polu zaczyna
się nitka drzew. Wszedłem między nie i nachyliwszy się nad głębokim korytem,
doznałem zdumienia: źródło wyschło. Zszedłem paręset metrów niżej, woda
pokazała się na samym dnie wstążką szerokości dłoni. Przyjdą deszcze, źródło
odrodzi się, pomyślałem, ale z tego zaaferowania zupełnie zapomniałem odnaleźć
ten wielki złoty samorodek, który niewątpliwie leży gdzieś tam i czeka na mnie.
Nic to – pocieszyłem się idąc dalej – leży już milion lat, poleży do następnego
mojego przyjścia tutaj.
Jest
kilka miejsc wyjątkowo dla mnie ładnych w tych górach – obok dziesiątek, raczej
setek, miejsc po prostu ładnych. Ot, dosłownie parę kroków od dzisiejszego
miejsca parkowania mojego samochodu otwiera się piękny widok na zbocza Ptasiej,
a gdy przejdzie się dolinę i stanie na jednej z tych nitek z nanizanymi nań
drzewami, zobaczy się przełęcz i obok urokliwe, rozległe zbocza Babińca –
kolejne moje miejsce. Jedno z tych najładniejszych jest na stoku Dzioba, nad
lokalną szosą biegnącą z Bystrzycy na północ. Wymościłem sobie gniazdko na
zboczu wzgórza, usiadłem i patrzyłem, patrzyłem. Gdy przyjdzie zły czas, gdy
szarość będzie wokół mnie i we mnie, będę się ratować wspomnieniem tamtych
widoków.
Pod
wzgórze Pustak, stokiem którego wiedzie zagubiony dukt, podszedłem z drugiej
strony i przejście znalazłem od razu. Wygodna dróżka leśna szybko wyprowadza na
drugą stronę pasma wzgórz, a gdy wyszedłem na otwartą przestrzeń, zrozumiałem,
dlaczego rano nie znalazłem przejścia: początek jest zarośnięty młodniakiem,
trzeba dokładnie wiedzieć gdzie jest, bo można przejść obok i nie zauważyć go.
Zawróciłem i przeszedłem przejście jeszcze raz i jeszcze raz. Teraz już nie
zapomnę, gdzie się dukt zaczyna i gdzie kończy.
Słońce
zaświeciło trzy godziny przed zachodem – świat od razu nabrał uroków i
uśmiechnął się do mnie. Już się szykowałem do oglądania zachodu z przełęczy,
gdy słońce… schowało się za chmurami. Samochód odetchnął z ulgą widząc mnie, ja
z ulgą usiadłem w jego fotelu.
Na
szlaku byłem ponad 12 godzin, przeszedłem około 25 kilometrów, odkryłem parę
nowych miejsc wartych odwiedzenia, przypomniałem sobie poznane wcześniej,
porządnie dałem sobie w kość i rozpocząłem kolejny sezon wędrówek sudeckich.