Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 14 października 2015

Dzień złotej jesieni


111015

Gdy minąłem ostatni dom wioski, po lewej zobaczyłem odkryte wzgórze obiecujące ładne widoki. W jednej chwili zmieniłem plan i brzegiem pasa drzew, zapewne pozostałością zapomnianej drogi, poszedłem w stronę szczytu. Kilka godzin później szedłem po raz drugi takim samym śladem drogi mogąc iść obok, łąką, ale takie miejsca mają urok kontrastu z otwartymi przestrzeniami zaczynającymi się o krok, urok dzikich zakątków wypełnionych rozmaitością drzew i krzewów tam rosnących, a bywa, że ptasią wrzawą. Znając je, inaczej patrzy się na nie z daleka, gdy ze szczytu widzi się w dolinie nitki zarośli na fałdach łąk lub pól.

W miarę zdobywania wysokości, zza drzew, z niebytu, w dole wyłaniała się wioska, a za nią i jakby  ponad nią, otwierała się przestrzeń coraz rozleglejsza, bliżej zielona i złota, dalej coraz bardziej niebieska, przestrzeń wypełniona rozsianymi tu i tam wzgórzami, z nitkami wiosek i kolorowymi kępami miasteczek. Gdy byłem blisko szczytu, na wprost mnie, ponad garb stoku, wyrastało dalsze wzgórze, a im byłem wyżej, tym głębszą i ładniejszą stawała się dolina między moim wzgórzem a tamtym.

Na łagodnym wybrzuszeniu szczytu stoi ławka w cieniu zielonych jeszcze drzewek i kosz wypełniony… przez moment spodziewałem się kufli, ale nie było ich tam, przeważały puszki po piwie.

Byłem na Kuflu, wzgórzu wyrastającym na północnym stoku Blizbora na Pogórzu Izerskim.





Mając dłuższą drogę do przejechania, wyjechałem wcześnie, o 3.40. Przed szóstą minąłem Złotoryję wjeżdżając z nieznane mi okolice, a jechałem przez Lwówek, Gryfów i Mirsk; za tym miasteczkiem miałem skręcić w boczną drogę, a dalej w nienumerowaną dróżkę szerokości samochodu. Trasę obejrzałem na google maps, zmiany numerów dróg i ważniejsze skrzyżowania pamiętałem na tyle dobrze, że tylko raz wracałem, ale ledwie parę kilometrów. Jechałem z północy, więc na wprost miałem wielką, na pół horyzontu, ścianę gór. Patrzyłem doznając ambiwalentnych wrażeń, bo w jednej chwili widoki wydawały mi się swojskie, podobne do kaczawskich, w drugiej uderzała mnie ich odmienność, chwilami granicząca nawet z obcością. Później doszedłem do wniosku, że zbytnio przyrosłem do moich gór i chociażby z tego powodu odmiana była mi potrzebna.

Była siódma, gdy zaparkowałem przy wiejskim sklepiku w centrum Gierczyna, w pięć minut później rozciągnąłem kije, naciągnąłem czapkę na uszy i ruszyłem. Z jutrzenką było podobnie, jak w czasie poprzednich wyjazdów: noc i cały dzień były pogodne, chmury były tylko o świcie i tylko na wschodzie. Poszedłem zielonym szlakiem chcąc pomyszkować po odkrytych północnych stokach Zamkowej, a po zatoczeniu koła wrócić do wioski i z niej ruszyć ku następnym wzgórzom. Uroda Kufla i moja niecierpliwość zmieniła mi plany.

Idąc na szczyt tego wzgórza, szedłem wprost na słońce chowające się za pasem niskich chmur, jednak gdy już wyskoczyło ponad nie, zostało ze mną do końca dnia. Szron pokrywał suche, szeleszczące trawy, wiał dość silny wiatr. Nim dotarłem na szczyt, założyłem drugą parę rękawic i zapiąłem kaptur pod brodą. Wspomniałem spędzony na kaczawskich drogach dzień tak wietrzny, że kij swobodnie wiszący na pasku ustawiał się skosem do ziemi, a herbatę laną z termosu do kubka porywał wiatr. Dzisiejszy był tylko zefirkiem przy tamtym boreaszu.

Widoki ze szczytu czynią wrażenie urodą i urozmaiceniem. Na północy wzrok sięga Gryfowa, po bokach wznoszą się stoki Granatów i Zamkowej, a tak są ładne, jak najładniejsze kaczawskie; stojąc tam myszkowałem po nich głodnym wzrokiem; za mną była niewielka przełączka, a za nią i wyżej zaczynały się bezkresne lasy Izerów. Na samym horyzoncie, ledwie widoczna, o ton tylko ciemniejsza od niebieskości nieba, stała… Ostrzyca? Północno-zachodni kierunek się zgadzał, najwyraźniej to Ostrzyca. Przyznam jednak, iż wypatrzyłem ją tylko dlatego, że powiedziano mi o możliwości zobaczenia jej stamtąd.

Powiem tutaj, że na początku mojej bytności w nowym miejscu nie potrafię tak swobodnie przypisywać nazwy górom, jakby wynikało to z moich opisów. Kręcę mapą, kręcę się i jakże często nic mi nie pasuje. Góry, wioski i miasteczka bawią się ze mną w chowanego, uciekając mi w dziwne, nieoczekiwane miejsca; dopiero gdy nieco poznają mnie, uspokajają się i pozwalają poznać siebie; wracają na miejsca przypisane im od zawsze, porządkując świat wokół mnie.

W którą stronę iść? Stoki na lewo i na prawo były równie pociągające, skręciłem w stronę Blizbora, a gdy doszedłem do ściany lasu, skręciłem w lewo, na wschód, chcąc wyjść na otwartą przestrzeń na początku doliny oglądanej ze szczytu. Dukt uciekał mi za bardzo w prawo, skręciłem w jakiś boczny i tam spełniło się moje marzenie… grzybobrania.

Ktoś mi mówił o grzybnych miejscach na Blizorze, jak się okazało nie kłamał:) Pierwsze zobaczyłem opieńki, kilka ich sporych kęp; stałem nad nimi nie wiedząc co robić. Zabrać je do plecaka? Do samochodu nie było daleko, ledwie parę kilometrów, ale co zostanie w grzybów wciśniętych między termos, butlę wody, a moje plecy? Z ciężkim sercem zostawiłem grzyby i poszedłem dalej. Właściwie zrobiłem tylko parę kroków, bo zobaczywszy dwa podgrzybki, zdjąłem plecak i nachyliłem się ku nim. 


Nie wiem jak zrobię, ale nie zostawię tych grzybów – postanowiłem. Nieść w kieszeni? Wyjąłem kanapki z reklamówki i chodząc wokół plecaka w promieniu kilkunastu metrów, w ciągu połowy godziny zebrałem 16, słownie: szesnaście podgrzybków i drugie tyle młodych opieniek. Zapewne szukałbym dłużej, ale między drzewami świeciło słońce wołając mnie na otwarte przestrzenie, a mróz do bólu wyziębił mi odsłoniętą dłoń; niektóre grzyby były zmrożone na kość. Reklamówkę ostrożnie zapakowałem do plecaka i ruszyłem. Kilkadziesiąt metrów dalej zobaczyłem pierwszy dom na brzegu lasu – byłem na górnym krańcu Gierczyna, na początku doliny oglądanej z Kufla. Szedłem zachłystując się urodą dnia i okolicy; doprawdy, nie wiem czym bardziej, bo dzień był z tych najpiękniejszych, najbardziej świetlistych i kolorowych, a dolina, miejscami może do starego jaru bardziej podobna, z jej zielonymi stokami podzielonymi wstążkami miedz i drzew, z nitkami dróżek kończących się przy domkach wrośniętych w zbocza, w słońcu złotego dnia jesieni, wyglądała bajecznie. 







Gdy wyszedłem zza pałacu, zobaczyłem jeszcze jeden jej atrybut, urodą nie ostatni: wąziutką, falistą wstążkę asfaltu biegnącą zachodnim zboczem. Dwa razy przeszedłem tę drogę w ciągu dnia, a gdy już miałem odjeżdżać, wróciłem i przejechałem samochodem – po prostu szkoda mi było rozstawać się z nią. Gdy z góry patrzyłem na jej meandry, wydawało mi się, że ta droga ledwie dotyka ziemi, że na tamtym zakręcie zaraz oderwie się od trawy i poleci w zielono-złocistą przestrzeń. Asfalt jest tym dla drogi, czym bywają dziesiątki lat dla kobiety – czynią je statecznymi, spokojnymi i przewidywalnymi; jednak ta droga wymyka się regułom, pozostając zwiewną i uroczo kapryśną.

Stojąc przy pałacu, miałem na wprost wzgórze Kufel, a niżej, na jego stoku, jeden z tych gierczyńskich domków wtulonych w zbocze. Patrzyłem na niego, bo wydawało mi się, że gdzieś, w jakimś innym świecie, widziałem taki domek.

Może w moim marzeniu posiadania domu w górach? Może.

Zszedłem do wioski, w samochodzie zostawiłem grzyby, a że sklep był otwarty, na chwilę zapomniałem o liczeniu kalorii kupując po 20 deko kruchych ciasteczek i nadziewanych cukierków. W drodze zżarłem je wszystkie; co dziwne, nawet wyrzutów sumienia nie miałem. Były dobre.

Zielonym szlakiem poszedłem na stoki Zamkowej mając nadzieję znalezienia dróżki wypatrzonej z Kufla. Ze szczytu tego piwnego wzgórza widziałem przy tej dróżce charakterystyczny, wysoki modrzew z gałęziami rosnącymi w jedną stronę; teraz stałem w jego pobliżu, w kolejnym miejscu, które powinno być na mapach zaznaczone wielkim słoneczkiem punktu widokowego. Głęboka dolina u stóp Blizora, jej poznanie zostawiam na swój następny przyjazd tutaj, oczywiście Kufel, rozległe przestrzenie pogórza na lewo, a na prawo lesiste, wysokie i szerokie góry izerskie: Dłużec i Niedźwiednik. 



Znalazłem tam parę innych punktów widokowych i chyba nie tylko ja, bo są tam ślady biwaków. Szedłem według mapy chcąc dojść do szosy, która biegnie blisko szczytu Zamkowej; znalazłem i zszedłem nią do Kotliny, mijając z rzadka rozsiane domki, niektóre bardzo ładne, niemal wszystkie w ładnych miejscach stojące. Na tej trasie po raz kolejny przekonałem się o nieaktualizowaniu mapy od wielu lat, mimo zapewnień wydawcy: droga na mapie zaznaczona jako polna, dorobiła się asfaltu, w wielu innych miejscach na leśnych duktach rosną niemałe już drzewa, a polany stały się lasem.

Równolegle do szosy biegnie ścieżka edukacyjna, poszedłem nią w stronę wioski, dowiadując się po drodze o starych kopalniach kiedyś tam funkcjonujących, a po wyjściu z lasu znowu zgubiłem ścieżkę. Nie wiem, czy to moje gapiostwo, czy przyzwyczajenie z moich gór, po których chodzę nie zważając na szlaki i drogi, może niechęć kierowania się wyznaczoną drogą, dość, że oznakowane szlaki gubię często.

Poszedłem według słońca i nachylenia stoków, przed samą wioską szlak dołączył do mnie i wspólnie doszliśmy do domu nazwanego jakże a propos Gierczynówka. Idąc uliczkami wioski spotyka się kamienne mury, a stare kamienie domów i ogrodzeń, drewno i rosnące na nich rośliny pnące, tworzą wyjątkowo ładne połączenie. Nie raz zastanawiałem się, dlaczego podobają mi się takie miejsca, ale przyczyn nie doszedłem. Może ukrywają się w połączeniu martwej materii i żywej tkanki? Może tkwią we wrażeniu patrzenia na stare ludzkie siedziby, odporne na zawirowania naszego świata, a nawet na narodziny i śmierć swoich właścicieli? Możliwe, bo budzą we mnie poczucie stałości i bezpieczeństwa, ale też ich widok pobudza mój zmysł estetyczny.

Chcąc jeszcze obejść Granaty, wypatrzyłem na mapie dróżkę biegnącą równolegle do szosy w kierunku wzniesienia Prochownia w pobliżu wioski Przecznica. Droga miała wcześniej skręcać ku szosie, ale że były tam zaznaczone łąki poprzedzielane zagajnikami, postanowiłem pójść tamtędy licząc na znalezienie dogodnych przejść. Droga była ledwie widoczna, wyżej już nieużywana i zarastająca, ale była. Gdy skręcała do szosy, wszedłem w las w wypatrzonym na mapie miejscu i… udało mi się trafić. Dalej było trochę gorzej, bo zagajniki zdążyły połączyć się tworząc plątaninę poprzerastanych łączek, ale przedzierania się przez chaszcze nie miałem. Kierując się słońcem, idąc w miarę jasnym lasem, szybko doszedłem do duktu, którym wiedzie ścieżka przyrodnicza, jednak nie mając pewności dotarcia do Prochowni; to drugie miejsce, które musi poczekać na mój ponowny przyjazd. W pobliżu Granatów znaki kazały mi skręcać w prawo, ale zbuntowałem się, bo z mapy i ukształtowania terenu wnioskowałem, że szczyt jest na lewo; posłuchałem się mapy i poszedłem na przełaj prosto przed siebie, łąką śródleśną, a nieco dalej obniżający się garb ziemi odsłonił mi ładny i oczekiwany widok… Kufla. Wiedząc, że idę dobrze, postanowiłem wrócić i sprawdzić, dokąd zaprowadzi mnie porzucona ścieżka. Według mapy miała to być stara kopalnia F. Wilhelm. W lesie znalazłem wyraźne ślady ludzkiej działalności: resztki kamiennych murów, usypiska, jakieś nasypy i rowy. Uznając, iż one właśnie są pozostałości tej kopalni, nie schodziłem już niżej, a wróciłem na łąkę Granatów. Gdy zaczęła opadać, znalazłem przejście w jęzorze lasu schodzącym w dolinę i oto byłem na odkrytym, widokowym, zachodnim stoku Granatów. Była pora obiadowa, zrobiło się dość ciepło, ubranie miałem rozpięte, rękawice w kieszeni, widoki i słońce kusiły, usiadłem więc na trawie robiąc przerwę. Słońce świeciło na mojej godzinie dziesiątej, więc raczej nie do fotografowania, ale jak najbardziej do popatrzenia na wyraziste cienie drzew w dole i ich kolory w pobliżu. 







Dwa z nich w bogatej palecie jesieni wyróżniały się: żółć liści brzóz i czerwień liści czereśni. Tu i ówdzie dołączały do nich stonowane i nieliczne jeszcze brązy liści dębów, a bliżej wioski intensywna czerwień liści sumaków i o ton różniąca się czerwień nieznanej mi rośliny pnącej. W wiosce zapytałem się właściciela posesji z ogrodzeniem tak ładnie czerwonym, ale nie wiedział, co rośnie na jego płocie.

Trawersem doszedłem do pałacu i znaną uroczą szosą zszedłem do wioski, ale nie od razu. Zatrzymywałem się i patrzyłem. Na szosę, na stoki, na domki, na słońce i kolory, na jesień.

Swoistego uroku chwilom i miejscom dnia dzisiejszego nadawało połączenie cyfrowego świata internetu, świata jakby nie do końca prawdziwego, niedotykalnego i na poły nierealnego sztucznego świata istniejącego jako wytwór naszej cywilizacji i będącego jej wyrazem, ze światem jak najbardziej prawdziwym i materialnym, dotykalnym. Chwilami odczuwałem coś bliskiego zdumienia, znajdując wokół siebie potwierdzenia wieści i obrazów pochodzących z tamtego świata – jakbym nie do końca wierzył w jego prawdziwość. Podobne odczucia miewam czytając mapę i znajdując potwierdzenie tysięcznych jej szczegółów w otoczeniu, ale tutaj i dzisiaj odczucia były intensywniejsze, bo dotyczące także i ludzi: ci, których istnienie objawiało mi się li tylko paciorkami znaków pisma na ekranie, mają swoje miejsca w realnym świecie, a ja widzę je.

Poszedłem też pod domek wtulony w stok Kufla, popatrzyłem, posiedziałem chwilę na pieńku, uśmiechnąłem się czytając napisy na rynnie, rąbnąłem właścicielom garść orzechów (niech mi wybaczą ten czyn) zaciekawiony ich migdałowymi kształtami i zszedłem do samochodu.

Miałem już wracać, ale zobaczywszy na sąsiednich drzewach światło niskiego słońca, pojechałem  na górę, powyżej pałacu wysiadłem i patrzyłem na ostatnie chwile dnia.

W drogę powrotną ruszyłem po zachodzie, a za Mirskiem wjechałem w mrok kończący dzień złotej jesieni.

Post scriptum z dnia 211015.
Dzisiaj dowiedziałem się, jaka roślina tak pięknie czerwona rośnie na murach we wsi: to winobluszcz, czyli dzikie wino, a dowiedziałem się tego na blogu Aniki "Chwile ZaChwycone".

 Kilka zdjęć pod wspólnym tytułem "Kolory jesieni".:











Na zakończenie przyrodnicza ciekawostka, połączenie dwóch gatunków drzew w jedno.



poniedziałek, 5 października 2015

O chorobie i o znikaniu rzeczy


051015

Gdy czternaście lat temu zacząłem pisać pierwszą swoją powieść, zacząłem też pisać komentarze do niej - teksty tłumaczące moje decyzje i wątpliwości dotyczące powieści. Nazwałem je dopiskami i mimo iż powieść dawno została odłożona na półkę, zwyczaj pisania dopisków pozostał, chociaż ich treść zmienia się w zależności od aktualnych zainteresowań. Ponieważ te pierwsze zacząłem w październiku, rokrocznie pierwszego dnia tego miesiąca zaczynam nowe, nadając im kolejny numer. Tymi słowami zaczynam czternaste swoje dopiski. Są w nich moje fascynacje, zainteresowania, spostrzeżenia, uwagi dotyczące czytanych książek, moje żale i radości, są i sprawy osobiste. Cały mój blog to wybrane teksty z dopisków; wybrane, ponieważ część z nich pomijam uznawszy je za zbyt słabe, marudne lub zbyt osobiste.

Miałem nadzieję rozpoczęcia tych dopisków opisem kolejnego dnia w górach, ale dwa weekendowe dni spędziłem w łóżku. Dopadło mnie przeziębienie. Jeszcze w sobotę rano poszedłem do pracy, ale po dwóch godzinach poddałem się: wróciłem do pokoju, wziąłem leki, podniosłem do pionu poduszkę i opatuliwszy się kołdrą, zamierzałem spędzić dzień nad czytnikiem książek. Czytałem dopóki mogłem, później oczy zaczęły mnie boleć, na policzkach czułem łaskotanie łez.

-Może więc wypastuję buty górskie? Poza tym łzawieniem w zasadzie dobrze się czuję, więc może jednak uda mi się wyjechać? – myślałem.

Wstałem, ale źle się poczułem i usiadłem.

-Buty wypastuję mimo wszystko. Pojadę, wiatr mnie owionie i wypędzi choróbsko. – zdecydowałem, ciągle wierząc w poprawę zdrowia do jutra.

Ściśle mówiąc nie pastowałem butów, nie używam pasty, a specjalny tłuszcz do butów robiony według starej receptury z łoju końskiego. Na szczęście nie muszę sam go topić, bo pewna hiszpańska firma robi to za mnie. Buty wchłaniają taki tłuszcz powoli i nie błyszczą się jak po pastowaniu, ale są porządnie uodpornione na przemakanie. Mimo że po wyjściu z łóżka założyłem bluzę polarową, dopadło mnie kichanie, takie męczące, całymi seriami. Wizja jutrzejszego wyjazdu znowu się oddaliła. Obejrzałem prognozę pogody, na następny weekend zapowiadano pełne słońce, może więc za tydzień pojadę na dwa dni? Jak to?… Więc cały jutrzejszy dzień mam leżeć w łóżku??

Włączyłem laptoka, odruchowo zajrzałem do bloga, cisza tam panowała, więc kliknąłem relację na żywo z konkursu szopenowskiego. Obiecałem sobie słuchać gry i czytać o konkursie ile tylko będę mógł, a to dla poczucia atmosfery tego rzadkiego i wielkiego wydarzenia muzycznego, posmakowania mistrzostwa grających. Półleżąc w łóżku patrzyłem i słuchałem. Nie jestem znawcą muzyki klasycznej, mimo iż niemal tylko takiej słucham od… odkąd? Właściwie od zawsze, bo pierwszych oczarowań doznałem będąc w wojsku, czterdzieści lat temu. Brakuje mi wiedzy teoretycznej i muzycznego słuchu, co wyraźnie słyszę w rozmowach z młodszym synem mającym za sobą muzyczną maturę, jednak te braki niewiele przeszkadzają mi w delektowaniu się muzyką.

Patrząc na muzyków w okienku you tube, jak teraz, czy na żywo, w filharmonii, na wdzięk ich ruchów, na ich dłonie i twarze, gdy słucham ich perfekcyjnej gry i smakuję tę wyjątkową atmosferę, częstokroć doznaję poczucia zadziwienia nie tyle wysublimowaniem umiejętności, co wielkim oddaleniem się człowieka od najpierwotniejszych powodów posiadania umysłu i słuchu. To, co powstało i rozwinęło się w nas dla przeżycia w otoczeniu pełnym śmiertelnego zagrożenia, zostało tak dalece przetworzone przez nas, że nabrało zupełnie innych cech w całkowicie odmienionym przez nas świecie. Patrzę na piękne dłonie pianistów czując estetyczną przyjemność ich oglądania i jednocześnie czuję dumę z ludzkich osiągnięć. Wyszliśmy z jaskiń (co prawda nie wszyscy) i niewiele czasu zabrało nam zbudowanie czegoś tak wyrafinowanego technicznie (powtórzę słowo wysublimowanego) jak fortepian steinway’a i skomponowania tak pięknego utworu jak sonata fortepianowa b-moll. Konkurs jest dla mnie nie tylko ważnym wydarzeniem muzycznym nobilitującym nasz kraj, jest także świętem ludzi. Człowieczeństwa.

Bywa, iż wrażenia płynące ze słuchania muzyki i takie moje myśli przenoszą mnie w jakiś wysoki świat nieskończenie odległy od prozaiczności dnia powszedniego, w inny wymiar, ku idei piękna. Szkoda, że tylko tak bywa.

Usnąłem zaraz po zakończeniu przesłuchań, a budziłem się bez budzika. Okno pokoju wychodzi na wschód, więc słońce miałem w pokoju. Słońce! Taki ranek, a ja leżę w łóżku!

-Jadę! Za trzy godziny będę na miejscu! – myśl jak piorun.

Wstałem wsłuchując się w swoje ciało. Nie było źle. Nachyliłem się i.. straciłem równowagę. Usiadłem na brzegu łóżka i gapiłem się przed siebie, chyba trochę otępiały, w końcu sięgnąłem po telefon. Żona kategorycznie zabroniła mi wyjazdu. Poczułem ulgę. Odkładając telefon zobaczyłem moje buty-maskotki, pięknie zrobione klasyczne hanwagi dziecinnego rozmiaru, kupione na allegro za grosze, mimo iż nowe. Wodziłem wzrokiem i palcem po skórze i szwach czując, że w końcu pogodziłem się z niemożnością wyjazdu na włóczęgę. Pokręciłem się trochę w łóżku nie mogąc czytać z powodu łzawiących oczu i znowu usunąłem na kilka godzin. Spełniłem swoje marzenie wyspania się: od sobotniego wieczoru do niedzielnego popołudnia spałem 16 godzin, zwykle śpiąc około sześciu i chodząc permanentnie niewyspany.

Jest poniedziałek. Na łóżko już nie mogę patrzeć, przeniosłem się w fotel, a na podołku położyłem laptoka. Chciałem posłuchać relacji na żywo z konkursu, ale znaturzył mi się internet, otworzyłem więc czternaste swoje dopiski. Czuję się lepiej, chyba jutro trzeba mi będzie iść do pracy. Póki co, mam kilkanaście wolnych godzin.

Kiedyś, gdy oglądałem zdjęcia serwerowni z niekończącymi się regałami zastawionymi komputerami, przyszło do głowy, że technikowi sprzed stu laty nie dałoby się wytłumaczyć co to jest i do czego służy. W swojej funkcji łączącej internet jest nieco podobny do sieci telefonicznej, ale jeśli dodać do niej ogromną, przekraczającą wszelkie wyobrażenie, zasobność informatyczną szybko osiągalną dzięki genialnemu oprogramowaniu googli, powszechną dostępność tej bazy danych i jej aktualizacje na bieżąco, także codzienne używanie internetu jako narzędzia komunikowania się ludzi na różne sposoby, pojawia się obraz iście monstrualnej sieci o możliwościach i zasięgu – także w głąb naszego życia – trudnych do objęcia wyobrażeniem. To, co dla mnie jest w internecie najtrudniejsze do wyobrażenia sobie, to jednoczesna jego wszechobecność i… stan jakże bliski nieistnienia. Tak, nieistnienia, bo gdy przyjrzeć się mu bliżej, cóż zobaczymy? Nitki szkła którymi pędzą impulsy świetlne, talerze anten satelitarnych i krocie tysięcy metalowych pudeł w serwerowniach. Jak to się ma do internetu rozumianego potocznie? Nijak, bo tego, co najważniejsze, nie widać: oprogramowania i danych zapisanych na dyskach serwerów. Bo wpisując hasło w przeglądarkę googli, lub adres w okienko, nie myślimy o całym ciągu procedur uruchamianych naszym kliknięciem. Jest tutaj podobieństwo do naszego umysłu: nie mamy świadomości dokonywania wielu działań matematycznych, gdy wyciągamy dłonie do lecącej ku nam piłki, albo gdy tłumaczymy tekst napisany w obcym języku.

Są w internecie moje zdjęcia z gór, ale też jest sfilmowana moja zabawa w Heleną na wielkiej piłce, jest moja poczta i blog, są relacje z moich wyjazdów, a wszystko to powtórzone miliony razy dla milionów osób i do tego dodana góra najróżniejszych informacji. Moloch. Poznać internet rozbierając serwery i rozplatając nitki światłowodów, to trochę tak, jakby anatom rozkroił mózg chcąc poznać źródło ludzkich namiętności. To, co najistotniejsze w internecie, nie jest rzeczą, właściwie nie jest już materialne, albo materialności ledwie dotyka, będąc nieskończonym ciągiem zmian stanu materii na poziomie atomowym w twardych dyskach serwerów i w moim własnym komputerze. Zmian tak drobnych, że niewidocznych nawet pod mikroskopem.

Dzięki internetowi znam parę osób, o niektórych wiem całkiem sporo, ale ta znajomość utrzymywana jest dzięki owej istniejąco-nieistniejącej sieci. Czasami dziwnie się czuję, gdy uświadomię sobie ten fakt.

Pisząc o subatomowych zmianach materii twardych dysków, dotarłem do drugiej rzeczy, która znika ze świata materialnego, do pieniądza.

Kiedyś pieniądzem były drogie metale: złoto, srebro, miedź. Nie było wtedy żadnej umowności, ponieważ moneta miała wartość sama w sobie – wartością metalu użytego do jej wybicia.

Później ustalono wartość symboliczną: macie tutaj monetę z aluminium lub niklu, ale my, Wielce Ważny Bank, gwarantujemy, że ta moneta ma wartość 0,05 g złota. Później wyszło, że łatwiej postawić pieczątkę gwarantującą wartość na kawałku papieru. Nota bene: na taki pomysł nie tylko zwykli ludzie, ale i bankowcy sprzed stuleci, wzruszyliby ramionami albo puknęli się w czoła. Jeszcze później zaczęto rezygnować z ustalenia wartości monety w stosunku do złota, a ustalano ją w stosunku do możliwości jej zamiany na towary i usługi; nie złoto więc, a dostępność dóbr decydowała (i decyduje) o jej wartości. To kolejny poziom umowności, przeniesienie wartości z prostego porównania wartości monety i metalu, do skomplikowanego i niejednoznacznego, ale jednak obecnie precyzyjnego porównania do stanu gospodarki kraju emitującego tę symboliczną wartość.

Ostatnio dochodzimy do kolejnego piętra symbolizmu i umowności: rezygnujemy z monety i z banknotu przyjmując, że ten złoty ekwiwalent, ta drobina umożliwiająca dostęp do dóbr, to nic innego, jak zapis dokonany na twardym dysku komputera stojącego gdzieś tam. W nim mamy swoje złoto, swoje pieniądze, w których zaklęta jest wartość ludzkiej pracy i jej owoce – usługi i towary. No i w ten sposób równowartość zagranicznych wycieczek i samochodów stała się niematerialna, tych pieniędzy właściwie nie ma, są czystą umownością. Znikają z materialnego świata.

Podobnie znikają zabezpieczenia naszych pieniędzy. Kiedyś były to kamienie zakrywające skrytkę, kłódki i schowki, sejfy z wyrafinowanymi zamkami, teraz są hasła bankowe, loginy i kody potwierdzające. Kłódki, których w świecie przedmiotów nie ma.

Co dalej? Co jeszcze zniknie z naszego świata przedmiotów, mimo iż będzie nadal?


środa, 30 września 2015

Trzmielowa Dolina


270915

Komarno jest dziwną wioską, bo nie dość, że zaczynając się na przedmieściach Jeleniej Góry, kończy się o żabi skok od Skopca, dachu Gór Kaczawskich, to jeszcze współistnieją w niej dwie pory roku. W końcu marca i w kwietniu na dole wioski bywa już wiosna, a na górze zima nawet nie myśli zarządzić odwrotu; w listopadzie, a czasami nawet i w październiku, zima na górze już się zadomawia, a nisko trwa jeszcze jesień. 
Na górze, tuż przed końcem wioski i szosy, 200 metrów przed Przełęczą Komarnicką, w lewo skręca szutrowa uliczka, która paręset metrów dalej wychodzi z opłotków i zamieniając się w polną dróżkę, trawersuje południowy stok Maślaka. Po lewej otwiera się jeden z najładniejszych widoków kaczawskich: rozległe, trawiaste stoki opadają falami ku wiosce, poprzedzielane kępami drzew, skalnymi uskokami, nitkami strumieni ocienionych różami, głogami i olszami, tu i ówdzie ciche grusze siedzą, a drogi biegną gdzieś za swoimi sprawami. Jedna wychyla się zza ściany lasu i toczy się szybko po stoku, by zniknąć mi z oczu za garbem wzniesienia; druga pojawia się na tle nieba, pijana radością pędu zatacza się, muska nisko zwieszone gałęzie brzóz, przecina strumień rozgarniając szpaler olsz, a za nimi roztapia się na rozległej przestrzeni łąki. Stoki opadają w szeroką przełęcz, a za nią łagodnie wznoszą się na Wysoczkę, by po przełamaniu się na szczycie stromo spaść w Trzmielową Dolinę. Ta zaczynając się w dolnej części wioski, wznosi się łagodnym żlebem ku przełęczy oddzielającej Ogiera od Maślaka. Nisko jest ciemna swoimi lasami, wyżej odsłania się, jasna i pogodna, widokowa. Nie tylko z dróżki przy domu, ale z wielu miejsc, o ile są wyżej, czyli bliżej lasów Maślaka, roztaczają się tak rozległe i urozmaicone widoki, że wracałem tam już wiele razy:  łagodne, „spacerowe” stoki kaczawskie, dalej Rudawy z Sokolikami na pierwszym planie, a za nimi i wyżej niebieszczą się Karkonosze widoczne na całej swojej długości. Przy dobrej widoczności wyraźnie widać budowle na Śnieżce, Śnieżne Kotły i stację przekaźnikową na ich grani, a bardziej na prawo narciarskie szlaki na Szrenicy. U stóp monumentalnej ściany tych gór i wokół Sokolików stoi nienazwany i niepoliczony drobiazg górek i góreczek.





Jeszcze niedawno przy dróżce stał jedynie drewniany domek letniskowy; rok temu widziałem wykopy rozpoczętej budowy, dzisiaj zobaczyłem zamieszkały już domek. Znam trochę miejsc widokowych przy wiejskich uliczkach w tych gór, ale żadne nie może się równać z tym miejscem, z widokami, jakie ma właściciel z okien tego domu w górnym Komarno.

Chodziłem dróżką w jego pobliżu szukając równie dobrego miejsca na postawienie domu, znalazłem i snułem marzenia jego budowy – póki działka jeszcze wolna. Chciałbym postawić dom w tamtym miejscu; jego południowe i zachodnie ściany miałyby wielkie okna, a przy nich stałby wygodny fotel…

Tajemnica współistnienia pór roku w wiosce tkwi w różnicy wysokości: zabudowania ciągną się około 2,5 km, a różnica poziomów wynosi 200 metrów. Kiedyś z duszą na ramieniu jechałem pod górę przy padającym śniegu, mój staruszek ford wjechał wtedy ostatkiem sił, a dzisiejszy wjazd i powrót miałem luksusowe, suchą szosą. Innym razem i w innych górach wjechałem na oblodzoną drogę górską, samochód zwolnił, stanął i zaczął się cofać, mimo kręcących się do przodu kół; przytomności wystarczyło mi na skierowanie tyłu samochodu w przydrożna zaspę. Zjeżdżałem do wioski tyłem, prawymi kołami po zaspie, a gdy wysiadłem z samochodu, dziwnie słabe miałem nogi…

Zwyczajem dyktowanym moją zachłannością przyjechałem nocą… właśnie, słowo o nocy. Była piękna, gwieździsta, rozświetlona, budząca pogodny nastrój i nadzieję na słoneczny dzień. Księżyc był w pełni, a na wschodzie rzadko widziana przeze mnie jasna i duża piękność: Wenus, planeta nie bez powodu nosząca to imię. Czy na pewno Wenus? – później naszły mnie wątpliwości… Dlaczego tak mało oglądam gwiazdy i tak mało o nich wiem? Dlaczego tak mało wiem?

Wypiłem kawę, ubrałem się, wbiłem dwa kamienie pod koła forda i poszedłem. Szarzało. Eos… sił nie mam do niej. Gdybym jej nie znał, powiedziałbym, że gra mi na nosie – pomyślałem na drugi dzień, w poniedziałek, gdy wychodząc do pracy raz jeszcze spojrzałem w okno: zaglądała mi do pokoju, piękna i uśmiechnięta; widziałem ją taką i w sobotę, ale dzisiaj pokazała mi figę, a nie szafran swojego peplosu czy róż swoich dłoni, bo różnie się o tym mówi. Drwiła ze mnie? Ależ skąd! Ona po prostu jest taką… beztroską trzpiotką.

Z Maślaka i ze Skopca spełzały w dół szare, paskudne, listopadowe mgły. Odwróciłem się od nich i patrzyłem w dół, na widoczną jeszcze dal; między niebieskimi odległością szczytami Rudaw i Karkonoszy też stała mgła, ale inna - lekka, biała, niska, wypełniająca niecki dolin i przełęczy; patrzyłem tak, jakbym za chwilę miał być pozbawiony widoków, jednak mgła za plecami tylko wysunęła parę jęzorów poza krawędzie lasów i zatrzymała. Później znikła, ale dopiero popołudniu słońce pokazało się raz i drugi w niebieskich oknach między skłębionymi chmurami.

Plan miałem wielce wyrafinowany: dużo gapić się, mało chodzić i tylko otwartymi przestrzeniami, chwytać chwile. Pół dnia szwendałem się po zboczach Maślaka, Wysoczki i Trzmielowej Doliny, później poszedłem szczytami do Ulina, wróciłem via Widok i końską rodzinę; w ciągu dwunastu godzin łazęgi przeszedłem około 15 km.

Szedłem rozglądając się i słuchając swoich wrażeń, ale też szedłem wsłuchując się w swoje ciało: odczuwałem przyjemność marszu w dobrych skarpetkach i w wygodnych butach, ciepło mimo rannego chłodu, w ustach jeszcze miałem smak kawy, słyszałem szum liści na wietrze – rzadko słyszany odgłos, czułem radość ruchu, oddychania, patrzenia i… wąchania. Tak, starałem się zwracać większą uwagę na zapachy. Gdy wysiadłem z samochodu, poczułem zapach jesieni - wilgotny chłód z domieszką nostalgii i z bukietem zielonych zapachów usychających roślin zielnych, a wiele było takich miejsc, gdzie rosły zwartymi lasami wyższymi ode mnie; trącane przy przechodzeniu, pachniały jesiennie i zielono. Kwiaty nawłoci pachniały miodem, ale ów zielony zestaw też tam był, pod miodem. Gdy powąchałem kwiat ostu, natychmiast wspomniałem swoje dzieciństwo. W pierwszej chwili zaskoczony, później doszedłem do wniosku, iż jako dziecko wąchałem te kwiaty i ich zapach, teraz wymykający się mojemu opisowi, związał się w pamięci z dzieciństwem.

Dużo widziałem dzwonków, wiele zrobiłem im zdjęć, ale ich zapachu nie poczułem. Czułem natomiast zapach usychających traw, a raz, gdy siedziałem wśród nich, usłyszałem delikatny, drewniany stukot uderzających o siebie twardych i wyschniętych łodyg traw kołysanych wiatrem.



Nie szedłem prosto, w określonym kierunku, a skręcałem się tam, gdzie ładniej, gdzie skierowało mnie wspomnienie. Odwiedziwszy grupę wysokich świerków na zboczu Wysoczki, znalazłem tam leżący modrzew. Był gruby, wysoki, nadal zielony i… leżał. Zaintrygowany, przedarłem się przez zarośla do jego korzeni: drzewo przewróciło się, ale część korzeni ocalała. Może przeżyje leżąc? W przyszłym roku odwiedzę go.

Przede mną stok opadał, niżej widziałem szeroką lipę. Z odległości ponad połowy kilometra nie rozpoznam gatunku, ale wiedziałem, że to lipa z Lipowej Dolinki, do której właśnie zmierzałem. Tuż obok mnie rosła jedna z tak lubianych i urokliwych zielonych kęp na łąkach, więc przysiadłem na chwilę pod niskimi gałęziami młodego jaworu. Do drzewa przytuliła się mała czereśnia, jej liście zaczynały przebarwiać się ładnie, a rozrośnięty i obsypany owocami krzew dzikiej róży otulał obydwa drzewa. O krok rósł mały krzaczek głogu, troskliwie trzymając jedyny swój czerwony owoc. Obejrzałem krzew zaglądając między gałęzie, miał go tylko jednego; wydawało mi się, że chowa go przede mną. Takich lub o podobnych składzie kęp spotykałem sporo, najwyraźniej tym drzewom dobrze być razem.


Lipa w Lipowej Dolince jest bardzo rozłożysta, jej gałęzie dotykają ziemi, pod nimi drzewo trzyma chłód i wilgoć; będąc tutaj parę razy, nie miałem możliwości siedzieć pod drzewem, dopiero dzisiaj usiadłem tam i rozejrzałem się – jakbym pierwszy raz zobaczył to drzewo, od którego nadałem swoje miano tej okolicy. Drzewo imponuje ilością konarów, miejscami tak licznymi, że aż splątanymi, także długością poziomych ramion wychylających się jak najdalej ku słońcu. Siedziałem pod drzewem, właściwie w drzewie, przez gałęzie patrzyłem na łąki wokół, i nie po raz pierwszy przyszło mi do głowy, iż miejsce jest dobre do rozbicia namiotu.



W zimowe wędrówki brakuje mi możliwości wygodnego i dłuższego posiedzenia gdzieś na miedzy czy pod drzewem. Owszem, noszę w plecaku podkładkę pod tyłek i korzystam z niej, ale wobec niskich temperatur i obawy wyziębienia, te przerwy są zawsze krótkie, kilkuminutowe.

Idąc pod górę Trzmielowej Doliny minąłem lasek grubaśnych, drzewiastych głogów i starą czereśnię, którą kiedyś fotografowałem w porze kwitnienia; teraz nie zrobię już takich ujęć jak wtedy, drzewo straciło wielki konar, ale nadal żyje, więc może dane mi będzie spróbować kiedyś jego owoców. Na brzegu lasu, przy drodze przecinającej tam Dolinę, rośnie druga moja lipa. Ilekroć tam jestem, odwiedzam ją, staję lub siadam przy niej i patrzę na dolinę, która jakby tutaj, pod gałęziami drzewa, otwiera się i spływa w dół, ku lasom Pasternika. 



Gdy stoi się jeszcze wyżej, blisko szczytu Ogiera, dolina wydaje się być większą i głębszą, na pewno jest jeszcze ładniejszą. Rośnie tam kępa brzóz i krzew dzikiej róży – kolejne moje miejsce, związane ze mną wspomnieniami i fantazjami.


Minąwszy końską rodzinę, Ogiera, Kobyłę i Źróbka – a z ich grzbietów dalekie widoki są na obie strony - zszedłem do głębokiej doliny Bełkotki; nie wiem kto i dlaczego nadał taką nazwę temu ładnemu strumieniowi. Głębokość jaru, ciemne jego dno, gęsto rosnące drzewa, wypłukane wodą skały i podmywane korzenie drzew, dźwięcznie płynąca woda, czynią to miejsce dzikim i ładnym.

Szedłem na południowe zbocze Ulina chcąc znaleźć drogę, którą przecinałem dwa lata temu w zupełnie innej scenerii, bo w mroźny i śnieżny zimowy dzień; chciałem zobaczyć to miejsce zielonym, niemal letnim, i chciałem poczuć jego urodę w sobie – jak wtedy. Znalazłem. Miejsce zobaczyłem ładne, ale… tylko ładne. Silnie wtedy działający na mnie urok dróżki gdzieś się zagubił. Poczułem smutek straty, mimo wiedzy o mechanizmach takich odczuć.

Nie wracałem przez dolinę Bełkotki, dość na jeden dzień drapania się pod górę po zaroślach, poszedłem dalszą drogą, przez przełęcz Widok. Owszem, widok jest tam ładny, ale mam w swojej pamięci miejsca ładniejsze, a nie mające nawet swojej nazwy. Gdybym szedł najkrótszą drogą do samochodu, doszedłbym w dwie godziny, do zachodu było pięć, więc dzisiejszym zwyczajem myszkowałem po okolicy i często przysiadałem. Raz i drugi zaświeciło słońce, szedłem wtedy do najbliższego widokowego miejsca, chcąc sycić oczy widokiem tak rzadkim w czasie moich jesiennych i zimowych wędrówek – słońcem nad zielonymi drzewami. Byłem blisko mojej (coraz więcej drzew i miejsc w tych górach jest moimi) kępy brzóz, gdy zaświeciło słońce. Przyspieszyłem kroku, niemal biegłem, bo uświadomiłem sobie, że widziałem je w słoneczny i śnieżny dzień zimowy, widziałem nagie we mgle, widziałem w deszczu, ale zielonymi i pod słońcem nie widziałem. Zobaczyłem, ale tylko przez chwilę. Pośpiech i świadomość niepewności słońca nie pozwoliły mi na wyciszenie się i posłuchanie siebie, ale kiedyś usiądę pod nimi, albo położę się w trawie, i patrząc na nie, posłucham tego, co mają mi do powiedzenia.


Z leśnego masywu wysuwa się w stronę doliny cypel lasu; można obejść go brzegiem, ale wtedy traci się wysokość, można przejść go skrótem, przez las i tą drogę wybrałem. Nadal mając rezerwę czasu, przeszedłem dwa dukty dowiadując się gdzie zmierzają i odszukałem skały zwane Psi Kocioł. Znalazłem je i obejrzałem, a z rozpędu znalazłem inne, bezimienne skały. Wznosiły się ponad 100 metrów od duktu, za bukowym młodniakiem. Ten nie był problemem, gorzej, że rosły tam jeżyny. Są niskie, przydepczę je – oceniłem i poszedłem. Jeżyny pokonałem dość łatwo (także posmakowałem ich czarnych owoców), wyżej pokazały się kamienne płyty, omszałe zielono, śliskie i chybotliwe. Naciśnięte butem, wydawały charakterystyczny, głuchy odgłos stukających o siebie głazów; na szczęście nie wsadziłem nogi ani kija w żadną szczelinę i stanąłem przed skałami. Nie było w nich nic wyjątkowego poza tym, że były, a ja dotarłem do nich i zobaczyłem je. Wracałem. Jeszcze tylko chwilę rozmawiałem z właścicielem dwóch koni pasących się w pobliżu, jeszcze raz spojrzałem z uliczki na nowy domek i wolną działkę obok – i poszedłem do samochodu.

Gdy zjeżdżałem w dół wioski, zaczęło się ściemniać.

Diana, moja zmarła rok temu znajoma, w ostatnich dniach swojego życia nakazała mi cieszyć się każdym dniem, każdą godziną. Różnie z tym bywa, ale na co dzień pamiętam o tych jej słowach. Gdy przegram dzień irytacją, złością, martwieniem się o coś, co nie jest tego warte (a niemal wszystkie spotykające nas nieprzyjemności  i kłopoty nie mają tej wartości), mówię sobie, że nie posłuchałem się Diany. Dzisiejszy dzień wygrywałem dla siebie i w myślach chwaliłem się przed nią wygraną.









środa, 23 września 2015

Obrona bogini na inaugurację sezonu


190915

Nieprzerwany ciąg stu osiemdziesięciu dni pracy przerwie się jutro: po raz pierwszy od marca będę mieć dzień wolny. Nadal lato, słońce, zieleń wokół mnie i pierwszy wyjazd w góry. Cały tydzień cieszę się myślą o nim, a dzisiaj, w przeddzień wyjazdu, mam taki nastrój, jakiego życzyłbym sobie zawsze. Popołudniu patrzyłem na zegarek i wyobrażałem sobie, gdzie będę i co będę robić za 12 godzin, a skończone przed chwilą szykowanie kanapek było po prostu radosnym rytuałem. Nota bene: nie obyło się bez walki między moim apetytem a dbałością o linię. Jej, jak to zabrzmiało! Jakby młoda kobieta to pisała, a nie facet z siódmym krzyżykiem na karku, ale słów nie zmieniam: dbam o brzuch płaski bez wciągania go czy spinania paskiem, dbam codziennie i od wielu lat, na przekór dziedzicznej skłonności do tycia i własnemu apetytowi.

Ładowałem baterie aparatu i telefonu, oglądałem wyjęte z szafy ochraniacze, dotykałem sprzączek plecaka i grotów kijów, zaglądałem do woreczków z drobiazgami noszonymi w plecaku, zapalałem latarkę i zapalniczkę. Uzupełniłem porcje papieru i jeszcze raz zajrzałem do butów, nie wiem po co (ależ wiem!: bo lubię wszystkie swoje buty górskie). Po prostu bawiłem się przygotowaniami.

Mam wszystko? Nie! Jeszcze muszę ustawić budzenie, na wszelki wypadek w dwóch telefonach.

A Bach snuje swoją najpiękniejszą opowieść d-moll na skrzypce i obój…

Spać, spać! Budziki zadzwonią za niecałe sześć godzin!



200915

Wiele razy zastanawiałem się nad najgłębszą przyczyną mojej potrzeby wędrówek, wiele podawałem możliwych wyjaśnień, ale tak naprawdę nie wiem, co mnie ciągnie na szlak. Droga jako symbol życiowej drogi, jej przemierzanie jako wyraz potrzeby zmian, dziania się, dążenia do celu? Może moje włóczenie się zaspakaja jakąś cząstkę potrzeby wolności, nieskrępowanej swobody? Nie wiem. Wiem, że kocham drogę i że wobec jej uroku jestem bezbronny i bezradny. Droga ma dla mnie cechy kobiece, co doskonale tłumaczy moją bezradność, jakże męską, także moje jej kochanie, zapatrzenie w nią i nienasycenie.

O drodze myślę jak Anglik o łodzi. She. Ona.

W planach miałem Dzwonkową Drogę i sąsiednie wzgórza, ale jak często u mnie, gdy myśl biega tu i tam i chcę być tam i tutaj też, wieczorem zmieniłem trasę. Przypomniał mi się zimowy, czysty, wyrazisty wschód widziany przez ułamek sekundy w czasie pokonywania serpentyny szosy pod Rząśnicką Przełęczą i postanowiłem tam właśnie zobaczyć pierwszy wschód słońca nowego sezonu moich włóczęg.

W czasie jazdy zerkałem na niebo, ale gwiazd nie widziałem, niestety. Przed szóstą, więc jeszcze w nocy, byłem na miejscu, kręciłem się trochę wokół przełęczy chcąc znaleźć dobre miejsce na samochód, w końcu postawiłem tam, gdzie pierwotnie planowałem. Mój ford warty jest tyle, ile dobre buty, ale to mój samochód, wożący mnie i lubiany; ilekroć zostawiam go na cały dzień na jakimś odludziu, staram się stawiać go w miejscu widocznym z szosy martwiąc się o jego całość.

Byłem rozczarowany początkiem dnia. Nie było żadnego świtu, żadnych kolorów, nic. Było czarno, później zrobiło się szaro, w końcu nastał chmurny dzień bez promyka światła. Eos zawiodła mnie jak rzadko kiedy.

Nie, nie będę na nią psioczyć, a nawet korzystając z okazji chciałbym wziąć ją w obronę, bo ludzie różne bzdury o niej wygadują. Ona… to wszystko zaczęło się od tej nieszczęsnej historii z Titonosem. Mówi się, że zapomniała prosić o jego wieczną młodość. Tak, zapomniała, ale czyż nie było to oczywiste? Każdy wiedział, że roztrzepana z niej dziewczyna, Zeus też, dlaczego więc nie dał jej mężowi tego daru? Ja wiem: bo miał chrapkę na Eos, a że ta odmówiła mu, okazał swoją złośliwość. Nawiasem mówiąc, on zawsze uważał, że swoją męskością zniewala kobiety, ale prawda była zupełnie inna: jedne po prostu bały się go, drugim imponowały względy męża Hery. No i gdy nieszczęsna Eos zobaczyła w domu świerszcza, coś się w niej zmieniło. Są tacy, którzy źle mówią o jej prowadzeniu się, ale to nie tak: ona w nowych kochankach szuka kogoś podobnego do swojego ukochanego Titonosa. Późną wiosną i w lecie, gdy musi bardzo wcześnie wstawać, jeszcze jakoś trzyma się, ale gdy ze zbliżającą się jesienią ma nieco więcej czasu, zaczyna ją nosić. Wraca nad ranem, nie zawsze sama, zasłania story i kładzie się spać nie pamiętając o swojej powinności bogini świtu.

Tak więc oczywistym sprawcą chmurnych brzasków bez kolorów jest Zeus, ten stary pierdoła z myszami w brodzie, a nie biedna i samotna Eos.

Że podkochuję się w niej i dlatego bronię? Ależ tak! Jakże być obojętnym na jej urok? Jej wystarczy uśmiechnąć się, by obudzić we mnie szaleńczą nadzieję nie liczącą się z niczym, a już najmniej  z doświadczeniem. Oczywiście po chwili przychodzi gorzka refleksja: wszak ona do wszystkich tak się uśmiecha, ale ta konstatacja gasi tylko moją nadzieję, nie jej urok i moje nim zniewolenie.



Miało być ciepło, więc zamiast herbaty, swój wielki termos napełniłem schłodzonym sokiem jabłkowym; na trasie brakowało mi ciepłego picia. Dobrze, że miałem w plecaku rezerwowy sweter. Noszę go zawsze, jest stałym wyposażeniem plecaka, czasami okazuje się być bardzo potrzebny.

Skoro już byłem na Rząśnickiej Przełęczy, uznałem, że myszkując po drodze, dotrę do źródła Złotego Strumienia za Bystrzycą i na sąsiednie zbocza wzgórz. Szedłem otwartymi przestrzeniami, większość trasy na przełaj, bezdrożami; szedłem zielonymi jeszcze dzikimi łąkami, zabronowanymi już szarymi polami i żółtymi rżyskami. Czasami towarzyszyła mi szutrowa droga, raz i drugi polna dróżka. Odwiedziłem znane już, ale lubiane miejsca na zboczach Babińca, przeciąłem dolinę i doszedłem do zwartego łańcucha wzgórz na północ od Posępska. Kiedyś znalazłem dogodne przejście przez gęste lasy tych wzgórz, ale szedłem z przeciwnej strony. Wyszedłem wtedy z lasu, rozpoznałem okolicę i poszedłem dalej, nie myśląc o zapamiętaniu miejsca. Dzisiaj przeszukałem dwa razy granicę lasu i duktu nie znalazłem, w końcu zdecydowałem się przejść na przełaj. Ta droga, co najwyżej kilometr marszu lasem, kosztował mnie tak dużo sił, że nogi czułem niemal do końca dnia. Gąszcze młodniaków jeszcze nie były tak zdradliwe, jak rozległe połacie jeżyn z gęstymi i kolczastymi pędami chwytającymi buty, szarpiącymi spodnie i kurtkę, a nawet sięgającymi twarzy i zrywającymi czapkę. Kijami starałem się przyciskać je na tyle nisko, żeby móc przydeptać je wysoko podniesioną stopą, ale i tak niemal każdy krok był stawiany kosztem wyszarpywania nogi z chwytliwej i kolczastej plątaniny. Na mojej markowej, cholernie drogiej kurtce, o której szwedzki producent jakże kłamliwie pisze na swojej stronie, że jest z ojca na syna, zostały ślady wyciągniętych nitek. Szedłem, zawracałem i próbowałem w innym miejscu; macałem się po kieszeniach, trzymałem ręką czapkę i osłaniałem oczy. Gdy stanąłem na brzegu lasy, byłem spocony jak mysz, ale była to jedyna tego rodzaju przygoda w ciągu dnia. Wyniosło mnie w pobliże Sądreckich Wzgórz, odłożyłem więc odszukanie zgubionego duktu na później i poszedłem przed siebie. Dzięki tej decyzji najadłem się malin i poznałem urocze miejsce, które na pewno jeszcze odwiedzę. Droga wypadła mi między zabudowaniami jedynego gospodarstwa w Sądrecku; na podwórzu przywitałem się z gospodarzem, zapytałem o przejście, rozmawialiśmy parę minut. W podzięce dorwałem się do jego malin rosnących za domem. Jest ich tam mnóstwo, ze sto tysięcy krzewów (albo i więcej), owoce są wielkie jak pomidory… trochę przesadziłem, są jak koniec kciuka, malinowe i słodziutkie. Opychałem się nimi zerkając w stronę domu - niech mi gospodarz wybaczy.

Ten dzień był nie tylko malinowym obżarstwem. Jadłem też mirabelki, węgierki, jeżyny i brzoskwinie zrywane przez płot okalający stary, opuszczony dom; na zboczu Babińca, gdzie stałem patrząc na tak urokliwe zbocze Ptasiej i na szczyt Lastka, mojego Lastka, wzgórza, z którym łączą mnie przedziwnie poplątane związki, tuż obok, na miedzy, jak każe tradycja, rosła grusza ciężarna owocami – cudnie ciepły widok. Zerwałem jeden owoc, był miękki i bursztynowy, ale okazał się być przejrzały, sięgnąłem po twardszy, a gdy spróbowałem, napełniłem nimi kieszeń.



Wracam pod Sądrecko: niewiele dalej polna dróżka wiedzie wśród rżysk, na brzegu lasu zakręca i biegnie pod wychylonymi nad polem gałęziami drzew, a że znalazł tam miejsce swojego trwania płaski kamień, usiadłem nań i patrzyłem. Przy drodze kwitły chabry i rumianki, nade mną zwieszały się gałęzie dębów, poprzez ich liście patrzyłem na pofałdowane stoki łąk i pól.

Granica lasu i otwartej przestrzeni, okolony niskimi gałęziami drzew daleki widok, to ulubiony przeze mnie podwójny kontrast dali i bliskości.





Bystrzyca jest długą wioską nanizaną na nitkę szosy, nie znam jej całej. Dzisiaj, po raz pierwszy schodząc szosą z górnej części wsi, zobaczyłem tablicę informującą o starym cisie – jakże go ominąć? Wśród pozostałości parku i dworu stoi przysadzisty osiemsetletni cis, drugie najstarsze drzewo Polski. Jeśli wie się o przeciętnej wielkości cisów, ten czyni wrażenie: średnicę jego pnia oceniam 100-120 centymetrów! Tu i ówdzie ma dziuple po starych konarach, ale czerstwy z niego staruszek. Dziwnie się można poczuć dotykając drzewo, które było już stare, gdy szykowaliśmy do grunwaldzkiej bitwy…

Tak więc dwa najstarsze drzewa naszego kraju są cisami.

Na polach już jesień, jednak łąki i drzewa jeszcze w kolorach lata, a dla wielu roślin nadal jest czas kwitnienia. Widziałem śliczne dzwonki, chabry, rumianki, a kwiaty ostów jak zwykle czarowały mnie swoją oryginalną urodą i nasyconym kolorem głębokiego różu; widziałem wiele innych kwiatów, nieznanych mi, niektórym zrobiłem zdjęcia.







Źródło Złotego Strumienia odnaleźć łatwo: jest tam, gdzie na rozległym polu zaczyna się nitka drzew. Wszedłem między nie i nachyliwszy się nad głębokim korytem, doznałem zdumienia: źródło wyschło. Zszedłem paręset metrów niżej, woda pokazała się na samym dnie wstążką szerokości dłoni. Przyjdą deszcze, źródło odrodzi się, pomyślałem, ale z tego zaaferowania zupełnie zapomniałem odnaleźć ten wielki złoty samorodek, który niewątpliwie leży gdzieś tam i czeka na mnie. Nic to – pocieszyłem się idąc dalej – leży już milion lat, poleży do następnego mojego przyjścia tutaj.

Jest kilka miejsc wyjątkowo dla mnie ładnych w tych górach – obok dziesiątek, raczej setek, miejsc po prostu ładnych. Ot, dosłownie parę kroków od dzisiejszego miejsca parkowania mojego samochodu otwiera się piękny widok na zbocza Ptasiej, a gdy przejdzie się dolinę i stanie na jednej z tych nitek z nanizanymi nań drzewami, zobaczy się przełęcz i obok urokliwe, rozległe zbocza Babińca – kolejne moje miejsce. Jedno z tych najładniejszych jest na stoku Dzioba, nad lokalną szosą biegnącą z Bystrzycy na północ. Wymościłem sobie gniazdko na zboczu wzgórza, usiadłem i patrzyłem, patrzyłem. Gdy przyjdzie zły czas, gdy szarość będzie wokół mnie i we mnie, będę się ratować wspomnieniem tamtych widoków.






Pod wzgórze Pustak, stokiem którego wiedzie zagubiony dukt, podszedłem z drugiej strony i przejście znalazłem od razu. Wygodna dróżka leśna szybko wyprowadza na drugą stronę pasma wzgórz, a gdy wyszedłem na otwartą przestrzeń, zrozumiałem, dlaczego rano nie znalazłem przejścia: początek jest zarośnięty młodniakiem, trzeba dokładnie wiedzieć gdzie jest, bo można przejść obok i nie zauważyć go. Zawróciłem i przeszedłem przejście jeszcze raz i jeszcze raz. Teraz już nie zapomnę, gdzie się dukt zaczyna i gdzie kończy.

Słońce zaświeciło trzy godziny przed zachodem – świat od razu nabrał uroków i uśmiechnął się do mnie. Już się szykowałem do oglądania zachodu z przełęczy, gdy słońce… schowało się za chmurami. Samochód odetchnął z ulgą widząc mnie, ja z ulgą usiadłem w jego fotelu.

Na szlaku byłem ponad 12 godzin, przeszedłem około 25 kilometrów, odkryłem parę nowych miejsc wartych odwiedzenia, przypomniałem sobie poznane wcześniej, porządnie dałem sobie w kość i rozpocząłem kolejny sezon wędrówek sudeckich.











wtorek, 22 września 2015

O muzyce, erotyce i o zagadce szczęścia


Po założeniu bloga zamieszczałem w nim swoje teksty, ale raczej hurtowo. Później doszedłem do wniosku, że teksty (posty, jak tutaj się mówi), nie powinny mieć dziesiątków stron, a tak było u mnie, i powinny być raczej monotematyczne. Zrobiwszy porządki, zostało mi sporo tekstów, które sukcesywnie zamieszczam, starając się o zgodność pór roku. Ten tekst napisałem we wrześniu 2008 rok, w czasie pobytu w UK. W przygotowaniu tekst o pierwszej w tym sezonie wędrówce kaczawskiej; myślę, że opublikuję go jutro.

12 września.
“Nieco przerysowując, można powiedzieć, że dźwięki muzyczne to "supersamogłoski" (czyste częstotliwości, w przeciwieństwie do częstotliwości mieszanych, typowych dla prawdziwych samogłosek) i czyste spółgłoski (produkt rytmów i uderzeń niemal wszystkich instrumentów). Te cechy czynią z muzyki rodzaj silnego przeżycia dźwiękowego, które przesyła do kory mózgowej czyste, zintensyfikowane dawki tego, co zwykle ją pobudza."
(Pascal Boyer, "I człowiek stworzył bogów", przełożyła Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak, wydawnictwo Prószyński i S-ka, str. 133 i n.)
Te słowa Pascala Boyera przypomniały mi się dzisiaj, w czasie długiej drogi w poprzek Wyspy, a razem z nimi wspomniałem zielone wzgórza Walii, wśród których zapisałem je; wtedy dałem sobie obietnicę przemyślenia ich sensu. Nie wiem, chyba nie przemyślałem, tyle że właśnie dzisiaj, ni stąd ni zowąd, te słowa skojarzyły mi się z kilkoma utworami muzycznymi i z... erotyką.
Cóż, jestem facetem, mam męską płeć mózgu, więc myśleć i kojarzyć mogę tylko po męsku.
Wiele jest momentów w utworach muzycznych, w których występuje efekt – właśnie tak mi się pomyślało, nie znajduję w tej chwili lepszego określenia – efekt balansowania na krawędzi. Teraz, bez zaglądania do moich zbiorów, wspomnieć mogę takie miejsca w piątym koncercie fortepianowym Beethovena, także w jego koncercie skrzypcowym, w koncercie D-dur Brahmsa, oczywiście jest też w pierwszym poznanym przeze mnie utworze klasycznym, utworze, do którego odczuwam wielki sentyment - w koncercie e-moll Szopena, ale to tylko przykłady.
Ta chwila jest tuż po starannym przygotowaniu słuchacza przez kompozytora do pojawienia się najpiękniejszej melodii; wyobraźnia jego jest rozbudzona, zmysł słuchu wyostrzony, oczekujący, pragnienie usłyszenia tych cudnych dźwięków sięga szczytu, gdy nagle wszystko jakby zamiera, ustaje. Pobudzające dźwięki milkną na chwilę, i gdy już mamy zejść ze szczytu naszej gotowości ich przyjęcia, delikatnymi dźwiękami, zapowiedzią i zachętą bliskiej rozkoszy, kompozytor utrzymuje, a nawet wzmaga nasze pragnienia; i dopiero gdy dalsze balansowanie na tej krawędzi staje się nieprawdopodobieństwem, gdy dalsza zwłoka mogłaby ostudzić nasze pragnienia, w potoku tych jedynych dźwięków przychodzi objawienie piękna i... spełnienie.

15 września.
Wychodziłem do pracy gdy rozwidniało się – wracałem o zmierzchu. Cóż mi dał ten dzień - zwykły, najzwyklejszy dzień mojego życia? Coraz częściej podobne pytania słyszę w sobie, coraz bardziej żałuję mijających dni, coraz cenniejszych dla mnie. Chciałbym z każdego dnia ocalić jakąś cząstkę, niechby niewielką, niechby mało znaczącą, ocalić cokolwiek: jedną chociaż myśl, widok, radość, uśmiech, albo odwrotnie – smutek czy łzę. Zapamiętać tę sekundę dla uratowania dnia od zapomnienia. Czy ja chcę tak dużo? A jeśli nie, to dlaczego tak trudno o taką pamięć?
Gdy wjeżdżałem micrą na teren firmy, na wprost zobaczyłem wschodzące słońce, a wyżej niebo wyraziście zabarwione. Może ten wschód zapamiętam? – pomyślałem, ale bez przekonania – nie wiem dlaczego. Słońce pokazało się ponownie dopiero krótko przed zachodem, gdy wracałem do bazy jadąc na wschód, a więc jechałem goniąc cień mojego samochodu, radując oczy i serce widokiem krajobrazu oświetlonego najpiękniejszym słońcem, bo wrześniowym i zachodzącym. Właśnie teraz, w tym miesiącu, ma ono pod wieczór barwę najzłocistszą, najcieplejszą. Od czasu ponownej lektury książki Drzeżdżona, więc już od roku, w takich chwilach słyszę jego słowa, pragnienie zatrzymania w kropelce bursztynu wschodu słońca na swej dłoni, i jak zawsze myślę o swoim pragnieniu – zatrzymania zachodu słońca.
Wschód jest niewyspany (Eos wstaje stanowczo zbyt wcześnie, a ja nie potrafię jej tego oduczyć) i chłodny, kojarzy mi się z początkiem dnia wypełnionego pracą, o której tylko ostatni pacan mógł powiedzieć, że człowieka uszlachetnia; kojarzy się właśnie z zimnem i z zaspanymi oczami. Świt niech się spełnia, bo jest początkiem, a jeśli akurat ten jest początkiem dnia wolnego, to tym bardziej niech mu dane będzie rozpocząć się i trwać jak najdłużej. Chwytać trzeba jego kres, zachodzące słońce, koniec kolejnego dnia mojego życia, ale tak samo to możliwe, jak zastygnięcie wschodu w bursztynie. Chociaż... jeden sposób znalazłbym, tyle że nie wschód ani nie zachód trzeba mi więzić, a owe chwile między początkiem a końcem dnia. Tylko w ten sposób mogę uchwycić dzień, i tylko wtedy mogę spokojniej, a może nawet i bez żalu, patrzeć na zachodzące słońce.
Pisząc te słowa, ponownie, jak setki już chyba razy, wspomniałem Prousta piszącego o uchwyceniu rzeczywistości między chwilą obecną a przeszłością. W ciągu tego dnia też myślałem o nim, a nawet wydawało mi się, że jestem bliżej jakiejś głębokiej myśli (swojej myśli), ale ona znowu, jak tyle już razy, gdzieś mi umknęła nim zdążyła się wykrystalizować. Teraz, wieczorem tego zwykłego dnia wrześniowego, żałuję tej ucieczki tym bardziej, że miałem nadzieję na utrwalenie tego dnia w pamięci właśnie dzięki rozwiązaniu jednej z tych zagadek szczęścia, które podsuwa mi Proust, a których istota, pierwiastek najważniejszy, sens i radość dający, ciągle wymyka się mi.
Daremnie szukamy, a oto otwierają się... – pisał Proust. Więc same, znalezione przypadkowo? Nie jest to pocieszający wniosek. A może do rozwiązania zagadki szczęścia trzeba mieć szczęście? Albo geniusz Prousta? Chyba tak właśnie jest, ale trzyma się mnie uporczywa nadzieja, że jeśli nawet zdołam uchwycić niechby cząstkę tej zagadki – będę wygrany. Że możliwe to jest nie tylko dla umysłu sięgającego tak wysoko jak jego umysł, do wyżyn mi niedostępnych, ale dla wszystkich, którym te rozwiązanie jest potrzebne, więc i dla mnie. Chodzi tutaj o rzecz najważniejszą, o uchwycenie i zatrzymanie chwil dzisiejszego dnia, każdego wschodu i zachodu, ale jeśli nawet nie uda się – tutaj jest moje pocieszenie - to i tak wygrana będzie moja, bo wszak szukając, jestem w drodze, a mówi się, że droga może być ważniejsza od celu. Szukam. Szukam sam i szukam przy pomocy Prousta, chociaż co raz wydaje mi się, że moje drogi poszukiwań są rozbieżne z jego drogami; może w tych odmiennościach jest przyczyna moich kłopotów w jego zrozumieniu?

wtorek, 15 września 2015

Drzewa żagańskiego parku


Tekst napisałem parę lat temu, a w minioną niedzielę uzupełniłem zdjęciami, wyrwawszy się  na godzinkę do parku, wszak wiosną obiecałem wizytę sobie i drzewom. Słowa mają więc swój czas, zdjęcia są świeżutkie.


Dni pełne ciepłego blasku wrześniowego słońca, noce srebrzyste księżycową pełnią pod rozgwieżdżonym niebem, i ja wśród drzew żagańskiego parku – pięknie żegna mnie Lato.

Platany – imponujące wielkością i urokiem, jasne, pogodne, słoneczne olbrzymy. Odchylam dłonią nisko wiszącą gałąź i wchodzę pod drzewo, w zielony i chłodny cień, podnoszę głowę i w niemym podziwie patrzę na potężne, wielokrotnie rozgałęzione, powyginane konary rozjaśnione plamami słońca i świeżo odpadłej kory, a po głowie przebiegają myśli o Platonie i o Grecji.







Szare, wyniosłe, łuszczące się słupy jaworów przywołują wspomnienia górskich wędrówek i słyszanej w dzieciństwie ludowej piosenki o dziewczynie czekającej na kochanka pod takim właśnie drzewem.

Dotykam czerwonawej kory wyjątkowo prostego i wysokiego pnia cisu, a nade mną, wśród igliwia, mnóstwo owoców o barwie mięsistej, błyszczącej czerwieni. Budzi się we mnie wspomnienie rosochatego, pokręconego, wielkiego i tyleż razy podziwianego cisu z Trowbridge, ale też myśl o… rubinach, zapewne przez intensywność i piękno koloru.

Graby przyciągają mój wzrok urodą szarosrebrzystych pasemek na swoich pniach i jasną, pogodną barwą dojrzewających płatków lotnych swoich orzeszków. Ich pnie zdają się prężyć muskuły, całkiem jak buki. 
W zarośniętym kącie parku, z dala od ścieżek, oglądałem ogromny pień klonu pokryty wspinającą się po nim nieznaną mi rośliną nadającą mu wygląd bardzo starych wiązów; z tej gęstwiny wyrastała, chyląc się moją stronę, gałąź obwieszona seledynowymi, ładnymi lotkami. Klonowe skrzydlaki? Tak, ale liście nie takie… Podszedłem bliżej i zobaczyłem charakterystycznie ząbkowany kształt liści grabu, który schowany za zarośniętym olbrzymem wychylał się ku słońcu mieszając z tamtym swoje gałęzie.

Lipy, tak inne od wolnostojących – niskopiennych i szerokich: te strzelają w górę mocnymi, śmiałymi i szarymi wybuchami swej siły witalnej i dopiero wysoko, blisko słońca, rozwierają swoje gałęzie z liśćmi ułożonymi w tak charakterystyczny dla nich sposób – jakby chciały jak najoszczędniej zasłonić jak najwięcej słońca. 


Pod inną, niską i trzypienną, starą już, sypiącą próchnem, ale wciąż zieloną lipą stoją stoliki naszej jadalni, a drzewo szczodrze udziela nam nie tylko swojego cienia, ale i swoich nasion, sypiąc je do talerzy. Dzisiaj niskie już słońce, przesiane przez liście drzewa, świeciło na stoły, na mnie i na jedzenie. Słońce na stole, przy którym jem posiłek… Zwykła chwila i takiż widok, zdawałoby się, ale dla mnie były bardzo urokliwe, może przez kontrast z wszystkimi zimowymi posiłkami jedzonymi w pomieszczeniach i przy sztucznym świetle.

Tutaj nawet wiąz stoi prosty, strzelisty, nie strasząc swoją rosochatością jak tamte okazy widziane kiedyś w jakimś parku w UK. Uważnie oglądałem jego charakterystyczne przypory i asymetryczne liście – niewątpliwie wiąz. 


Patrząc na te liście, pomyślałem o zdarzeniu sprzed tysiącleci, które niewątpliwie nastąpiło: gdy jakiemuś odległemu przodkowi wszystkich obecnych wiązów przydarzył się błąd genetyczny objawiający się tą niesymetrycznością liści, a przypadek czy przeznaczenie sprawiły, iż przekazał swoje cechy, łącznie z tą, w następne pokolenia. Gładkie, muskularne buki, które kiedyś wydawały mi się drzewami zimnymi, odpychającymi, a teraz widzę je ciepłymi, zwłaszcza w swojej czerwonej odmianie, jak ten wiecznie opity słońcem buk z ulicy Chrobrego w Ustroniu. Buki fascynują swoimi ogromnymi, guzowatymi, muskularnymi korzeniami, które jakby zachłannie, drapieżnie, wbijają się w ziemię. Tutaj, w żagańskim parku, kilka lat temu, także we wrześniu, siedziałem w swoim pokoiku i przez otwarte drzwi patrzyłem na ociekający deszczem i jednocześnie oświetlony popołudniowym słońcem czerwony buk– niezapomniany widok drzewa skąpanego w świetlistym deszczu.

Akacja, o której dowiedziałem się niedawno, że wcale nie jest akacją, a robinią akacjową, ma dwa oblicza: jedno tworzy pokręcony, głęboko spękany, jakby stary i schorowany pień drzewa, drugie oblicze tworzą ładne liście i zapach kwiatów tego drzewa. Pamiętam noc przed laty, podróż ciężarówką do niepamiętanego już miasta, a zakończoną na ulicy dosłownie zasypanej opadłymi kwiatami akacji; szedłem nią, właściwie brodziłem po kostki w usychających, szeleszczących i nadal pachnących kwiatach. I dzień pamiętam sprzed paru lat, gdy na szlaku Gór Wałbrzyskich rozkoszowałem się właśnie tam odkrytą, wspaniale świeżą, nutą zapachową kwiatu tego drzewa.

Klony – wyniosłe drzewa o pięknych, wielkich liściach, obwieszone kiściami latawców z nasionami – teraz stoją w letniej jeszcze szacie, ale już za parę tygodni pokażą się w swoim bajecznie kolorowym stroju jesiennym, beztrosko rozrzucając wokół siebie królewski kobierzec ze złotogłowiu.

Spod mojego kampingu widzę klasyczny kształt buka, a zza niego wychyla się, górując ponad nim, inne drzewo. Gdy poszedłem tam, zobaczyłem ogromną topolę rosnącą nad samym brzegiem rzeki: tuż nad ziemią monstrualny pień o średnicy ponad dwóch metrów rozwidla się na cztery konary, a każdy jest wielkim, grubym drzewem. Parę razy odchodziłem od tego drzewa i wracałem chcąc jeszcze raz objąć wzrokiem jego majestatyczny ogrom i surową, trudno rozpoznawaną, urodę.

Właśnie oglądałem w internecie zdjęcia sekwoi olbrzymiej; ech, pojechać do USA i obejrzeć te cuda natury!

Na pocieszenie mam tutaj dęby: wspaniałe, mocne, nasze, polskie. Wysokie i proste wśród innych drzew – jak wiekowy Warcisław w lesie pod Ustroniem Morskim; a szeroko, niemal poziomo rozpościerające swoje konary gdy znajdą wolną przestrzeń – jak ten bezimienny staruszek w podleszczyńskim lesie.

W lesie pod Ustroniem oglądałem też dąb  Chrobry, uznawany za najstarszy w Polsce. Stojąc przed nim, dotykając go, miałem świadomość dotykania istoty żywej, dla której czas ma zupełnie inny wymiar i której życie jest dla mnie niepojęte.

Właśnie ta świadomość – istnienia obok siebie dwóch istot żywych nie mających żadnych możliwości kontaktu i możliwości porozumienia, nie opuszcza mnie i fascynuje, gdy oglądam wielkie drzewa.

Z drzew, a już zwłaszcza z brzóz, promieniuje na nas coś tajemniczego, coś, co uspokaja nas i wycisza. Czasami wydaje mi się, że właśnie to dziwne „coś” wysyłane przez drzewa i nasz odbiór tego jest kontaktem, jedynym możliwym naszym kontaktem z drzewami.



Dopisek.

W niedzielę mierzyłem krokami obwód poczwórnego pnia mojego ulubionego platana, tego, którego korona ma 35 metrów średnicy. Więc mierzyłem i jestem niemal pewny, iż ma nieco ponad 10 metrów!

Wczoraj, w zwariowany dzień demontażu lunaparku, udało mi się zrobić kilka zdjęć sumakowi mającemu uroczo przeplecione konary. Stoi sobie ten poplątaniec przy parkingu na ulicy Sobieskiego w Żaganiu.