111015
Gdy
minąłem ostatni dom wioski, po lewej zobaczyłem odkryte wzgórze obiecujące
ładne widoki. W jednej chwili zmieniłem plan i brzegiem pasa drzew, zapewne
pozostałością zapomnianej drogi, poszedłem w stronę szczytu. Kilka godzin
później szedłem po raz drugi takim samym śladem drogi mogąc iść obok, łąką, ale
takie miejsca mają urok kontrastu z otwartymi przestrzeniami zaczynającymi się
o krok, urok dzikich zakątków wypełnionych rozmaitością drzew i krzewów tam
rosnących, a bywa, że ptasią wrzawą. Znając je, inaczej patrzy się na nie z
daleka, gdy ze szczytu widzi się w dolinie nitki zarośli na fałdach łąk lub
pól.
W
miarę zdobywania wysokości, zza drzew, z niebytu, w dole wyłaniała się wioska,
a za nią i jakby ponad nią, otwierała
się przestrzeń coraz rozleglejsza, bliżej zielona i złota, dalej coraz bardziej
niebieska, przestrzeń wypełniona rozsianymi tu i tam wzgórzami, z nitkami
wiosek i kolorowymi kępami miasteczek. Gdy byłem blisko szczytu, na wprost
mnie, ponad garb stoku, wyrastało dalsze wzgórze, a im byłem wyżej, tym głębszą
i ładniejszą stawała się dolina między moim wzgórzem a tamtym.
Na łagodnym
wybrzuszeniu szczytu stoi ławka w cieniu zielonych jeszcze drzewek i kosz
wypełniony… przez moment spodziewałem się kufli, ale nie było ich tam,
przeważały puszki po piwie.
Byłem
na Kuflu, wzgórzu wyrastającym na północnym stoku Blizbora na Pogórzu Izerskim.
Mając
dłuższą drogę do przejechania, wyjechałem wcześnie, o 3.40. Przed szóstą
minąłem Złotoryję wjeżdżając z nieznane mi okolice, a jechałem przez Lwówek,
Gryfów i Mirsk; za tym miasteczkiem miałem skręcić w boczną drogę, a dalej w
nienumerowaną dróżkę szerokości samochodu. Trasę obejrzałem na google maps,
zmiany numerów dróg i ważniejsze skrzyżowania pamiętałem na tyle dobrze, że
tylko raz wracałem, ale ledwie parę kilometrów. Jechałem z północy, więc na
wprost miałem wielką, na pół horyzontu, ścianę gór. Patrzyłem doznając
ambiwalentnych wrażeń, bo w jednej chwili widoki wydawały mi się swojskie,
podobne do kaczawskich, w drugiej uderzała mnie ich odmienność, chwilami
granicząca nawet z obcością. Później doszedłem do wniosku, że zbytnio przyrosłem
do moich gór i chociażby z tego powodu odmiana była mi potrzebna.
Była
siódma, gdy zaparkowałem przy wiejskim sklepiku w centrum Gierczyna, w pięć
minut później rozciągnąłem kije, naciągnąłem czapkę na uszy i ruszyłem. Z
jutrzenką było podobnie, jak w czasie poprzednich wyjazdów: noc i cały dzień
były pogodne, chmury były tylko o świcie i tylko na wschodzie. Poszedłem
zielonym szlakiem chcąc pomyszkować po odkrytych północnych stokach Zamkowej, a
po zatoczeniu koła wrócić do wioski i z niej ruszyć ku następnym wzgórzom.
Uroda Kufla i moja niecierpliwość zmieniła mi plany.
Idąc
na szczyt tego wzgórza, szedłem wprost na słońce chowające się za pasem niskich
chmur, jednak gdy już wyskoczyło ponad nie, zostało ze mną do końca dnia. Szron
pokrywał suche, szeleszczące trawy, wiał dość silny wiatr. Nim dotarłem na
szczyt, założyłem drugą parę rękawic i zapiąłem kaptur pod brodą. Wspomniałem
spędzony na kaczawskich drogach dzień tak wietrzny, że kij swobodnie wiszący na
pasku ustawiał się skosem do ziemi, a herbatę laną z termosu do kubka porywał
wiatr. Dzisiejszy był tylko zefirkiem przy tamtym boreaszu.
Widoki
ze szczytu czynią wrażenie urodą i urozmaiceniem. Na północy wzrok sięga
Gryfowa, po bokach wznoszą się stoki Granatów i Zamkowej, a tak są ładne, jak najładniejsze
kaczawskie; stojąc tam myszkowałem po nich głodnym wzrokiem; za mną była
niewielka przełączka, a za nią i wyżej zaczynały się bezkresne lasy Izerów. Na
samym horyzoncie, ledwie widoczna, o ton tylko ciemniejsza od niebieskości
nieba, stała… Ostrzyca? Północno-zachodni kierunek się zgadzał, najwyraźniej to
Ostrzyca. Przyznam jednak, iż wypatrzyłem ją tylko dlatego, że powiedziano mi o
możliwości zobaczenia jej stamtąd.
Powiem
tutaj, że na początku mojej bytności w nowym miejscu nie potrafię tak swobodnie
przypisywać nazwy górom, jakby wynikało to z moich opisów. Kręcę mapą, kręcę
się i jakże często nic mi nie pasuje. Góry, wioski i miasteczka bawią się ze
mną w chowanego, uciekając mi w dziwne, nieoczekiwane miejsca; dopiero gdy
nieco poznają mnie, uspokajają się i pozwalają poznać siebie; wracają na
miejsca przypisane im od zawsze, porządkując świat wokół mnie.
W
którą stronę iść? Stoki na lewo i na prawo były równie pociągające, skręciłem w
stronę Blizbora, a gdy doszedłem do ściany lasu, skręciłem w lewo, na wschód,
chcąc wyjść na otwartą przestrzeń na początku doliny oglądanej ze szczytu. Dukt
uciekał mi za bardzo w prawo, skręciłem w jakiś boczny i tam spełniło się moje
marzenie… grzybobrania.
Ktoś
mi mówił o grzybnych miejscach na Blizorze, jak się okazało nie kłamał:)
Pierwsze zobaczyłem opieńki, kilka ich sporych kęp; stałem nad nimi nie wiedząc
co robić. Zabrać je do plecaka? Do samochodu nie było daleko, ledwie parę
kilometrów, ale co zostanie w grzybów wciśniętych między termos, butlę wody, a
moje plecy? Z ciężkim sercem zostawiłem grzyby i poszedłem dalej. Właściwie
zrobiłem tylko parę kroków, bo zobaczywszy dwa podgrzybki, zdjąłem plecak i
nachyliłem się ku nim.
Nie wiem jak zrobię, ale nie zostawię tych grzybów –
postanowiłem. Nieść w kieszeni? Wyjąłem kanapki z reklamówki i chodząc wokół
plecaka w promieniu kilkunastu metrów, w ciągu połowy godziny zebrałem 16,
słownie: szesnaście podgrzybków i drugie tyle młodych opieniek. Zapewne
szukałbym dłużej, ale między drzewami świeciło słońce wołając mnie na otwarte
przestrzenie, a mróz do bólu wyziębił mi odsłoniętą dłoń; niektóre grzyby były
zmrożone na kość. Reklamówkę ostrożnie zapakowałem do plecaka i ruszyłem.
Kilkadziesiąt metrów dalej zobaczyłem pierwszy dom na brzegu lasu – byłem na górnym
krańcu Gierczyna, na początku doliny oglądanej z Kufla. Szedłem zachłystując
się urodą dnia i okolicy; doprawdy, nie wiem czym bardziej, bo dzień był z tych
najpiękniejszych, najbardziej świetlistych i kolorowych, a dolina, miejscami
może do starego jaru bardziej podobna, z jej zielonymi stokami podzielonymi
wstążkami miedz i drzew, z nitkami dróżek kończących się przy domkach
wrośniętych w zbocza, w słońcu złotego dnia jesieni, wyglądała bajecznie.
Gdy
wyszedłem zza pałacu, zobaczyłem jeszcze jeden jej atrybut, urodą nie ostatni:
wąziutką, falistą wstążkę asfaltu biegnącą zachodnim zboczem. Dwa razy
przeszedłem tę drogę w ciągu dnia, a gdy już miałem odjeżdżać, wróciłem i
przejechałem samochodem – po prostu szkoda mi było rozstawać się z nią. Gdy z góry
patrzyłem na jej meandry, wydawało mi się, że ta droga ledwie dotyka ziemi, że
na tamtym zakręcie zaraz oderwie się od trawy i poleci w zielono-złocistą
przestrzeń. Asfalt jest tym dla drogi, czym bywają dziesiątki lat dla kobiety –
czynią je statecznymi, spokojnymi i przewidywalnymi; jednak ta droga wymyka się
regułom, pozostając zwiewną i uroczo kapryśną.
Stojąc
przy pałacu, miałem na wprost wzgórze Kufel, a niżej, na jego stoku, jeden z
tych gierczyńskich domków wtulonych w zbocze. Patrzyłem na niego, bo wydawało
mi się, że gdzieś, w jakimś innym świecie, widziałem taki domek.
Może
w moim marzeniu posiadania domu w górach? Może.
Zszedłem
do wioski, w samochodzie zostawiłem grzyby, a że sklep był otwarty, na chwilę
zapomniałem o liczeniu kalorii kupując po 20 deko kruchych ciasteczek i
nadziewanych cukierków. W drodze zżarłem je wszystkie; co dziwne, nawet
wyrzutów sumienia nie miałem. Były dobre.
Zielonym
szlakiem poszedłem na stoki Zamkowej mając nadzieję znalezienia dróżki
wypatrzonej z Kufla. Ze szczytu tego piwnego wzgórza widziałem przy tej dróżce
charakterystyczny, wysoki modrzew z gałęziami rosnącymi w jedną stronę; teraz
stałem w jego pobliżu, w kolejnym miejscu, które powinno być na mapach
zaznaczone wielkim słoneczkiem punktu widokowego. Głęboka dolina u stóp
Blizora, jej poznanie zostawiam na swój następny przyjazd tutaj, oczywiście
Kufel, rozległe przestrzenie pogórza na lewo, a na prawo lesiste, wysokie i
szerokie góry izerskie: Dłużec i Niedźwiednik.
Znalazłem tam parę innych
punktów widokowych i chyba nie tylko ja, bo są tam ślady biwaków. Szedłem
według mapy chcąc dojść do szosy, która biegnie blisko szczytu Zamkowej;
znalazłem i zszedłem nią do Kotliny, mijając z rzadka rozsiane domki, niektóre
bardzo ładne, niemal wszystkie w ładnych miejscach stojące. Na tej trasie po
raz kolejny przekonałem się o nieaktualizowaniu mapy od wielu lat, mimo
zapewnień wydawcy: droga na mapie zaznaczona jako polna, dorobiła się asfaltu,
w wielu innych miejscach na leśnych duktach rosną niemałe już drzewa, a polany
stały się lasem.
Równolegle
do szosy biegnie ścieżka edukacyjna, poszedłem nią w stronę wioski, dowiadując
się po drodze o starych kopalniach kiedyś tam funkcjonujących, a po wyjściu z
lasu znowu zgubiłem ścieżkę. Nie wiem, czy to moje gapiostwo, czy
przyzwyczajenie z moich gór, po których chodzę nie zważając na szlaki i drogi,
może niechęć kierowania się wyznaczoną drogą, dość, że oznakowane szlaki gubię
często.
Poszedłem
według słońca i nachylenia stoków, przed samą wioską szlak dołączył do mnie i wspólnie
doszliśmy do domu nazwanego jakże a propos Gierczynówka. Idąc uliczkami wioski
spotyka się kamienne mury, a stare kamienie domów i ogrodzeń, drewno i rosnące
na nich rośliny pnące, tworzą wyjątkowo ładne połączenie. Nie raz zastanawiałem
się, dlaczego podobają mi się takie miejsca, ale przyczyn nie doszedłem. Może
ukrywają się w połączeniu martwej materii i żywej tkanki? Może tkwią we
wrażeniu patrzenia na stare ludzkie siedziby, odporne na zawirowania naszego
świata, a nawet na narodziny i śmierć swoich właścicieli? Możliwe, bo budzą we
mnie poczucie stałości i bezpieczeństwa, ale też ich widok pobudza mój zmysł
estetyczny.
Chcąc
jeszcze obejść Granaty, wypatrzyłem na mapie dróżkę biegnącą równolegle do
szosy w kierunku wzniesienia Prochownia w pobliżu wioski Przecznica. Droga
miała wcześniej skręcać ku szosie, ale że były tam zaznaczone łąki
poprzedzielane zagajnikami, postanowiłem pójść tamtędy licząc na znalezienie
dogodnych przejść. Droga była ledwie widoczna, wyżej już nieużywana i
zarastająca, ale była. Gdy skręcała do szosy, wszedłem w las w wypatrzonym na
mapie miejscu i… udało mi się trafić. Dalej było trochę gorzej, bo zagajniki
zdążyły połączyć się tworząc plątaninę poprzerastanych łączek, ale
przedzierania się przez chaszcze nie miałem. Kierując się słońcem, idąc w miarę
jasnym lasem, szybko doszedłem do duktu, którym wiedzie ścieżka przyrodnicza,
jednak nie mając pewności dotarcia do Prochowni; to drugie miejsce, które musi
poczekać na mój ponowny przyjazd. W pobliżu Granatów znaki kazały mi skręcać w
prawo, ale zbuntowałem się, bo z mapy i ukształtowania terenu wnioskowałem, że
szczyt jest na lewo; posłuchałem się mapy i poszedłem na przełaj prosto przed
siebie, łąką śródleśną, a nieco dalej obniżający się garb ziemi odsłonił mi
ładny i oczekiwany widok… Kufla. Wiedząc, że idę dobrze, postanowiłem wrócić i
sprawdzić, dokąd zaprowadzi mnie porzucona ścieżka. Według mapy miała to być
stara kopalnia F. Wilhelm. W lesie znalazłem wyraźne ślady ludzkiej
działalności: resztki kamiennych murów, usypiska, jakieś nasypy i rowy.
Uznając, iż one właśnie są pozostałości tej kopalni, nie schodziłem już niżej,
a wróciłem na łąkę Granatów. Gdy zaczęła opadać, znalazłem przejście w jęzorze
lasu schodzącym w dolinę i oto byłem na odkrytym, widokowym, zachodnim stoku
Granatów. Była pora obiadowa, zrobiło się dość ciepło, ubranie miałem rozpięte,
rękawice w kieszeni, widoki i słońce kusiły, usiadłem więc na trawie robiąc
przerwę. Słońce świeciło na mojej godzinie dziesiątej, więc raczej nie do
fotografowania, ale jak najbardziej do popatrzenia na wyraziste cienie drzew w
dole i ich kolory w pobliżu.
Dwa z nich w bogatej palecie jesieni wyróżniały
się: żółć liści brzóz i czerwień liści czereśni. Tu i ówdzie dołączały do nich
stonowane i nieliczne jeszcze brązy liści dębów, a bliżej wioski intensywna
czerwień liści sumaków i o ton różniąca się czerwień nieznanej mi rośliny
pnącej. W wiosce zapytałem się właściciela posesji z ogrodzeniem tak ładnie
czerwonym, ale nie wiedział, co rośnie na jego płocie.
Trawersem
doszedłem do pałacu i znaną uroczą szosą zszedłem do wioski, ale nie od razu.
Zatrzymywałem się i patrzyłem. Na szosę, na stoki, na domki, na słońce i
kolory, na jesień.
Swoistego
uroku chwilom i miejscom dnia dzisiejszego nadawało połączenie cyfrowego świata
internetu, świata jakby nie do końca prawdziwego, niedotykalnego i na poły
nierealnego sztucznego świata istniejącego jako wytwór naszej cywilizacji i
będącego jej wyrazem, ze światem jak najbardziej prawdziwym i materialnym,
dotykalnym. Chwilami odczuwałem coś bliskiego zdumienia, znajdując wokół siebie
potwierdzenia wieści i obrazów pochodzących z tamtego świata – jakbym nie do
końca wierzył w jego prawdziwość. Podobne odczucia miewam czytając mapę i
znajdując potwierdzenie tysięcznych jej szczegółów w otoczeniu, ale tutaj i
dzisiaj odczucia były intensywniejsze, bo dotyczące także i ludzi: ci, których
istnienie objawiało mi się li tylko paciorkami znaków pisma na ekranie, mają
swoje miejsca w realnym świecie, a ja widzę je.
Poszedłem
też pod domek wtulony w stok Kufla, popatrzyłem, posiedziałem chwilę na pieńku,
uśmiechnąłem się czytając napisy na rynnie, rąbnąłem właścicielom garść
orzechów (niech mi wybaczą ten czyn) zaciekawiony ich migdałowymi kształtami i
zszedłem do samochodu.
Miałem
już wracać, ale zobaczywszy na sąsiednich drzewach światło niskiego słońca,
pojechałem na górę, powyżej pałacu
wysiadłem i patrzyłem na ostatnie chwile dnia.
W
drogę powrotną ruszyłem po zachodzie, a za Mirskiem wjechałem w mrok kończący
dzień złotej jesieni.
Post scriptum z dnia 211015.
Dzisiaj dowiedziałem się, jaka roślina tak pięknie czerwona rośnie na murach we wsi: to winobluszcz, czyli dzikie wino, a dowiedziałem się tego na blogu Aniki "Chwile ZaChwycone".
Dzisiaj dowiedziałem się, jaka roślina tak pięknie czerwona rośnie na murach we wsi: to winobluszcz, czyli dzikie wino, a dowiedziałem się tego na blogu Aniki "Chwile ZaChwycone".
Kilka zdjęć pod wspólnym tytułem "Kolory jesieni".:
Na zakończenie przyrodnicza ciekawostka, połączenie dwóch gatunków drzew w jedno.