291115
Deszcz.
Deszcz i zimny wiatr, zwłaszcza rano. Wiatr przewiewający mi głowę tak, jakbym
czapki nie miał. Na pewno mam ją? Pomacałem się po głowie, była. Założyłem
kominiarkę, a na otwartych przestrzeniach jeszcze naciągałem na głowę kaptur. W
ciągu tylu zimowych dni spędzonych w Sudetach nie marzłem nigdy, z wyjątkiem
palców rąk i nóg marznących w największe mrozy, jednak dzisiejszy wiatr był
wyjątkowo przenikliwy, zimny i wilgotny.
Całą
sobotę niebo było bezchmurne, gwiazdy widziałem dzisiaj nad ranem, jadąc na
łazęgę. Zdążyłem jeszcze zobaczyć budzenie się Eos, ale wschodu słońca już nie.
Dzień był chmurny, ale za to wieczorem, w czasie powrotu, zobaczyłem… gwiazdy.
Ktoś najwyraźniej żarty sobie robi ze mnie… W ciągu dnia deszcz mnie moczył,
ale wiatr suszył, więc nie przemokłem.
Pojechałem
w Chełmy, mało znany mi i rozległy obszar pogórza, w większości zalesiony.
Zaparkowałem we wsi Sichów, kilometr od pierwszego celu, wzniesienia Krzyżowa
Góra, skuszony znakiem miejsca widokowego i informacją o bazaltowych słupach.
Wspomniałem takie słupy widziane na zboczu Mszany, też w Chełmach, ich widok
czynił wrażenie, postanowiłem więc od tego miejsca zacząć włóczęgę. Oto zdjęcie bazaltowych słupów na Mszanie:
Eos
dopiero przecierała oczy, gdy wszedłem na szczyt. Ładna, intensywnie kolorowa,
zorza świeciła nisko, za czarnymi drzewami.
Kręciłem się po wzgórzu spoglądając
na obiecujący spektakl początku dnia, ale nim wzeszło słońca, wszystko
zasłoniły bure chmury i zostały nade mną do zmierzchu. Słupy bazaltowe okazały
się być mizerne, ale za to widok faktycznie warty był zobaczenia: rozległy na
pół widnokręgu, z horyzontem zataczającym krąg aż gdzieś pod Polkowicami i za…
to Ostrzyca? Ależ nie, ta jest przecież na wschodzie, patrzę na Grodziec.
Wzdłuż linii lasu biegły zielone, pofałdowane pola, piętrzyły się przy
sąsiednim wzgórzu, a za nim znikały dotykając nieba – początek mojej
dzisiejszej drogi bez drogi.
Na mapie wypatrzyłem przejścia polnymi drogami aż
pod wieś Leszczyna, a ten mój szlak zaczynał się właśnie tędy, polem wzdłuż
lasu. Poszedłem. Już po kilkudziesięciu krokach buty zrobiły się ciężkie od
przylepionej do nich rozmiękłej ziemi, ale kilometr dalej znalazłem szukaną
drogę, kijami zgarnąłem błoto z butów, nogi dostały skrzydeł, wiatr wiał z
boku, szło mi się dobrze. Zgodnie ze zwyczajem poznałem wylot drogi we wsi i
zawróciłem, chcąc odszukać wśród pól inną drogę; mapa obiecała mi, iż wyjdę nią
sporo na północ od wioski, a po drodze trafię na miejsce widokowe. Z
doświadczenia wiem, że miejsca zaznaczone na mapie jako szczególnie widokowe niekoniecznie
są nimi, ale na ogół odszukuję je wiedziony ciekawością i nadzieją. Chciałem
też raz jeszcze przejść tamte rozległe pola śródleśne dla ich typowo
kaczawskiej urody. Było tam po prostu ładnie.
Wśród tych pól, na wysokiej
miedzy, właściwie na uskoku gruntu, pod starą czereśnią, urządziłem przerwę
śniadaniową. Lubię takie odosobnione zakątki pod drzewami, na otwartych
przestrzeniach, przy polnej drodze rzadko widującej człowieka. W takich
miejscach mam wrażenie długiego, wielodniowego wędrowania, z celem za górami i
rzekami; wrażenie zdania tylko na siebie na dzikim pustkowiu – namiastka
prawdziwego wędrowania.
Droga
wiodła skrajem lasu, pod wychylonymi ku polom i słońcu konarom drzew, ładna
droga, moja droga, której jeśli nawet mam dość, to na dzień czy dwa, tylko dla
odpoczynku nóg. Nierzadko już we wtorek, najpóźniej w czwartek, znowu słyszę
jej wołanie i chciałbym rzucić wszystko i jechać do niej, iść nią i patrzeć na
nią, cieszyć się nią i iść, iść – za zakręt, za garb ziemi, za horyzont.
Pole
wrzynało się klinem w lasy, a na samym jego ostrzu miało być miejsce widokowe.
Czy na pewno? – powątpiewałem widząc opadanie terenu. Nie uwierzyłbym w stanie
we właściwym miejscu, gdyby nie tablica informująca wielkimi literami o widoku.
Tekst opiewał jego rozległość sięgającą Karkonoszy i Niziny Śląskiej. Gdzie
one? Pół kilometra przede mną stała ściana lasu, Nizina jest za nią,
zasłonięta; na prawo horyzont zasłaniała najwyższa w okolicy góra, Rosocha;
może przy dobrej widoczności zza jej stoku wystaje rąbek Gór Kaczawskich czy
Karkonoszy, może. Ale za to w pobliżu znalazłem stary kamieniołom noszący
ciekawą i tęskną nazwę: Ciche Szczęście.
W
stromej ścianie wyrobiska znalazłem wylot chodnika starej kopalni, ale tak
niski, że musiałbym czołgać się; uznałem, że aż tak bardzo nie chcę poznać jego
przebiegu. W pobliżu przypadkiem znalazłem oznaczenie szlaku, sprawdziłem na
mapie, pasował mi, więc poszedłem nim w dół, ku szosie i wiosce. Gdy między
drzewami zobaczyłem nitkę szosy, a za nią spore wzgórze zielone oziminą,
wyciągnąłem mapę chcąc dowiedzieć się jego nazwy. Na wprost mnie powinien być
las, nie pola. Zaintrygowany, postanowiłem nie iść do wioski, a dowiedzieć się
dokładnie co widzę, ale drogę ku szosie zagradzał dwumetrowy strumień.
Nierzadko przechodzę kaczawskie strumienie, na ogół wystarczy dłuższy krok żeby
znaleźć się na drugim jego brzegu, czasami skok, ale bywa też, że idę wzdłuż
brzegu szukając brodu lub kamieni tak ułożonych, żeby można było przejść po
nich. Tutaj znalazłem je szybko, ale po drugiej stronie był urwisty brzeg
sięgający mi głowy. Podpierając się kijami przeszedłem po oślizłych kamieniach,
ale na drugim brzegu nie mogłem skręcić ani w lewo, ani w prawo, głęboka woda
podmywała brzeg. Udało mi się wdrapać na urwisko chwytając się wystających z
ziemi korzeni drzew, przekroczyłem szosę i skrajem lasu i pola z oziminą
przysypaną żołędziami i liśćmi dębów, wszedłem na szczyt wzniesienia. Stamtąd
zobaczyłem za płytkim siodłem drugi szczyt, wyższy, z kępą drzew na szczycie.
Podchodząc pod górę doświadczyłem, jak tyle już razy, cudnego wrażenia
otwierania się dalekiego horyzontu przede mną, jakby wynoszenia rozległej ziemi
ku górze moim nabieraniem wysokości. Cała droga od szosy była ładna, warta
trudu marszu pod górę, a gdy stanąłem na szczycie, westchnąłem oczarowany. Za
mną i na boki kaczawskie pola, tutaj wyjątkowo ładne, przede mną rozległość
Niziny Śląskiej. Miejsce dopisuję do swojej listy.
Szczerze mówiąc, nie mam
takiej listy, więc może zacznę ją pisać? Ale czy muszę? Moja pamięć jest
dziurawa jak kieszeń biedaka, ale te miejsca, które oczarowały mnie, pamięta.
Każde jedne pamięta i pamięta też wrażenia tam doznane. Mało jest powodów, dla
których warto pracować, a wśród tych nielicznych znajduję poznawanie piękna
Ziemi, zajęcie (czy raczej pasja) wyjątkowe pod każdym względem, bo ono potrafi
nawet we mnie, osobie z gruntu areligijnej, obudzić doznanie obcowania z
sacrum. Miast prawić swoje (nierzadko) nudne lub głupie kazania, księża powinni
zabierać wiernych w piękne miejsca Ziemi i pokazywać im je.
-Patrzcie,
oto dzieło boże! Podziwiajcie je, bo w nim jest odbicie boskości, a jeśli nie
widzicie tutaj piękna, to ślepi jesteście i nie warci zbawienia.
Hmm,
może powinienem zostać księdzem? Co ja się tak czepiłem tych karuzel?
Dwie
wioski przede mną i wzgórze po lewej pozwoliły mi dokładnie zlokalizować
bezimienne wzgórze na którym stałem. Błąd jest na mapie, szlak w rzeczywistości
przesunięty jest o około kilometr – na mapie to 2 centymetry, więc nie mało.
Kolejny błąd mapy do długiej ich listy. Najdziwniejsza jest obojętność wydawcy,
który nawet nie raczył odpisać na mój list.
Szlakiem
rowerowym wiodącym polami doszedłem pod Rosochę, najwyższy szczyt w okolicy.
Byłby ładny, gdyby nie śmieci wokół (szosa prowadzi na sam szczyt, więc często
jest odwiedzany) i paskudne ruiny stacji radiowej; na pocieszenie zostały
południowe stoki góry, ładne i z ładnymi widokami na najwyższe masywy
kaczawskie i górujące nad nimi Karkonosze.
Była
piętnasta, uznałem, że powinienem już wracać, bo do samochodu miałem 5
kilometrów, a za godzinę zacznie się zmierzch. Mogłem wracać szosą, nawet po
ciemku i bez możliwości zgubienia drogi, mogłem niebieskim szlakiem przez las.
Wolałem szlakiem, ale wtedy lepiej byłoby, gdyby noc nie zastała mnie w lesie,
skoro oznaczenia kaczawskich szlaków są szczątkowe, a ja nie mam ani GPS, ani
kompasu; dlaczego nie noszę kompasu? Zszedłem do wioski, a tam, na
skrzyżowaniu, zobaczyłem ostatni znak niebieskiego szlaku. Początkowo trudno mi
było zorientować się, gdzie która szosa prowadzi, jest ich więcej niż na mapie,
w końcu poszedłem w wybranym kierunku, ale po paruset metrach zawróciłem nie
znajdując znaków szlaku. Iść szosą? Poszedłem, ale, niezdecydowany, zawróciłem
po kilku minutach; źle mi się szło szosą. Była godzina 15.30, kończył się
dzień, spomiędzy drzew wyłaziła szarość. Zdecydowałem się iść na orientację:
znalazłem w miarę szeroki dukt, ustawiłem się plecami do Rosochy i poszedłem.
Żeby tylko droga nie skończyła się – taka myśl-prośba kołatała mi się po
głowie. Początkowo wyraźna i zmierzająca dokładnie w pożądanym kierunku,
później za bardzo skręciła ku północy i na dokładkę nikła, ledwie widoczna
między drzewami. Gdy szedłem już nie tyle duktem, co równiejszym terenem między
drzewami, doszedłem do szutrowej drogi, jednej z tych robionych przez leśników
do wywozu drewna. Skręciłem w prawo, jeszcze pamiętałem właściwy kierunek.
Szaro już było, widziałem tylko bliskie drzewa i 30 metrów jaśniejszego pasa
drogi przede mną. Las był niespokojny, pełen szmerów i trzasków, górą szumiał
wiatr. Wydłużyłem krok, po kwadransie poczułem ostry protest ścięgien w
pachwinach, a na dokładkę jakieś podejrzane odgłosy za mną. Obejrzałem się, nic
nie zobaczyłem, po chwili znowu szelest i jakby ktoś chwycił z tyłu za plecak.
Zatrzymałem się i nie odwracając się (co nie przyszło mi łatwo) zapytałem się
siebie, czy noszę portki, czy nie. Noszę, więc mam iść spokojnie, nie tworzyć
imaginacji. Poszedłem. Drogi widziałem tylko kilkanaście metrów przed sobą, ale
biegła w dobrym kierunku, jednak niewiele dalej skręciła w prawo. Iść nią? Po
prawej jest szosa odległa o co najwyżej kilometr, ale czy nie poplątały mi się
kierunki? Poszedłem drogą i po chwili zobaczyłem czerwony błysk światła między
drzewami nieco na lewo. Od razu domyśliłem się: wieże kopalni lub huty w
Polkowicach, albo pewien wielki komin w Legnicy mijany w czasie jazdy w góry;
tak czy inaczej mój kierunek. U wylotu zarastającej dróżki zobaczyłem nieco
jaśniejszą przestrzeń, to na jej tle migało czerwone, dalekie światło. Pola!
Porzuciłem szutrową drogę, chcąc jak najszybciej wyjść na otwartą przestrzeń.
Wioska i samochód powinny być nieco na prawo od świateł – kalkulowałem - więc
poszedłem w tamtym kierunku, ale widząc przed sobą majaczącą ścianę lasu,
skręciłem wprost na światła. Przeszedłem strumień obrosły drzewami, za nimi
wolna przestrzeń otworzyła się na pół widnokręgu, poniżej wysokich czerwonych
świateł zobaczyłem światła domów odległych o dwa kilometry, ale co ważniejsze,
na godzinie czternastej zobaczyłem zarys góry i jaśniejszą nitkę szosy u jej
stóp; poznałem ją natychmiast: Krzyżowa Góra, na której byłem o świcie. Szedłem
ku niej wielkim polem, starając się omijać błyszczące kałuże, czując ociężałość
w nogach niosących kilogramy błota na butach. Szedłem zadowolony z siebie, bo
odchylenie od dokładnego kierunku wynosiło ledwie paręset metrów. Kilometr
dalej wszedłem między domy Sichowa, przy samochodzie byłem o godzinie 17.15.
W
drodze byłem ponad 10 godzin, przeszedłem około 25 kilometrów, wróciłem wiedząc,
iż tęsknota za drogą odezwie się dopiero za parę dni.
Na
zakończenie parę zdjęć drzew. Wrażenie zrobił na mnie szpaler kasztanowców:
dużych, czarnych, niesamowicie wyglądających w ten chmurny dzień. Miałem
wrażenie, iż chcą mnie nastraszyć – jak te wiązy z ulicy Wiązów. Najwięcej
widziałem jaworów, zrobiłem im dużo zdjęć, chcąc uchwycić zaczątki ich cech
charakterystycznych. Widać je na tych dwóch rosnących na urwistym brzegu
strumienia: zmarszczki – całkiem jak na skórze - w zagięciu pni i pierwsze
wysepki pękania ich kory. Spodobały mi się dwa obejmujące się jawory: ten
korzeń wygląda jak ramię, czy noga kochanki założona na oblubieńca. Na tych
dwóch zdjęciach widać wyraźnie zmienność w wyglądzie jaworów: są podobnej
wielkości, a jedne pozostały niemal całkowicie gładkie, podczas gdy drugie
wykształciły swoją najbardziej charakterystyczną cechę – łuszczenie się kory.