310116
Do
końca sezonu coraz bliżej, jeszcze tylko kilka wyjazdów, muszę więc zdążyć
nasycić się, nachodzić i napatrzeć; zmęczyć się na szlaku, zasapać na
podejściu, wrócić do samochodu na drewnianych nogach i z ulgą usiąść w fotelu
mając poczucie dobrze spędzonego dnia. Muszę, bo czasu coraz mniej, a pragnień więcej.
Dzisiaj
nie obawiałem się przejazdu przez Przełęcz Rząśnicką, szosa była czarna, a
temperatura dodatnia. W drodze okazało się, że mimo wielokrotnego doświadczania
zmian aury ze wzrostem wysokości, nadal mam trudności z wyciąganiem wniosków z
tej wiedzy. Minąłem Złotoryję, samochód raz i drugi lekko zatańczył, a gdy
przyśpieszając na prostej dodałem zbyt dużo gazu, przednie koła straciły
przyczepność. Zwolniłem, parę razy sprawdzałem stan drogi hamując - było
bardziej ślisko niż tydzień temu. Na podjeździe pod przełęczą, tuż przed ostrym
skrętem, po lewej otwiera się między drzewami daleki widok na wschód; kiedyś
przez mgnienie oka widziałem tam wschodzące słońce w cudnych kolorach, dzisiaj
mignęły mi pierwsze ślady (mazy, jak mówi moja znajoma) barw jutrzenki na
zimnym, niebieskim niebie zimowym. Te pierwsze, tak nieśmiałe, przytłoczone
ciężkim i zimnym niebem, są najurokliwsze, są jak nikły uśmiech bliskiej
kobiety po złych dniach. Na podjeździe nie ma gdzie się zatrzymać, a dzisiaj
nawet nie odważyłbym się z obawy o późniejsze ruszenie pod górę.
Tutaj jest to miejsce; w głębi widać Sokołowskie Wzgórza.
A tutaj widok na Chrośnickie Kopy po minięciu przełęczy.
Jechałem z
duszą na ramieniu. Na białej szosie widać było ślady ledwie paru samochodów,
drzewa z jednej strony też były białe, najwyraźniej nad ranem przeszła tędy
burza śnieżna. Jednak nowe zimowe opony utrzymały przyczepność, a silnik
potrafił wyhamować moją tysiąctrzystukilogramową landarę. Zjechałem i
dojechałem.
Zaparkowałem
na placyku w Płoszczynie, w miejscu poznanym tydzień temu, bo też i plan miałem
podobny: poznać drogi i bezdroża wokół Stromca, ale i przejść dalej, w rejon
trzech wzgórz. Udało mi się tak poprowadzić pętlę trasy, że nie wracałem po
śladach, a trzecia jej część wypadała nieznanymi mi dróżkami, co mam za sukces
poznawczy, skoro coraz trudniej znaleźć miejsca nieznane mi. Zachodnim zboczem
Stromca poszedłem ku Płoszczynce, zamierzając przeciąć szosę i lasem dojść pod
Skowrona, pierwszego z trzech bliskich sobie i mnie wzgórz; dwa pozostałe to
Zadnia i Strzyżowa. Z każdego roztacza się odmienny widok, z każdego widać dwa
pozostałe i całą drogę między nimi. Na świeżym śniegu nitka własnych śladów
jest widoczna aż do chwili, gdy staje się nicią pajęczą i znika w oddali, biała
na białym tle.
Szare
niebo, niskie i brzemienne – co nie było, jak się wkrótce okazało, metaforą –
zdawało się przytłaczać wzgórza wybielone świeżym, mokrym, lepiącym się do
butów śniegiem. Nim doszedłem do wioski, zaczęło sypać. Pierwsze płatki opadały
powoli, nieśmiało, następne już szybciej i śmielej, a kolejne pędziły z wiatrem
wciskając się pod kołnierz na swoją szybszą zatratę. Naciągnąłem kaptur i
rozejrzałem się. Kop odległych o niewiele ponad 2 km nie było widać, szczyt
bliskiego Stromca ledwie dawał się odróżnić na tle nieba. Zdawało się, że domki
wioski na zboczu przysiadły, wtulone w ziemię, chroniąc siebie i mieszkańców;
śnieg osiadał na pniach drzew i na gałęziach świerków, szeleścił na kurtce,
stroił uschnięte badyle nawłoci puchowymi koronkami. Po kwadransie szare chmury
rozluźniły się, odsłaniając wysepki błękitu.
Pojawił się wiatr, oziębiło się i
to znacznie. Grube rękawice okazały się za cienkie, wyciągnąłem z plecaka drugą
ich parę i kominiarkę, zapiąłem się szczelnie. Prawdziwą siłę wiatru poznałem
na Skowronie: mogłem stać tylko tyłem do wiatru, szeroko rozstawiając nogi, ale
i tak musiałem zejść szybciej niż chciałem, poganiany mroźnym wiatrem. W
dolinie schowawszy się za pniem rosnącego tam dębu samotnika, piłem gorącą
herbatę z sokiem malinowym, a smakowała wybornie. W drodze na następne wzgórze
zaświeciło słońce.
Będąc wyżej, w oddali, po drugiej stronie doliny, zobaczyłem
rozległe zbocza wzgórz, wspomniałem rosnącą tam wielką lipę i w pierwszym
odruchu chciałem iść do niej, ale Zadnia też kusiła.
Wydaje
mi się, że cała ta dość okazała góra o stromym, niemal urwistym północnym
stoku, jest prywatną własnością. Otaczają ją ogrodzenia, na szczycie widać
liczne krowie placki, a niżej, od strony wioski, zobaczyłem stado karmione
belami siana.
Nieskoszone
trawy, uschnięte rośliny, kępy zarośli wokół podmokłych miejsc, przysypane były
śniegiem układającym się w miniaturowe, błyszczące w słońcu, górki, ponad które
wystawały niesforne wiechcie traw. W innych miejscach resztki zeszłorocznych
roślin tylko oklejone były śniegiem; wyglądałyby jak skalne rumowiska, gdyby
nie ich iście śnieżna biel – świecąca barwą słońca z jednej strony, z drugiej,
w cieniu, mająca delikatnie niebieski odcień. Szedłem rozległymi łąkami.
Chciałem
wrócić na Stromiec i pokręcić się po jego lasach, ale nie od razu. Zatoczyłem
duży łuk idąc na południe od Zadniej. Są tam ładne, odkryte wzgórza przytulone
do zbocza Wapiennej; lasy tej góry wydają się zsuwać po stromiznach zboczy, a
na samym dole, głęboko schowane, płyną strumienie – wyraźnymi i krętymi
łożyskami wyżłobionymi w skalistym podłożu, lub rozlewające w małe mokradła z
kępami traw bagiennych i olsz. Chciałbym zobaczyć je wiosną, w porze kwitnienia
kaczeńców, chociaż i dzisiaj, pod białym przykryciem, z ciemnymi plamami wody
między śnieżnymi muldami, też wyglądały ładnie. Pod drzewami, nad strumieniem,
zrobiłem przerwę. Piłem herbatę słuchając dźwięcznego szmeru strumyka,
patrzyłem na wesołe, tańczące na wodzie refleksy słońca. Ciche, ładne i
zagubione wśród wzgórz miejsce.
Już
na stoku Wapiennej, a zmierzałem w stronę Stromca, zobaczyłem w oddali, w bok
od mojej trasy, odkryte stoki i jakieś wzgórze, a że nie byłem tam jeszcze, do
pierwszego zakola drogi dodałem jeszcze jedno. Zrobiło się tak ciepło, że
dodatkowe rękawice, kominiarkę i jeden sweter zapakowałem do plecaka; do butów
na przemian lepił się topniejący śnieg lub błoto, ale jakie to mogło mieć
znaczenie wobec świecącego słońca, drogi i wzgórz przede mną?
Chodząc
po górach, zwykłem nie zważać na błoto, mokry śnieg czy kałuże; nie z
dziecinnej radości chlapania się, a z wygody i pewności dawanych przez dobre
buty. Nieco a’ propos powiem, że podobną wygodę i swobodę odczuwam w pracy,
ubrany w robocze drelichy: nie muszę martwić się o zabrudzenie ubrania.
Na
południe i na zachód od Srebrnej jest kilka niewielkich wzgórz o urozmaiconych kształtach,
w większości odkrytych, z kępami drzew lub krzewów różanych bądź głogowych, a
więc wzgórz typowo kaczawskich.
Jedno ominąłem; może specjalnie, chcąc mieć powód do szybkiego odwiedzenia tych stron?.. Rozdroże wśród pól, samotna brzoza, a przy niej krzew różany i kamień – idealne miejsce na chwilę odpoczynku. Siedziałem zapatrzony w obraz podsuwany mi przez wyobraźnię, obraz tego miejsca w maju, w porze kwitnienia róż; może w tym roku zobaczę kwitnący krzew na brzegu kaczawskiej dróżki?
Jedno ominąłem; może specjalnie, chcąc mieć powód do szybkiego odwiedzenia tych stron?.. Rozdroże wśród pól, samotna brzoza, a przy niej krzew różany i kamień – idealne miejsce na chwilę odpoczynku. Siedziałem zapatrzony w obraz podsuwany mi przez wyobraźnię, obraz tego miejsca w maju, w porze kwitnienia róż; może w tym roku zobaczę kwitnący krzew na brzegu kaczawskiej dróżki?
Moja
dróżka zmierzała w kierunku zabudowań Jeżowa, poszedłem tam chcąc zobaczyć jej
początek, jednak okazało się, że zaprowadziła mnie pod zamkniętą bramę podwórza
– jak i sąsiednia droga, również sprawdzona.
Często
tak jest w tych górach. Tu i ówdzie znam przejścia opłotkami za linię zabudowy,
ale czasami konieczne jest nadłożenie drogi, marsz wprost przez pola lub
zarośla. Dopiero później znalazłem ogólnie dostępną drogę prowadzącą na szczyt
Srebrnej, o żabi skok od bocznego wzgórza z ławką. Postawioną ją tam zapewne
dla podziwiania rozległego widoku Kotliny Jeleniogórskiej z miastem, także
Karkonoszy i Rudaw, oczywiście bliższych szczytów kaczawskich też. Mgiełka w
powietrzu ukrywała najdalszą dal, jednak Sokoliki w Rudawach widziałem. Na
południu, nad majaczącą ścianą Karkonoszy trwała bitwa między mgłą, zwalistymi,
kłębiącymi się chmurami, a słońcem; jego promienie jakby siłą przebijały chmury świetlistymi sztychami niczym tamci filmowi wojownicy
walczący świecącymi neonówkami.
Pod
szczyt Srebrnej wiedzie polna droga a niżej uliczka, zszedłem nią do wioski, a tam wszedłem na
inną, zmierzającą w stronę Stromca, chcąc lepiej poznać dróżki i ścieżki tej
góry. Przeszkadza mi niewiedza biegu kaczawskich dróg. Wiem, że nie poznam ich
wszystkich, ale ile będę mógł, tyle przejdę – nie tyle dla jakiegoś
topograficznego poznania, ile dla nich samych i dla mnie, dla przyjemności
wędrowania kaczawską drogą i poczucia swojskości, której nierzadko mnie, osobie
żyjącej i pracującej w zmieniających się miejscach i z dala od domu, czasami
brakuje.
Trzy
razy przeszedłem z jednej strony góry na drugą, za każdym razem inną ścieżką.
Poznałem drogi stromo pnące się na szczyt, ale i łagodnie trawersujące
stromizny, a gdy między drzewami zobaczyłem szczytowe skały, długo się nie
wahałem. Miałem rezerwę czasu, skały były nie wyżej niż 80 metrów nade mną,
więc poszedłem. Warto było obejrzeć piaskowe skały pełne zakątków i załomów,
występów i wnęk, niemal grot, a na nich i obok nich buki.
W słońcu ich ołowiana kora wydawała się błyszczeć matowo, a korzenie - mięsiste, pewne swojej siły, pęczniejące guzami muskułów, mocne, a nawet mocarne, drapieżne, chciwe i zaborcze - po raz kolejny zrobiły na mnie wrażenie. Niestety, kory wielu buków są pokancerowane wyrżniętymi napisami; najwyraźniej sprawcom nie przyszło do głowy pisać sobie na czole, na przykład. Na pionowej ścianie spękanego piaskowca widziałem grube korzenie tych drzew wciskające się w szczeliny skały, a nawet przeskakujące wyrwy. Wdrapałem się wyżej małym kominem, żeby przyjrzeć się tym latającym korzeniom, a przy tej okazji znalazłem grotę; jest dość głęboka, ale zbyt wąska, żeby wcisnąć się do niej. Może za pięćset lat będzie schronieniem dla zbłąkanego wędrowcy.
W słońcu ich ołowiana kora wydawała się błyszczeć matowo, a korzenie - mięsiste, pewne swojej siły, pęczniejące guzami muskułów, mocne, a nawet mocarne, drapieżne, chciwe i zaborcze - po raz kolejny zrobiły na mnie wrażenie. Niestety, kory wielu buków są pokancerowane wyrżniętymi napisami; najwyraźniej sprawcom nie przyszło do głowy pisać sobie na czole, na przykład. Na pionowej ścianie spękanego piaskowca widziałem grube korzenie tych drzew wciskające się w szczeliny skały, a nawet przeskakujące wyrwy. Wdrapałem się wyżej małym kominem, żeby przyjrzeć się tym latającym korzeniom, a przy tej okazji znalazłem grotę; jest dość głęboka, ale zbyt wąska, żeby wcisnąć się do niej. Może za pięćset lat będzie schronieniem dla zbłąkanego wędrowcy.
Gdy
wyszedłem z lasu, zbocza Kop po drugiej stronie doliny stały w świetle
nasyconym kolorami zachodu. Wyraźnie widoczne, oblane intensywną barwą…
szafranu?, pod czystym niebem, były piękne. Stojąc przy ostatnich drzewach jak
w otwartej bramie doliny, gapiłem się, a gdy w końcu wyciągnąłem aparat, barw
już prawie nie było. Zaczynał się zmierzch. Chwilę jeszcze patrzyłem na nitki
dróżek biegnące stokami Chrośnickich Kop w górę, ku lasom i szczytom, nim
wszedłem na znaną mi już drogę wiodącą do wioski.