151017
Z Myślinowa na Górę Diany,
Wysoka, wokół Garbca, Myślinów, lasem do Czartowskich Skał, Pomocne, drogi na
północ od wioski, powrót do Myślinowa.
Gdy
trzy lata temu umarła moja znajoma, pojechałem na Pogórze Kaczawskie, do
Myślinowa, ponieważ nad tą wioską wznosi się góra jej imienia, Góra Diany.
Chciałem, aby nie tylko jej imię nosiła, ale żeby dla mnie stała się jej górą.
Górą
Diany, mojej znajomej.
Będąc
wtedy na zboczu, blisko już szczytu, zobaczyłem dość równą gruntową drogę, i
odruchowo pomyślałem, jak nie raz w ciągu ostatnich paru lat, że mógłbym kiedyś
przywieźć tutaj Dianę. W moment później, czując gorycz w gardle, uświadomiłem
sobie, że przecież już nigdy jej nie przywiozę – ani tutaj, ani nigdzie. Słowem
wyjaśnienia powiem, że kiedyś obiecałem Dianie samochodową wycieczkę (ona nie
bardzo mogła chodzić) bocznymi dróżkami sudeckimi, ale spełnienie obietnicy
odwlekałem, były też racjonalne powody, dość, że nie pojechaliśmy.
Dzisiaj,
w trzecią rocznicę jej śmierci, pojechałem odnowić mój związek z górą Diany –
nieżyjącej kobiety, z którą wiele lat temu los mnie zetknął. Pojechałem
posłuchać siebie.
Nie
byłby szczery, gdybym nie przyznał się do drugiego powodu mojego wyjazdu tam;
wiedziałem, że pamięci znajomej poświęcę ranny pobyt na górze, a później
odwiedzę znane ładne miejsca i poznam nowe. Niemal cały ten rozległy, skoro
mający około 150 km powierzchni, rejon pogórza pokrywają lasy, tylko wokół
nielicznych wsi jest trochę malowniczych pól i łąk. Gdy minie się Jawor i jadąc
lasami dojedzie się do wioski Myślinów, wydaje się ona zagubiona wśród drzew, a
gdy pozna się ją lepiej, odkrywa się urok ciszy i spokoju, krętych i wąskich
uliczek, urok domków przytulonych do zboczy, osłoniętych zielenią i ozdobionych
kwiatami.
Zaparkowałem
przy drodze do kościoła i na idąc przełaj wszedłem na odsłonięty stok nachylony
ku wschodowi; niebo nad Wysoką nabierało barw, zaczynał się słoneczny i ciepły,
niemal letni dzień.
Stojąc
tam i wsłuchując się w siebie stwierdziłem, że czas zaczął swoje
niszczycielskie działanie, jedynie mój żal niespełnienia obietnicy wycieczki
odezwał się niewiele zmieniony. Buntowałem się, protestowałem, ale cóż znaczy
moja niezgoda wobec czasu, życia i cech ludzkiego serca, które chciałoby się
mieć bogatsze niż ma.
Ruszyłem przed siebie. Łąkami i polami szedłem w stronę
wzgórza Wysoka, która jak i trzy lata temu, tak i dzisiaj przyciągała wzrok
swoją nietuzinkową urodą. Szedłem zakolami, nie mogąc się zdecydować gdzie
ładniej, skoro ładnie było wszędzie wokół, zatrzymywałem się i patrzyłem za
siebie, robiłem zdjęcia i zamierałem w zagapieniu, ze wzrokiem utkwionym gdzieś
daleko, gdzie nie mógł sięgnąć, a gdzie sięgały myśli. Lubię takie chwile i
takie wędrowanie.
Było gorąco: sweter i bluza szybko powędrowały do plecaka,
niewiele później dołączyła do nich kurtka, a w południe myślałem nawet o
zdjęciu T-shirta. Było słonecznie i kolorowo. Dwa tygodnie temu kolory jesieni
pojawiały się nieśmiało, teraz błyszczały na każdym kroku. Wydawało mi się, że
najwięcej było ich nie na klonach, a na czereśniach, może po prostu dlatego, że
rośnie ich tam wiele. Samotnie rosnącą przy zapomnianej dróżce czereśnię
fotografowałem ze wszystkich stron, wyszukując miejsca, z których jej kolorowe
liście najładniej prześwietlało słońce. Siedziałem na skraju lasu porastającego
szczyt i patrzyłem na Górę Diany, przeszedłem na drugą stronę i zauroczony
miejscem znowu zrobiłem przerwę dla patrzenia, dla nasycenia się barwami,
widokami, ciepłem, nastrojem. Po prostu pięknem.
Okolice
są bardzo malownicze: strome, zalesione góry za Myśliborzem wydawały się
większe niż są i kusiły swoimi tajemnicami, zza drzew wyłaniała się biała wieża
pałacu myśliborskiego, odkryte stoki wzgórz schodziły w doliny swoimi drogami,
tworząc plastyczny obraz wielokrotnie załamujących się i wzajemnie
przenikających płaszczyzn, a każda inaczej była oświetlona, w innej tonacji
zieleni. Na zachód od Garbca zobaczyłem coś, co po raz pierwszy widziałem
gdzieś tutaj, kilka lat temu: granicę gór. Łagodny stok wzgórza opadał ku
równinie, a ta rozciągała się bez jednej fałdki aż po Legnicę widoczną na
odległym horyzoncie.
Chciałem
obejść Garbiec otwartymi przestrzeniami i idąc polami, później lasem, dojść do
Czartowskich Skał. Według mapy jest przesmyk między lasami na północ od góry,
na miejscu zobaczyłem młodniak nie do przejścia, ale obok, brzegiem starego
lasu, biegła droga. Tam znalazłem pierwsze kanie. Niewiele dalej specjalnie dla
grzybów wszedłem w las i w ciągu kwadransa napełniłem po brzegi sporą
reklamówkę. Źle się idzie z pękatą torbą delikatnych grzybów, zmieniłem więc
plan i skręciłem ku wiosce. Im bliżej byłem samochodu, tym więcej miałem
wątpliwości, czy grzyby, które niosłem, rzeczywiście są kaniami. Trochę
gatunków grzybów rozpoznaję, chociaż daleko mi do znawstwa mojej mamy, ale
ostatnio zbierałem kanie wiele lat temu, a niedawno słyszałem o zatruciu przez
ich pomylenie ze sromotnikiem. Jak wygląda sromotnik? Muszę sprawdzić. Muszę…
zadzwonię do Ani!
Uśmiechnąłem
się, gdy usłyszałem jej wesoły i dźwięczny głos. Grzyby opisałem i uzyskałem
potwierdzenie. Dziękuję, Pierwsza Damo. Wieczorem, już po powrocie, na googlach
przyjrzałem się obu grzybom i wtedy zrozumiałem zdziwienie toksykologa, którego
wypowiedź słuchałem na youtube: to są dwa zupełnie inne grzyby. Faktycznie, gdy
zna się kilka ich cech, doprawdy, trudno je pomylić, a właściwie wystarczy
spojrzeć na kapelusz.
Tak,
tak. Tutaj się wymądrzam, ale w poniedziałek, po zjedzeniu na obiad kilku
smażonych kań, przyszło mi do głowy pytanie: w jakim stanie obudzę się rano?
Poza
zdjęciami przeglądarka podsunęła mi filmik kogoś prowadzącego znany blog.
Mężczyzna omawiając różnice między kanią a sromotnikiem, pokazywał przesuwający
się pierścień na trzonie kani. Tylko to, nic więcej, jakby była to jedyna czy
najważniejsza różnica. Uznałem ten instruktaż za nieco mylący, aczkolwiek nie
zawierający nieprawdy.
Moja
babka znała grzyby bardzo dobrze, jej córka a moja mama, zna kilkadziesiąt
gatunków, zbiera grzyby, po które ja nie sięgam widząc w nich klasyczne „psiuchy”,
jak to się mówi na Lubelszczyźnie, jednak kilkanaście gatunków rozpoznaję. Moje
dzieci ledwie parę znają, a ile znać będą ich dzieci? Widzę tutaj wyraźny trend
odchodzenia od zwyczaju zbierania grzybów. Ma on zapewne związek ze wzrostem
zamożności, jak bieda miała swój udział w jego kształtowaniu, jednak szkoda, że
ten tak bardzo polski i szerzej – słowiański zwyczaj jakby zanika. Czy za kilka
pokoleń będzie tak, jak jest w Wielkiej Brytanii?
Od
pewnego czasu staram się poznać przejścia między znanymi mi miejscami moich
gór, także dlatego wybrałem się lasem na sterczący nad płaskimi polami stary
nek – Czartowską Skałę. Miałem do wyboru łatwą, jednak okrężną drogę lasem, ale
oczywiście wybrałem trudniejszy skrót nieznanym duktem, mimo iż dobrze wiem,
jak to bywa ze skrótami. Uznałem jednak, że widząc słońce między drzewami i
mając do przejścia mniej niż kilometr, nawet jeśli dukt rozpłynie się, dojdę.
Nie zniknął, pewnie doprowadził mnie do głównej drogi, a ta na brzeg pól. Idąc
wprost na skały, wspomniałem podobny marsz bez drogi ku tym skałom, a szedłem
wtedy wydłużonym krokiem z innej strony, chcąc obejrzeć ze szczytu zachód
słońca.
W
lesie spotkałem dwoje niedzielnych turystów (biała koszula, adidasy, zakończony
w restauracji spacer dla apetytu), rozmawialiśmy chyba kwadrans. Na
zakończenie, gdy już się żegnaliśmy, mężczyzna zapytał o powód chodzenia w
góry.
–
Pan tak dla zdrowia?
–
Nie, dla wrażeń, piękna.
–Rozumiem.
Dla zdrowia.
Już
nie raz spotkałem się z takim niezrozumieniem. Jakby jedyny powód do przyjęcia
musiał być rzeczowy, racjonalny.
Tak
dalece odwykłem od ludzi na szlaku, że ich grupową obecność na tej popularnej
skale przyjąłem z niechęcią. Zauważyłem, że niektórzy ludzie nie wchodzili na
szczyt, bądź weszli, rozejrzeli się i zaraz schodzili, by niżej biwakować.
Ze
szczytu tylko największe kaczawskie góry rozpoznałem, dla identyfikacji
mniejszych musiałem posiłkować się mapą. Pamięci przestrzennej nie mam dobrej.
Pal ją lichą, gorzej, dużo gorzej, że i z zapamiętywaniem twarzy zawsze miałem
kłopoty, co nierzadko przyczyniało się do nieprzyjemnych sytuacji pt. „Dlaczego
udajesz, że mnie nie poznajesz?”
Miałem
rezerwę czasu; co prawda w lesie czekały skały do odszukania, ale takie miejsca
zostawiam na chmurne dni. Przeciąłem dolinę z wioską Pomocne i wyszedłem na
rozległe pola na północ od niej. Gór tam już nie ma, to pogórze z pagórkami,
ale jakże dobrze się idzie nimi w ciepły i słoneczny dzień kolorowej jesieni.
Nad pierwszym kwiatkiem przystanąłem i chwilę szukałem w pamięci, nim rozpoznałem
polnego bratka.
Kwitło ich tam sporo, obok wielu innych gatunków. W słońcu
lśniły nitki babiego lata i kolorowe liście drzew, a śródpolne kępy drzew
wyglądały tak jasno i ciepło, że ku paru z nich skręciłem. Nie doszedłszy do
końca tych pól, skręciłem ku szosie w dole ze względu na czas.
Nie
lubię chodzić szosą, czasami idę tak jak dzisiaj: polem czy łąką równolegle do
szosy. Gdy wszedłem do „mojej” wioski, słońce trzymało się wierzchołków
najwyższych drzew, gdy doszedłem do samochodu, było już po zachodzie. Ruszyłem
od razu, chcąc przed nocą wyjechać na główną drogę, ale na brzegu szosy, pchnięty nagłym impulsem, skręciłem w przeciwną stronę. Powoli jechałem szosą
pod górę wypatrując drogi między drzewami.
–
Czy to ta? – zastanawiałem się chwilę, nim skręciłem i na pierwszym biegu, z
duszą na ramieniu, jako że wąska droga wznosi się po dość stromym zboczu,
pojechałem na sam jej koniec. W ciasnocie, kilka razy skręcając kołami,
odwróciłem samochód i wysiadłem.
Byłem
pod szczytem góry Diany. Przywiozłem ją tutaj.