151115
Wiedziałem,
że dzień będzie deszczowy, ale tak mało mam dni wolnych, że każdy jest dla mnie
cenny i chciałbym wykorzystać go aktywnie. Na ogół wybierać mogę między
samotnym spędzeniem niedzieli w pustym pokoju, a łazęgą. Co prawda dzień
bezruchu po tygodniu mojej pracy, dzień spędzony nad książkami i komputerem,
przy dźwiękach lubianej muzyki, też ma pociągający urok, ale zaczynam doceniać czas, czując inny jego oddech na karku, co niewątpliwie ma związek z
moim wiekiem. Pojechałem i nawet przez chwilę nie żałowałem, chociaż wyjątkowo
ciężko wstawało mi się nad ranem.
O
wzięciu masywniejszych butów pamiętałem, o nieprzemakalnej kurtce już nie, ale
moja wiatrówka okazała się być dzielna i pozwoliła na niewielkie tylko
zawilgocenie bluzy. Nie zmokłem, nie zmarzłem; peleryny, mojej najcięższej
armaty przeciwdeszczowej, nie musiałem wyciągać z plecaka.
Parę
tygodni temu zaplątałem się w labiryncie dróżek pod Leśniakiem, dzisiaj
postanowiłem wrócić tam i dowiedzieć się, gdzie popełniłem błąd, a przy okazji
poznać dróżki sąsiedniego Wywołańca, dróżki, na które wtedy zabrało mi czasu.
Zaparkowałem na swoim stałym miejscu w Chrośnicy; dzisiaj po raz pierwszy
spotkałem właściciela sąsiedniego gospodarstwa, zapytałem, czy samochód nie
będzie tutaj przeszkadzać (wiedziałem, że nie, ale wypadało zapytać), chwilę
rozmawialiśmy. Gospodarz powiedział, że pokazały się grzyby, dlatego idąc, parę
razy nawet myszkowałem wzrokiem po lesie, ale nie znalazłem żadnego.
Przyczynę tamtego wejścia w rozległy masyw leśny poznałem szybko; było tak, jak
bywa zwykle: gdy jest się przekonanym, iż właściwa będzie droga w prawo,
poniewczasie okazuje się dobrą ta lewa. Myślę, że tego błędu już tam nie
powtórzę. Zaznaczam słowo „tam”, bo cały rozległy obszar Gór Kaczawskich
pokryty jest tak zagmatwaną i gęstą siecią dróg, dróżek i ścieżek, że aby
poznać ją całą, potrzebne są lata wędrowania; inaczej mówiąc, jeszcze nie raz
zaplączę się. Czasami zapisuję poznane przejścia, oto fragment jednego z
opisów: „po trzystu metrach dojdzie się do skrzyżowania T, po prawej jest duży,
spróchniały pniak, skręcić w lewo na wprost niego, w mało widoczny dukt.” Za
parę lat tej dróżki już nie będzie widać, albo znajdę tam dwa pniaki i nie będę
wiedzieć, o którym pisałem. Całkiem niedawno szukałem takiego duktu na brzegu
lasu pod wsią Posępsko i nie znalazłem. Okrążyłem górę, z drugiej strony
wszedłem na tę drogę i wyszedłem nią z lasu. Wystarczyło odejść kilka kroków,
by wylot zarastającego, nieużywanego duktu stał się po prostu niewidoczny. Żeby
go znaleźć, trzeba dokładnie wiedzieć, gdzie się zaczyna.
Dobrze
się idzie równą i wyraźną drogą leśną, zwłaszcza gdy trawersuje zbocza, ale
jednocześnie w dziwny sposób przyciągają mnie zapomniane przez ludzi,
zarastające dukty. Wchodzę na nie z poczuciem odwiedzania kogoś samotnego,
opuszczonego, niechcianego, niepotrzebnego. Smutnego. Wydaje mi się, że idąc
taką dróżką, sprawiam komuś przyjemność, robię dobry uczynek, tylko nie wiem
komu. Drodze? Nie wiem, chociaż nie wykluczam, bo czasami mam skłonność do
personifikowania nie tylko zjawisk przyrody, ale i jej obiektów, także rzeczy.
Krążę
i krążę, nie zaczynając opisu? Robię dokładnie to, co robiłem tego dnia: po
prostu krążyłem po niewielkim obszarze niedużej góry Wywołaniec i jej
najbliższym otoczeniu. Pisząc tak, opisuję ten dzień. Nie mogąc zdecydować się
gdzie iść, czasami dochodzę do wniosku, że tak naprawdę nie jest ważne, gdzie
pójdę, ważne, żeby iść i drogę mieć przed sobą; uznaję, iż chmurna, mglista lub
deszczowa pogoda pasuje mi do wędrówki
lasami; ostatnio chyba częściej odczuwam satysfakcję gdy wiem, dokąd można dojść
tą czy tamtą drogą – ot, i mam gotowy plan na deszczowy dzień w górach.
Północne
zbocze mojej dzisiejszej góry opada odkrytym stokiem w wąską dolinę, a za nią
zdobywa się na jeszcze jeden zryw wznosząc się wąskim grzbietem, by dalej
rozlać się po łąkach. Parę już razy stałem na tym grzbiecie i z jego wysokości
patrzyłem na urokliwą stamtąd górę, dzisiaj poznałem ją i wiele jej dróżek.
Najwyższa łąka wciska się zakolem w las porastający szczyt Wywołańca; minąłem
rosnące tam malownicze świerki i doszedłem do ściany lasu, a że między drzewami
zobaczyłem bliski już grzbiet (przypuszczałem, że szczytowy), wszedłem w las,
znalazłem tam jakąś ścieżynkę i w chwilę później pierwsze skały.
Wiele ich tam
jest. Do najbliższych domostw nie jest daleko, kilometr czy dwa, ale odludne to
miejsce. Rosną tam drzewa, w większości buki, i stoją czarne skały. Nic i
nikogo więcej. Brzmi to niezbyt logicznie, ale takie właśnie miałem wrażenie.
Pusto wokół i cicho, mimo szumu wiatru nad głową. Skały są kanciaste, jakby
rozszarpane, nierzadko zielone od mchów, leżą spiętrzone albo rozsypane wokół,
wystając ponad kobierzec bukowych liści niczym pogubione zębiska potwora –
wyrazisty kontrast barw i kształtów. Inne są szare, strukturą podobne do
oscypków, pełne szczelin i zakamarków, w których znajdują dla siebie miejsca drzewa
i paprocie. Kręciłem się wśród tych skał przynajmniej godzinę smakując ich
urok. Właściwie to nie wiem, dlaczego tak podobają mi się takie miejsca, a
chodząc między skałami szukałem odpowiedzi, nawykły do (czasami uprzykrzonego)
analizowania swoich stanów emocjonalnych. Kiedyś schodziłem zboczem Barańca do
wsi, do Komarno; dzień kończył się, prószył drobny śnieg, było zimno. W
szarościach zmierzchu zobaczyłem światło w oknie domu i w jednej chwili
poczułem się tak, jakbym wracał z długiej wędrówki do domu, w którym czekają na
mnie. Wspominam tamtą chwilę, bo wydaje mi się, że jest w niej cząstka uroku
wspólnego z takimi miejscami, jak te na Wywołańcu, a jest nią kontrast: zimne,
dzikie, podległe prawom przyrody otoczenie – i świadomość bliskości cywilizacyjnej,
nie, raczej domowej wygody i ciepła, także tego między ludźmi.
Przerwałem
pisanie i wsłuchiwałem się w siebie. Należałoby dokończyć myśl pisząc, iż
istotą tego wrażenia jest poczucie bezpieczeństwa płynące z faktu bycia
osobą z zewnątrz, w bardzo niewielkim
stopniu podległą prawom tego pierwotnego świata. Jestem tutaj, ale uzbrojony w
odpowiednią odzież, za godzinę mogę być w samochodzie, którym wygodnie dojadę
do domu, usiądę w fotelu i włączę Laudate Dominum Mozarta. A gdybym miał
spędzić tutaj noc? Wszystkie moje noce bez cywilizacyjnych udogodnień?
Jest
jeszcze coś, coś ważniejszego, ale bardzo trudnego do wyrażenia słowami. Nawet
w myślach, tych najgłębszych i najpierwszych, myślach obywających się bez słów,
a manifestujących się samymi wrażeniami, więc nawet w nich mam mętlik
dwojakich, nierzadko sprzecznych odczuć.
Wchodząc
w takie miejsca, wiele już razy miałem wrażenie bycia intruzem przeszkadzającym
temu światu, tym drzewom i skałom, w ich życiu czy trwaniu. Także wrażenie
podpatrywania tego świata w jego tajemnym, zupełnie niepojętym dla mnie…
misterium? Czasami wrażenie jest tak silne, że zatrzymuję się i stoję ledwie
oddychając, nie chcąc obcymi tutaj odgłosami przeszkadzać. Komu i w czym? Nie
wiem. Odnoszę niewyraźne wrażenie emanowania na mnie… czegoś. Czego – też nie
wiem. Gdy mija ten stan i mogę już normalnie myśleć i poruszać się, przychodzi
mi do głowy pytanie: czy martwa materia, a skały i całe góry niewątpliwie takie
są, mogą cokolwiek emanować, co może być odebrane przeze mnie? Przecież nie.
Cóż więc czuję? Kolejne „nie wiem”.
A
może po prostu przeżywam piękno natury, całą resztę dodając od siebie?
Wywołaniec
stoi na wprost Lastka, mojej góry, oddzielony od niej wąską doliną z domami
Chrośnicy na jej dnie. Wiedziałem, że nie ominę okazji odwiedzenia góry, a przy
okazji tamtego ciemnego jaru ze strumykiem na dnie. Nie ominąłem.
Wiele
dróg wspinających się po zboczach kaczawskich gór jest prywatna i zaczyna się…
na podwórzu gospodarstwa. Czasami omijam je opłotkami, czasami, gdy nie jest
ogrodzone, przechodzę przez nie (zdarzało mi się zawracać z powodu wściekle
ujadających psów), a bywa też, że znajduję jakieś ukryte przejścia.
Dzień
był dniem spotkań z mieszkańcami: gdy wszedłem na podwórze, zobaczyłem
gospodarza, rozmawialiśmy dłuższą chwilę, cieszył się deszczem, bo wody w
studni zaczyna mu brakować dla krów; jak wszyscy moi kaczawscy rozmówcy, i on
wyraził zdziwienie moim łażeniem po górach, w końcu żona zagoniła go do domu
(„zaraz przemokniesz cały!”), a ja ruszyłem pod górę.
Dno
jaru było suche, strumyk znikł. Stałem rozglądając się i słuchając. Zauważyłem,
że zdarza mi się to często w różnych miejscach, niekoniecznie wyróżniających
się atrakcyjnością – jakby potrzebę wsłuchiwania się w otoczenie miało drugie
moje ja, te mniej racjonalne i techniczne.
W
poprzek jaru leżało martwe drzewo, już bez kory, przełamane impetem uderzenia
lub zmurszałą starością, nagie resztki konarów błyszczały od deszczu; wyżej
zielona od mchów brzoza zakończyła swój żywot oparta o równie omszały, ale żywy
jawor; nade mną, na krawędzi zbocza, rosła iwa – czarna i bezładna gęstwina
murszejących konarów i nowych odrostów. Ponury, mroczny i… ładny las. Gdy
wstrzymałem oddech, lepiej usłyszałem ciszę wypełnioną rozmaitością dźwięków
deszczu: cichy szmer niezliczonych kropel padających na uschnięte liście,
głośniejsze i rzadsze odgłosy kropel spadających z gałęzi drzewa pod którym
stałem; głośny i ostry werbel kropel uderzających o kaptur kurtki. Gdy
ruszyłem, tylko ten dźwięk został słyszalny, resztę zagłuszyły nowe dźwięki:
szelest liści pod butami, dźwięk ocierania się czapki o kaptur i stukot
stalowych grotów kijów o kamienie.
Po
wyjściu z lasu uderzył we mnie silny wiatr niosąc krople deszczu wciskające się
pod kaptur; nim doszedłem do przeciwległej ściany drzew, poczułem zimną wilgoć
na kolanach – spodnie przemokły mi; kurtka jakoś trzymała się, rękawice i buty
też.
Nie wchodziłem już pod szczyt Lastka, zadowalając się
przejściem jego stokiem i poznaniem wylotu jeszcze jednej dróżki; o godzinie
16, po niemal dziewięciu godzinach włóczenia się w deszczu, doszedłem do
samochodu. Ani przez chwilę nie żałowałem wyjazdu. Następny wyjazd za tydzień –
niezależnie od pogody.