Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 9 stycznia 2019

Nareszcie wśród moich pagórków!

060119

Chełmy na Pogórzu Kaczawskim.

Sichów, Sichowskie Wzgórza, Leszczyna, czerwonym szlakiem pod Rosochę w pobliżu Stanisławowa, szlakiem rowerowym do Leszczyny, wzgórza i jary pod Prusicami, powrót do Sichowa.



Prognozy pogody nie były dobre, ale pojechałbym nawet gdyby zapowiadano burze śnieżne i zawieruchy. Ostatni raz wyjechałem w moje góry w listopadzie, więc jechać musiałem, co zrozumie każdy nałogowiec. Innym nie mam szans wytłumaczyć przemożnego, nieliczącego się z niczym, pragnienia wędrówki, które wygania mnie na szlak nawet wbrew rozsądkowi. Bywa, że w związku z wyjazdem pojawia się myśl o wstawaniu nad ranem i całym dniu spędzonym na zimnie w jedyny dzień, który mógłbym spędzić leniwie i w cieple po tygodniu wielogodzinnej pracy w zimnym i śmierdzącym warsztacie, jednak rzadko w odpowiedzi pojawia się chęć zostania. Najczęściej słucham tej myśli nieco z boku, jakby nie moją była, ponieważ wiem, że racjonalne przecież argumenty za zostaniem nie będą się liczyć. To ubezwłasnowolnienie, jak przy nałogu.

Jeśli zdarzy mi się nie pojechać, jak w grudniu z powodu choroby, tygodniami wraca do mnie myśl o straconej okazji i podsuwa mi wyobrażenia obrazów, które ominęły mnie. Ciekawe, czy alkoholik też wraca myślą do dnia, w czasie którego nic nie wypił, i czy szkoda mu wtedy nieprzeżytych chwil przy flaszce…

Wiele razy zastanawiałem się nad przyczynami odczuwanej tęsknoty, zawsze z jednakim skutkiem: dodawanie kolejnych powodów bynajmniej nie zamykało listy. Miewałem wrażenie mijania się z istotą tęsknoty, z powodem najgłębszym, a wtedy ta moja potrzeba włóczęgi wydawała się bardziej do miłości podobna niż do nałogu. Dlaczego kochamy? Tutaj też wszystkie powody jakie mogą przyjść do głowy są wtórne lub cząstkowe, i dopiero uznanie, iż kochamy, ponieważ on, ona, jest, zamyka listę. Wygląda na to, że tak też jest z moimi wędrówkami.

Trafnie to ujął nieznany mi z nazwiska człowiek chodzący w góry: Dlaczego idę w góry? Bo są.

Dlaczego ją kocham? Bo jest.

Oto przykład podobieństwa moich wędrówek do miłości.



Wybrałem się na skraj Pogórza Kaczawskiego, a był to powrót po trzech latach. W pamięci tkwiły obrazy i wspomnienia wrażeń, które cicho i cierpliwie nakłaniały mnie do ponownego ich zobaczenia i przeżycia. W końcu, namówiony ich szeptem, pojechałem do Sichowa i od przejścia Sichowskich Wzgórz zacząłem dzień.

Ubrałem się jak na zimny i mokry dzień, na chodzenie po błotnistych polach. Przez parę godzin padał suchy drobny śnieg więc nie zmokłem, było cieplej niż myślałem, ale faktycznie ziemia pól była rozmięknięta. Założyłem moje ulubione buty (szczerze powiedziawszy wszystkie są ulubione), na tyle masywne i grube, że nie boją się całodniowego chodzenia po błocie. A skoro one się nie bały, to ja też, i w rezultacie wróciłem umazany jak dzieciak po zbadaniu wszystkich kałuż w sąsiedztwie.

Kilka najwyższych szczytów okolicy można od biedy nazwać górami, cała reszta jest niewielkimi pagórkami, ale w swoich ocenach nie wiążę wysokości szczytów z ich urokiem, chociaż wyraźna jest tam granica między lubianymi wzgórzami a monotonną równiną, ponieważ tamta okolica jest kresem pogórza. Stojąc na stoku, za sobą i po bokach mając klasyczne pogórze z łagodnymi wzgórzami i urozmaiconą rzeźbą terenu, a na wprost widzi się bezbrzeżną równinę, ponad którą wystaje jedynie komin huty w Legnicy.

Dobrze się tamtędy chodzi, jak właściwie całymi Górami Kaczawskimi. Drogi, jak i zbocza wzgórz, nitki drzew nad strumieniami, linie lasów i uskoków obsiadłych czereśniami i głogami, wiją się łagodnie i przenikają wzajemnie. Czasami wystarczy przejść niewiele kroków, żeby inaczej zobaczyć otoczenie, i właśnie dla tych urokliwych metamorfoz bywa, że nie tyle idę, co się szwendam po okolicy.








W Leszczynie zagubiłem się. Oczywiście winą obarczam mało czytelną mapę, na której polna droga bywa tak samo zaznaczona jak boczna asfaltowa szosa, mapę o zbyt małej skali, ale prawdą jest też moje gapiostwo. Nie zajrzę do mapy na rozstaju, zapomnę, zagapię się, zamyślę, zasłucham, w rezultacie budzę się nie tam, gdzie być chciałem. W wiosce pewny drogi skręciłem w ulicę mającą doprowadzić mnie do drugiej wioski, ale niewiele dalej wszedłem w las widząc ślady kamieniołomu i tablice informacyjne. Kopano tam kiedyś skały zawierające miedź, działały też piece do wytapiania, a kamieniołom nazwano Ciche Szczęście.

Potrzeba dużej dawki ironii lub humoru, żeby kamieniołom nazwać cichym szczęściem.

Patrzyłem na szkic terenu i coś mi nie pasowało. Po chwili kręcenia głową doszedłem przyczyny: to miejsce powinno być zaznaczone z drugiej strony szosy, a jeśli na tablicy jest dobrze zaznaczone, to... szedłem w stronę przeciwną do zamierzonej. Wróciłem na skrzyżowanie dróg w wiosce i tym razem kręciłem mapą. Poszedłem drogą, która wydawała się najodpowiedniejsza, ale po pięciuset metrach i ona pokazała mi figę. Wtedy dopiero zrozumiałem powód mojego kręcenia się: w wiosce główna szosa zatacza krąg i zawraca, a dla oszukania mnie ma parę ślepych odnóg. Machnąłem ręką i poszedłem ładną polną drogą wysadzaną drzewami owocowymi. Niestety, drogą tą prowadził szlak. Udało mi się przejść trasę i wyjść we właściwym miejscu, na brzegu Stanisławowa, ale dwukrotnie zawracałem i dwakroć zakląłem. Kaczawskie szlaki oznaczał pijany drwal, to nie ulega wątpliwości. Ot, rozwidlenie dróg, a na nim żadnego znaku. Na wydeptanym szlakach skręciłbym w wyraźniejszą drogę, ale nie można tak zrobić na nieuczęszczanym szlaku, a takie tutaj przeważają. Następny znak może być po stu, a nierzadko bywa po dwustu metrach, co zależne było od nastroju drwala lub ilości wypitej przez niego gorzały. Więc idzie się setki metrów, a później wraca i próbuje znaleźć znak na drugiej odnodze. Czy wiecie już, dlaczego bardzo rzadko chodzę szlakami? Jednak na ten szlak chętnie wrócę, ponieważ wiedzie brzegiem meandrującego strumienia, a po obu stronach wznoszą się ładne wzgórza.

Boczna dróżka wyprowadziła mnie na wyraźny dukt, zatrzymywałem się tam i rozglądałem szukając jakiekolwiek znaku, ale nie znalazłem. Skręciłem dobrze orientując się według słońca, ale wątpię, czy idąc w przeciwną stronę skręciłbym z prostego duktu w niewyraźną odnogę. Jakie wnioski? Drwalowi należy odebrać pędzel w zamian dając pełną flaszkę. Niech się chłop napije, bo wielce utrudzony jest malowaniem.

Gdy wyszedłem z lasu pod wioską, jęknąłem oczarowany i zaskoczony. Tam jest tak ładnie, jak w Trzmielowej Dolinie, jak na południowych zboczach Maślaka i Dudziarza. Tam jest tak ładnie, jak tylko w moich górach się zdarza. No, czasami jeszcze na Pogórzu Izerskim, niech się Pierwsza Dama nie burzy. Zdjęcia nie oddają urody tamtych miejsc, prószył śnieg a powietrze było mgliste, ale nic to, wrócę i poznam każdą dróżkę okolicy, każdy strumyk i wzgórek.





Drogę powrotną do Leszczyny pamiętałem z pierwszej wędrówki tutaj, dla odmiany wiodła szerokimi przestrzeniami pól; pamiętałem też, jak dojść do ładnych wzgórz za wioską.

Tamte miejsca są takie… zwyczajne, ale trzy lata temu zauroczyły mnie, a dzisiaj okazało się, że urok trwa nadal. Trudno mi powiedzieć, dlaczego tak podobają mi się tamtejsze wzgórza. Może wyjątkową falistością linii pól?





Może swoim kontrastem z równiną widoczną po drugiej stronie szosy, a może dlatego, że mam je za opuszczone, nieodwiedzane, samotne? Nie raz zdarzyło mi się odwiedzać miejsca po uznaniu ich za opuszczone przez wszystkich, więc może i z tymi jest podobnie.

Znalazłem tam dwa wielkie bloki betonowe, najwyraźniej wykopane z ziemi i tam zawiezione. Policzyłem, że ważą po 8 ton, więc potrzebny był dźwig. Myśliwi coś kombinują? Zapewne tak. W dwóch mijanych masywach leśnych słyszałem strzały, widziałem wielu mężczyzn z armatami i wiele ich stalowych rumaków. Wystrzelają wszystkie sarny i jelenie, kurcze. U siebie sprawdziłem obliczenia, przeszacowałem ciężar właściwy, ale niedoszacowałem objętość, w sumie wynik wyszedł mi poprawny. Żeby tak udawało mi się zarabiać, albo promować siebie, jak udaje się w pamięci przeliczać te wszystkie jednostki, ech.

W czwartek przez kilka godzin pracowałem na kolanach, nie dało się inaczej. Już tego dnia wieczorem wiedziałem, że przemęczyłem ściśnięciem mięśnie nóg, a na drugi dzień wiedziałem to wyraźniej. Jeszcze i dzisiaj, gdy rano wyszedłem na szlak, czułem mięśnie. Teraz, pod koniec dnia, nogi miałem po prostu obolałe jakbym na jakieś Kilimandżaro wszedł, a przecież miałem jeszcze zobaczyć wypatrzone z kosmosu jary pod Prusicami. Jest ich tam wiele wśród pól, wszystkie obsiadłe drzewami, przecież nie mogłem pominąć je będąc tak blisko. Poszedłem. Gdy tłusta ziemia pola oblepiła mi buty, już nie szedłem a wlokłem się, ale dwa jary poznałem. Pierwszy jest klasyczny: stromy, miejscami urwisty, z wąskim dnem, czyli V-kształtny, a jego głębokość oszacowałem na osiem metrów. Podoba mi się w takich miejscach nagła zmiana perspektywy i otoczenia. Za mną równe, zielone i rozległe pola, a wystarczy parę kroków, by znaleźć się w ciemnym i wilgotnym gąszczu żywych i martwych drzew, a na dnie zobaczyć połyskującą strużkę wody – sprawcę istnienia tej niemałej formacji geologicznej.

Na brzegu szosy starannie oczyściłem buty z przylepionej ziemi i poszedłem. Nogi dostały skrzydeł, ale tylko na chwilę. Nic to. Do samochodu miałem ponad 3 km, zaczynał się zmierzch, ale przecież marsz szosą nawet po ciemku nie jest niebezpieczny.

Gdy u wylotu wiejskiej ulicy zobaczyłem samochód, uśmiechnąłem się. Wyjechałem, wędrowałem, wróciłem. Dzień wykorzystałem.



Na życzenie Chomika zdjęcie jaru.

piątek, 4 stycznia 2019

Wielcy bracia i Bach

040119

Jednak nie o górach będzie tekst, a o wielkich braciach. Jakich? Już piszę.

Wczoraj czytałem wpis na zaprzyjaźnionym blogu, i nagle, zaciekawiony podaną nazwą wioski, otworzyłem mapy googli i rozejrzałem się po okolicy. Uświadomiłem sobie, że bez trudności mógłbym zlokalizować dom blogerki i z kosmosu zajrzeć na jej podwórze i do komina. Nie zrobiłem tego uznając, że nie wypada. Może też z powodu wspomnienia tekstu z innego blogu, prowadzonego przez kobietę bardzo strzegącej swojej anonimowości. Mieszkając w Beskidach, w publikowanych tekstach zmieniła nazwy miejscowości i szczytów, a nawet swoje imię. Nie pomogło. Któregoś dnia dostała na prywatną skrzynkę zdjęcie swojego domu zrobione z podwórza. Była wielce oburzona, czemu trudno się dziwić, ale w zasadzie nie należy się dziwić, o czym niżej jeszcze napiszę.

Dzisiaj dostałem wiadomość od googli, było w niej coś o listach w mojej skrzynce pocztowej, a nie pamiętam, żebym upoważniał firmę do takich działań. Gdy otworzę mapy googli, ich system już wie, gdzie jestem; owszem, funkcję można wyłączyć, ale też można zapomnieć o takiej możliwości, albo włączyć ją niechcący. Odnoszę też wrażenie, że tego rodzaju funkcje jakby „same” się włączały. Bywa też inaczej, gorzej: włączamy dla swojej wygody, tym samym rezygnując z części prywatności.

Zatrzymujemy się na ulicy i pytamy googli, gdzie jest najbliższa pizzernia, a amerykański kolos pochyla się nad naszą drobną sprawą i za darmo udziela nam informacji. Niewątpliwie z dobroci serca.

Jeśli już jestem przy googlach zauważę, iż firma ta udostępnia sporą przestrzeń na swoich twardych dyskach i to za free. Dlaczego? Oczywiście nie znam tajników jej polityki, mogę tylko domniemywać, iż planem długofalowym jest przykucie ludzi do usług firmy. Chodzi o wyrobienie w nas odruchu: jeśli potrzebujemy jakiejkolwiek informacji albo usługi dostępnej przez internet, mamy bezrefleksyjnie, odruchowo, kliknąć na google. Co dalej? A na przykład słuchanie muzyki bezpośrednio pobieranej z internetu, co z jednej strony jest wygodne i tanie, z drugiej jest informowaniem nie wiadomo kogo o naszych upodobaniach.

W jednej z tysięcy serwerowni stojącej nie wiadomo gdzie przechowywane są informacje o moich poczynaniach w internecie. Jeden z powodów znam, ale coraz częściej przychodzi mi do głowy, że są i inne: oglądałem buty górskie, albo kupiłem coś, a później bombardowany jestem reklamami podobnych produktów. Z reguły reklamy trafiają jak ta kula, co utkwiła w płocie, ale będą celniejsze, a cel mają jeden: udane namówienie na zakupy, czyli wiedza o mnie. O moich potrzebach i upodobaniach!



Niedawno oglądałem film na youtube o samochodach tesla, to mój nowy konik. Zbulwersowany właściciel samochodu opowiadał o ciekawej i wielce znamiennej przygodzie. Otóż w jego samochodzie przestała działać funkcja szybkiego ładowania akumulatorów, a że zna się, zajrzał w głąb komputera samochodu i tam dowiedział się, że funkcję zdalnie wyłączył producent pojazdu. Ot, tak po prostu, niewątpliwie mają swoje argumenty uprawniające.

Tutaj uwaga będąca dopiskiem do poprzedniego tekstu: tesle mają stałe połączenie z internetem, do użytku właściciela, ale i producenta oraz, ewentualnie, serwisu. Dzięki mnogości czujników, serwisant siedząc u siebie w biurze (a biuro może być za rogiem lub na drugim kontynencie) może zapoznać się ze stanem technicznym pojazdu oraz zdiagnozować usterki. Może też uprzedzić kierowcę o konieczności naprawy lub przeglądu, a wbudowany GPS ze specjalnym programem wskaże, gdzie jest najbliższy warsztat napraw albo ładowarka.

Jest jednak druga strona tego złotego medalu dwudziestego pierwszego wieku: zdalnie można zrobić z samochodem właściwie wszystko, można też dowiedzieć się, co się aktualnie z nim dzieje i gdzie jest. Producent raczej nie będzie wykorzystywać tej wiedzy w niecnym celu (dlaczego użyłem słowa „raczej”, już wyjaśniłem), ale skoro medium łączącym jest internet, może poznać te informacje każdy, kto będzie wiedzieć jak to zrobić – w niekoniecznie dobrym celu.

Nieodległe są czasy, gdy będąc w podróży trzeba było jeździć po obcym mieście w poszukiwaniu sprawnego automatu telefonicznego, albo gdy stało się w długiej kolejce przed bankowym okienkiem, w czym celował PKO BP. Teraz każdy ma telefon i już nie pamiętamy o serii nieudanych prób dodzwonienia się do innego miasta, a przelew zrobimy w każdym miejscu i o każdej porze w ciągu minuty. Przykład tesli pozwala snuć fantazje (częściowo już realizowane) o nowych usługach i wygodzie wspinającej się na kolejne piętra supernowoczesności, jeszcze parę lat temu dostępnej tylko w opowiadaniach science fiction.

Jednak postęp ten ma swoją cenę.

Z jednej strony wygoda i szybkość zdobywania informacji oraz usług, z drugiej coraz mniej prywatności i naprawdę naszych decyzji.



W postscriptum napiszę o kierowcach, którzy jadąc według wskazówek systemu GPS, wjechali do wykopu albo do rzeki. Każdy z nas słyszał o takich zdarzeniach, nieprawdaż? Zwykle myślimy wtedy „a to gamoń!” albo coś podobnego. Gamoń owszem, ale dlaczego? Dlaczego człowiek mogąc spojrzeć przed siebie i zobaczyć koniec jezdni, nie robi tego patrząc na ekranik urządzenia prowadzącego lub słucha tylko poleceń głosowych? Powód jest powszechnie znany, tylko chyba za mało się nad nim zastanawiamy: doszliśmy do miejsca, w którym bywa, iż bardziej wierzymy elektronice niż swoim zmysłom.

Proces ten będzie narastać. Oczywiście w wielu przypadkach musimy zawierzyć mając swoje nieprzekraczalne ograniczenia umysłowe i zmysłowe, jednak nie zawsze. Inaczej mówiąc: nasza technika ogłupia nas.

Czasami wydaje mi się, że tak jest wygodniej dla wielkich korporacji. Mamy być specjalistami w coraz węższych dziedzinach i konsumentami. A co mamy konsumować, podpowiedzą nam, propozycje podsuwając pod nos.



Postscriptum II

Będąc w domu, miałem przyjemność wysłuchania preludium C-dur Bacha w wykonaniu syna; ponieważ jest kilka preludiów tej tonacji, podaję numer katalogowy: BWV 846.

Utwór ten zauroczył mnie już po pierwszym wysłuchaniu i teraz, po latach, czaruje mnie nadal. Trudno powiedzieć, żeby miał konkretną, wyraźną melodię, to raczej przekształcane akordy, ale jakże pięknie! Dźwięki płyną swobodnie, a przy tym delikatnie, i unoszą słuchającego gdzieś daleko, daleko...



Tutaj jest ładne wykonanie, aczkolwiek nie mojego syna. Posłuchajcie.

piątek, 28 grudnia 2018

Samochody elektryczne


271218

Prąd elektryczny. Energia, z której korzystamy wszędzie, na każdym kroku, i od tak dawna, że właściwie przestajemy dostrzegać ją i jej właściwości. Ot, po prostu jest i już. Tak, jest, ale jeśli na tym poprzestaniemy, to chyba tylko dlatego, że wyobraźni nam brakuje, albo przyzwyczajenie odebrało nam zdolność dziwienia się. Nie będę się tutaj rozpisywać, mimo iż temat jest mi znany i fascynuje mnie, zwrócę tylko uwagę na parę aspektów, które razem wzięte czynią energię elektryczną tajemniczą i magiczną, mimo wszystkich wzorów i definicji. Wszak ta energia nic nie waży, nie wydziela aromatu ani dźwięku, nie jest widoczna nawet pod lupą. Przewody, którymi płynie prąd, wyglądają dokładnie tak samo, jak te bez prądu. To energia, którą łatwo przekształcić w światło równe słonecznemu i w ciepło mogące topić skałę i stal; to energia, którą można przesyłać na wielkie odległości, a do tego nie są potrzebne skomplikowane rurociągi, jak przy przesyłaniu gazu czy ropy, tylko metalowy przewód, zwykły drut. Używana energia elektryczna nie pozostawia żadnych spalin, żadnych odpadów czy popiołów.

To najdoskonalsza znana nam energia.



Dwieście lat temu pewien wynalazca zauważył powstawanie tajemnej energii w przewodzie poruszającym się w pobliżu magnesu. Nie wiedział wtedy, że odkrywa prawa fizyki, których praktyczne zastosowania wkrótce zaowocują mnóstwem wynalazków i zmienią codzienność ludzi na świecie.

W toku badań, które wtedy zapewne uznawane były na ciekawostki nie mogące mieć żadnego praktycznego zastosowania, odkryto także, że przewód którym płynie prąd, jest wypychany z pobliża magnesu. To odkrycie legło u podstaw działania silników elektrycznych. Zauważono, że pole magnetyczne można wytworzyć prądem, że łatwo spowodować wirowanie biegunów tego pola, że w jego centrum można wstawić ośkę z przewodami, która będzie się kręcić ciągniona przez kręcące się pola magnetyczne. To tak, jakby bawiąc się magnesami, tak kręcić jednym, żeby ciągnął za sobą drugi magnes, zamknąć kręcenie w pętlę, ale nie pozwolić zetknąć się obu magnesom.

Dwieście lat temu powstało nieprześcignięte do tej pory inżynierskie cudo: silnik indukcyjny. To maszyna zdolna napędzać inne maszyny, pracująca niemal bezgłośnie, nie wytwarzająca zanieczyszczeń ani wibracji, bajecznie prosta, ponieważ złożona z kilku ledwie elementów, maszyna, w której następuje bezpośrednia zamiana jednej energii w drugą, bez czynników pośredniczących, jak para czy spaliny w silnikach parowych i spalinowych, a więc maszyna przekształcająca niemal bez strat energię elektryczną w energię mechaniczną. Ot, po prostu przewód z prądem wypychany jest z pola magnetycznego...

Silniki te są niewielkie w stosunku do swojej mocy, a za to wielkiej trwałości. Prawidłowo zbudowany i eksploatowany silnik elektryczny, a zwłaszcza indukcyjny silnik elektryczny, może pracować dziesiątki lat, co w przełożeniu na przebieg samochodu oznacza przejechanie setek tysięcy i milionów kilometrów, ponieważ jest bajecznie prosty; dość powiedzieć, że ma tylko dwa łożyska i żadnych zębatek. Silnik elektryczny ma duży moment obrotowy od startu, czyli od zerowej prędkości obrotowej, podczas gdy silnik spalinowy musi mieć określone obroty żeby ciągnął, a to oznacza, że silnik elektryczny może pracować bez skrzyni biegów i bez sprzęgła. Przy tej okazji wyjaśnię, że moment obrotowy to parametr właściwie ważniejszy od mocy, a określa on zdolność obracania się silnika pod obciążeniem. Bezpośrednio od tego parametru zależy zdolność przyśpieszania pojazdu. Silnik indukcyjny zbudowany jest z metalowej rury będącej jego obudową, we wnętrzu której są zamocowane cewki, czyli zwoje drutu miedzianego. Wirnikiem, czyli elementem obrotowym, jest oś z pakietem specjalnych blach z wmontowanymi w nie drutami. Do kompletu dochodzą wspominane łożyska umożliwiające skręcenie się wirnika. I to wszystko. Nie ma systemów chłodzenia z wieloma rurkami, czujnikami, pompą, chłodnicą, zbiornikami, itd. Nie ma rozrządu z krzywkami, popychaczami, zaworami i ich gniazdami, nie ma dziesiątków zębatek, wałów korbowych z ciężarami wyrównującymi obroty i gaszącymi drgania, nie ma tłoków, pierścieni, wtrysków, pomp olejowych i bardzo skomplikowanego systemu kanałów doprowadzających ten olej do wszystkich mechanizmów silnika. Nie ma układu wydechowego, czyli rur wyrzucających spaliny w atmosferę. Raz użytych i wyrzuconych jako już niepotrzebnych pozostałości po paliwie uzyskiwanym z bardzo cennej substancji, jaką jest ropa naftowa. Siniki elektryczne ważą kilkakrotnie mniej niż spalinowe tej samej mocy, nie zużywają olejów ani nie wymagają użycia tak często wymienianych materiałów jak filtry.

Obroty silnika indukcyjnego można regulować zmieniając napięcie zasilania, ale to prymitywny sposób prowadzący do strat momentu obrotowego. Od zawsze wiedziano jak to dobrze robić: wirnik w takim silniku jest ciągniony przez obracające się pole magnetyczne tworzone przez stojan, czyli przez cewki zamontowane w obudowie, a to zależy od częstotliwości prądu.

Tutaj uwaga.

Prąd w sieci zmienia się: narasta, maleje, zmienia biegunowość, czyli z plusa robi się minus. Częstość tych zmian określa się mianem częstotliwości, jednostką jest Hertz, skrót Hz. 1 Hz to jedna zmiana prądu, jedno pełne jego zafalowanie, na jedną sekundę. U nas w sieci częstotliwość wynosi 50Hz i tak jest w całej Europie, w USA jest 60Hz.

Więc pole magnetyczne stojana kręci się w taki sposób, jakbyśmy magnesem szybciutko kręcili kółka, ciągnąc za sobą wirnik, który umocowany na łożyskach nie może przywrzeć do cewek stojana, a może jedynie kręcić się wkoło próbując dogonić pole stojana. Żeby zwolnić wirnik, wystarczy zwolnić tempo wirowania pola magnetycznego, a więc zmniejszyć częstotliwość zasilającego prądu. Jednak do obecnych czasów nie potrafiono zbudować prostych i tanich urządzeń elektronicznych potrafiących zmieniać częstotliwość prądu. Jeszcze kilkanaście lat temu falowniki, bo tak się nazywają te urządzenia, były koszmarnie drogie, teraz stosowane są powszechnie, także w systemach napędowych karuzel.

W samochodach elektrycznych falowniki przekształcają prąd stały, czyli taki, jaki uzyskuje się z akumulatorów, prąd ze źródła zawsze mającego plus tutaj, a minus tam, bez sinusoidalnych przemian (ciekawskich proszę o zapytanie googli albo mnie o sinusoidę), na prąd przemienny o żądanej częstotliwości, a zmieniając ją, w rezultacie zmienia się szybkość jazdy. Gdy samochód rusza, sinik kręci się powoli, czyli zasilany jest prądem o małej częstotliwości, a im większe obroty są potrzebne, tym większej częstotliwości dostarczany jest prąd. Dzięki niemu szybciej wiruje pole magnetyczne, a tym samym szybciej kręci się wirnik silnika, czyli szybciej jedzie samochód. Zmiana obrotów następuje płynnie, bez start mocy, i w bardzo szerokim zakresie. Bez sprzęgła i bez skrzyń biegów, czyli bez dziesiątków zębatek, olejów, filtrów, pedałów bądź siłowników.

* * *

Pojazdy elektryczne istniały od zarania dziejów motoryzacji, ale od zawsze miały, i w znacznej mierze mają nadal, piętę Achillesa: kłopoty z magazynowaniem energii elektrycznej.

Mówi się o zmowach producentów paliw, o niedopuszczaniu do rozwoju konstrukcji akumulatorów. Nie wiem co o tym myśleć, ponieważ bardzo ostrożnie podchodzę do wszelkich teorii spiskowych, jednakże pewne fakty są bardzo dziwne. Na przykład akumulator ołowiowo-kwasowy, czyli powszechnie stosowany w samochodach. Od stu lat nic się nie zmieniło w jego konstrukcji i nie wprowadzono do produkcji nic zasadniczo odmiennego. Przez sto lat!, a przecież w tym czasie w każdej innej dziedzinie techniki nastąpiły kolosalne zmiany. Niezmienionym został prymitywny w zasadach swojej pracy silnik spalinowy i stary akumulator ołowiowy, gdy świat wokół zmienił się częstokroć nie do poznania. Czy to znaczy, że zaprojektowanie wydajnych akumulatorów jest tak trudne? Odnoszę wrażenie, że nie tutaj tkwi trudność. Raczej w niechętnej postawie wielkich i majętnych koncernów paliwowych i motoryzacyjnych.

Słyszałem twierdzenia o niewielkiej użyteczności ekologicznej samochodów elektrycznych w kraju, w którym większość energii elektrycznej pochodzi z elektrowni opalanych węglem. Jest to poważny argument, ale aktualny teraz, w przyszłości stopniowo coraz mniej. Poza tym jego zwolennicy nie biorą pod uwagę różnic w sprawności silników. Otóż silnik spalinowy ma sprawność na poziomie 40%, co oznacza, że tyle energii zawartej z paliwie zamienia na ruch obrotowy, na kręcenie się. Reszta jest tracona. Zamieniona w ciepło, poprzez chłodnicę ogrzewa atmosferę. Natomiast silnik elektryczny ma sprawność na poziomie 90%, czyli dla wytworzenia takiej samej mocy mechanicznej potrzebuje ponad dwukrotnie mniej energii.

Nie bez powodu amerykańska firma Tesla reklamuje swoje samochody na tle paneli słonecznych lub wiatraków, czyli odnawialnych źródeł energii: korzyści dla przyrody są wtedy zdwojone, ponieważ zanika emisja zanieczyszczeń w samym samochodzie, oraz przy procesie wytwarzania energii.

Dobrze, może dość, bo czuję, że wchodzę w obszar bardzo rozległy i nieco spekulacyjny. Na zakończenie powiem tylko, że samochody elektryczne są przyszłością. Dopiero zaczynają się pojawiać, ale szybko będzie ich przybywać, i za kilka lat będą powszechnie używane. Za parę dziesiątków lat pojawią się przepisy zakazujące rejestrowania nowych samochodów z silnikami spalinowymi i w końcu ten wyrafinowany prymityw trafi tam, gdzie jego miejsce: na złomowisko.

Jesteśmy na początku wielkich zmian w komunikacji i w całej gospodarce. Zmian na lepsze nie tylko z powodu zmniejszenia emisji zanieczyszczeń, ale i wielkich wymaganych inwestycji. W miarę przybywania samochodów elektrycznych, trzeba będzie nie tylko budować stacje ładowania, ale i nowe linie przesyłania energii i nowe elektrownie. Zmieni się skala zużycia energii elektrycznej i to bardzo. Aby nie rozwijać i tak obszernego już tekstu, zwrócę uwagę tylko na jeden aspekt: obecnie praktycznie w każdym domu jest samochód, a dom zużywa mniej energii niż samochód. Oznacza to konieczność wielkich zmian i inwestycji. To dobrze, bo nasza gospodarka ma to do siebie, że wymaga corocznego przyrostu dla uniknięcia kryzysu.

* * *

Szukając informacji o samochodach elektrycznych, zauważyłem wiele błędów technicznych wynikłych z niezrozumienia podstawowych jednostek elektrycznych i ich wzajemnej zależności, także na stronach, gdzie należałoby spodziewać się rzetelności w informowaniu i fachowości. Może więc parę zdań o podstawach elektryki, a myślę, że wobec coraz większej popularności samochodów z napędem na prąd, warto wiedzieć o czym się czyta i co oznaczają te dziwne symbole.

Zacznę od podstawowych jednostek. Obiecuję wyjaśnienia proste i krótkie, może więc warto byłoby nie klikać na krzyżyk w prawym górnym rogu ekranu.



– Amper, skrót A. To jednostka prądu, mówi się o natężeniu prądu. Określa, ile tych tajemniczych elektronów płynie przewodami. Im większy prąd, tym silniejszy efekt jego użycia: silniejsze świecenie żarówki, mocniejsze grzanie czajnika, itd.

– Volt, skrót V, jest jednostką napięcia, siły zwanej elektromotoryczną. To właśnie napięcie zmusza elektrony do płynięcia. Im większe napięcie, tym łatwiej prądowi płynąć i może on być większy. Dlatego dotknięcie zacisków akumulatora 12V nie spowoduje kopnięcia prądem, chyba że dotkniemy językiem, a włożenie palców w gniazdko owszem, ponieważ 230V wymusi przepływ większego prądu przez nasze ciało niż 12V.

– Moc to jakby siła mechanizmów, najczęściej silników. Używa się dwóch jednostek: koni mechanicznych i watów (bądź kilowatów). Konie oznaczone są symbolem KM (ważne jest używanie wielkich liter, ponieważ symbol km oznacza kilometry), natomiast waty oznaczane są literą W. Ponieważ krotność tysiąc to kilo i ma oznaczenie k (jak w kilogramach), kilowaty oznacza się symbolem kW. Kilowat jest większy od konia mechanicznego: 1kW = 1,36 KM, czyli w przybliżeniu 104 kW = 140 KM.



Waty jako jednostka mocy pochodzi z elektryki, i jest iloczynem napięcia i prądu. Jeśli przez żarówkę będzie płynął prąd 1A przy napięciu 1V, to rozświetli ją moc 1 W. Ważne jest, aby pamiętać o tym mnożeniu, ponieważ dzięki niemu czasami wychodzą dziwne zmiany. Na przykład wystarczy prąd 0,1A, czyli dziesięć razy mniejszy, ale przy napięciu 10V, aby w dalszym ciągu uzyskiwać moc 1 W, ponieważ 0,1 pomnożone przez 10 da jeden.

Na co dzień używa się zarówno watów, jak i tysiąc razy większych kilowatów. Żarówka ledowa ma moc 5 albo 10 W, silnik w samochodzie 50 albo 100kW. Pisać o małej żarówce, że ma moc 0,005 kW, a o silniku, że rozwija moc 100000 W, błędem nie będzie, ale utrudni odczytanie i przeliczanie.

Liczniki prądu w domach nie liczą mocy, a zużytą energię. Podstawową jednostką jest kilowatogodzina, skrót kWh, i za nią płacimy. Cóż to takiego? To po prostu moc pobierana przez określony czas. Moc pomnożona przez czas jej pobierania z sieci, czyli kWh jest wynikiem mnożenia kilowatów przez godziny. Na przykład: w domu mamy włączony grzejnik o mocy 1kW, i jeśli będzie on ogrzewał mieszkanie przez jedną godzinę, to zużyje jedną kilowatogodzinę energii elektrycznej. Jeśli grzejnik będzie włączony przez 5 godzin, zużyje 1kW razy 5h = 5kWh energii.

Ile kilowatów mocy ma pięciowatowa żarówka ledowa? Pięć podzielić przez tysiąc = 0,005 kW. Drugi sposób przeliczania, to przesunięcie przecinka przy watach w lewo o trzy miejsca: 20W… Gdzie przecinek? Po zerze, czyli 20,0W. Po przesunięciu o trzy miejsca wychodzi nam 0,020kW. Ponieważ końcowe zera po przecinku nie mają znaczenia, zostanie nam 0,02kW.

Teraz łatwo policzyć koszt godzinnego świecenia naszej pięciowatowej żarówki: pomnożyć moc przez czas, czyli 0,005 razy 1 = 0,005 kWh. Zajrzałem do googli, podają tam cenę jednej kilowatogodziny na poziomie 55 groszy. Więc koszt wyniesie 0,005kWh razy 55 groszy = 0,275 grosza, czyli mniej niż trzecią część grosza. Ta sama żarówka świecąca przez cały grudniowy wieczór, przez 10 godzin, zużyje energii za 2,75 grosza. Dwie takie żarówki świecące przez pięć godzin zużyją tyle samo, ponieważ czas dwakroć jest krótszy, ale moc tyleż większa, więc iloczyn wyjdzie taki sam: 0,005 kW razy 5 h razy 2 żarówki razy 55 groszy = 2,75 grosza.

Że coś to mało? Grosze jakieś? To proszę, policzmy duży grzejnik elektryczny. Mój w kampingu ma 1,5kW mocy, czyli przez godzinę zużywa 1,5kWh, co daje koszt 82 grosze, a przez wieczór i noc rachunek wyniesie: moc 1,5kW razy 10 h, czyli ilość godzin grzania, razy koszt jednostkowy 0,55zł = 8,25 zł. Dziennie! Przez cały miesiąc takiego używania koszt wyniósłby prawie 250 zł! Dla uproszczenia założyłem tutaj, że termostat nie wyłącza grzejnika, czyli że ten włączony jest non stop.

Inne przykładowe wyliczenia? Proszę bardzo. Czajnik elektryczny ma moc około 2kW. Jeśli założymy, że zagotowanie szklanki wody zajmie mu 1 minutę, to w tym czasie zużyje energii według wzoru: moc razy czas, czyli jedną sześćdziesiątą godziny. Oto dane: 2kW razy 0,0166h = 0,033kWh energii. Żeby policzyć ile za nią zapłacimy, pomnożymy wynik przez cenę jednostkową, czyli 55 groszy. Koszt wyniesie 1,8 grosza. Mało? Mało, ponieważ co prawda moc była brana z sieci spora, ale króciutko.

Telewizory? Moce pobierają różne, zależą one głównie od wielkości ekranu, powiedzmy, że od 50 do 200 watów, załóżmy, że średnio trzeba im sto watów, czyli 100W, czyli 0,1kW. W ciągu godziny zużyje więc 0,1kWh energii, ponieważ 0,1kW razy 1h = 0,1kWh. Jaki koszt? Powinno być proste: 0,1kWh razy 55 gorszy = 5,5 gorsza. Jeśli średnio oglądamy telewizor trzy godziny dziennie, przez miesiąc zużyje on tyle energii: 0,1kW razy 3h razy 30 dni = 9kWh, co kosztować nas będzie: 9kWh razy 0,55 zł = prawie pięć złotych.



Teraz o akumulatorach. Te w samochodach spalinowych mają napięcie 12V, a ich wielkość określana jest jako pojemność i podawana w amperogodzinach, skrót Ah. W przybliżeniu można to sobie tak wyobrazić: naładowany akumulator o pojemności 50Ah jest w stanie dać 1A prądu przez czas 50 godzin, ponieważ pojemność jest iloczynem prądu i czasu: 1A razy 50h = 50Ah. Tutaj także ważny jest skutek istnienia iloczynu. Oto przykład: ten sam akumulator do pełnego rozładowania może dawać 10A prądu, ale tylko przez 5 godzin, ponieważ 10A razy 5h = 50Ah. Rozrusznikiem w samochodzie jest silnik elektryczny pobierający z akumulatora bardzo dużo prądu. Dwieście amper na przykład, a bywa, że i więcej. Jak długo będzie się taki silnik kręcić zasilany z akumulatora o pojemności 50Ah? Łatwo policzyć: pojemność podzielić przez prąd, a uzyska się czas, czyli 50Ah podzielić przez 200A = 0,25h, czyli przez kwadrans. W praktyce chyba wcześniej zagotujemy rozrusznik albo akumulator…

Dlaczego tak bardzo duży prąd jest brany w czasie rozruchu silnika samochodu? Ponieważ do pokręcenia silnikiem spalinowym potrzebna jest duża siła, moc rozruszników wynosi kilka kilowatów. Powiedzmy, że 2kW. Aby uzyskać taką moc przy napięciu 12V, potrzebny jest duży prąd, ponieważ moc, jak pisałem, jest iloczynem napięcia i prądu. Więc jeśli moc podzielimy przez napięcie, dowiemy się, jaki prąd musi płynąć, czyli 2kW = 2000W podzielić przez 12V = 167A. Jeśli silnik elektryczny rozrusznika ma moc 4kW, wtedy pobierać będzie z akumulatora 12 V prąd 333A. Dlatego przy wielkich silnikach spalinowych, na przykład w ciężarówkach, stosuje się rozruszniki na 24V, ponieważ dwukrotne zwiększenie napięcia powoduje dwukrotny spadek prądu przy tej samej mocy i w efekcie akumulatory mają łagodniejsze warunki pracy.

Z powodu udziału napięcia w obliczaniu mocy, podawanie pojemności akumulatorów w amperogodzinach niewiele powie nam o ich zdolności do zasilania siników elektrycznych. Oto przykład: mam akumulatory 50Ah o napięciu 12V i silnik 2kW. Więc liczymy: 2000W podzielić przez 12V = 167A. Przy takim napięciu potrzebujemy tyle prądu. Jak długo akumulatory dadzą taki prąd?: 50Ah podzielić przez 167A = 0,3h, czyli przez 18 minut. A co byłoby, gdybyśmy mieli akumulator o pojemności 50Ah, ale o napięciu 120V? Prąd pobierany zmniejszyłby się 10 razy, ponieważ tyleż razy podnieśliśmy napięcie: 2000W podzielić przez 120V = 16,7A. Akumulator zasilałby silnik przez trzy godziny (50Ah podzielić przez 16,7A = 3h)

Widzimy więc, że sama pojemność wyrażona w Ah to za mało, żeby określić, ile naprawdę energii gromadzi akumulator. Zmieniono więc jednostkę, posługując się znaną nam jednostką energii elektrycznej, kilowatogodziną. Stosując tę jednostkę, nie musimy nawet wiedzieć, jakie napięcie mają akumulatory, ponieważ jednostka określa nam od razu moc i czas jej pobierania. Jaką więc pojemność w tych jednostkach ma nasz przykładowy akumulator? Jeśli będziemy pamiętać, że moc jest iloczynem napięcia i prądu, okaże się, że wystarczy pomnożyć pojemność w Ah przez napięcie, aby otrzymać watogodziny, czyli 50Ah razy 12V = 600Wh, czyli 0,6kWh.

Cóż to znaczy, że w samochodzie elektrycznym jest akumulator o pojemności 70kWh? Ano tyle, że można brać z niego moc 70kW (czyli blisko 100KM) przez godzinę, albo moc 7kW przez 10 godzin, a to tylko przykładowe i najprostsze wyliczenia.

Teraz jeszcze uwaga o mocach silników, zarówno spalinowych, jak i elektrycznych. W samochodach podawana jest maksymalna moc silnika, a rzadko takiej używamy. Pełna moc potrzebna jest przy bardzo szybkim przyśpieszaniu, a żeby ją uzyskać, w samochodach spalinowych oprócz wciśnięciu gazu w podłogę potrzebujemy jeszcze odpowiednio wysokich obrotów. To się rzadko zdarza. Mając silnik 100KM, jak w mojej vectrze, tak naprawdę używam może połowę tej mocy, a to przy rozpędzaniu się. Mało kiedy więcej, a zwykle piątą albo czwartą jej część, gdy chodzi o podtrzymanie uzyskanej prędkości. Tak samo jest w pojazdach napędzanych silnikami elektrycznymi.

Pora na ostatni temat: ładowanie akumulatorów samochodów elektrycznych.

Każdy samochód Tesli jest sprzedawany z ładowarką działającą z sieci domowej, ale jak długo będzie trwać ładowanie i ile kosztować? Mamy już wszystkie dane do obliczeń, ale skoro bawię się tutaj w belfra, obliczenia powtórzę, zaznaczając, że stosuję niewielkie uproszczenia i skróty dla przejrzystości, ale te pominięte aspekty niewiele zmieniają wyniki końcowe.

Żeby w pełni naładować całkowicie rozładowany akumulator, trzeba załadować w niego tyle energii, ile jest w stanie pomieścić, a zmieści tyle, ile wynosi jego pojemność. Powiedzmy, że chodzi o akumulator pojemności 70kWh. W rachubach wystarczy pamiętać o tym, że energia jest iloczynem mocy i czasu, a moc iloczynem napięcia i prądu. No więc jeśli taki akumulator będziemy ładować mocą 7kW przez 10 godzin, „wpompujemy” w niego 70kWh. Czy to możliwe w sieci domowej? Tak, aczkolwiek nie zawsze. Ze zwykłego gniazdka 230V możemy pobierać prąd w granicach 10 do 20A, a zależy to od budowy domowej instalacji. 10 amper z każdego gniazdka, 20 z gniazdka mocnej, nowej instalacji o odpowiednich bezpiecznikach i przewodach. Zostańmy przy 10A. Ponieważ w gniazdu mamy 230V, moc wyniesie 10 razy 230 = 2300W, czyli 2,3kW. To moc mniej więcej taka, jaką pobiera czajnik bezprzewodowy. Ładowarka pobierająca z gniazdka taką moc, załaduje do akumulatora 2,3kWh w ciągu godziny, i 23kWh w ciągu 10 godzin. W sumie niewiele, ale ilość jest już znacząca. Jeśli natomiast korzystamy z instalacji siłowej, czyli używanej do dużych silników elektrycznych, czas ładowania skraca się radykalnie. Nawet jeśli wykorzystywać się będzie jedną fazę (muszę tutaj skrócić informacje bo wyjdzie mi elaborat), to ponieważ z gniazdka siłowego można brać spore prądy, czasy ładowania będą krótsze. Powiedzmy, że 30A. No i proszę, policzmy: 30A razy 230V = 6900W = 6,9kW. W ciągu dziesięciu godzin akumulator przyjmie więc 69 kWh, czyli praktycznie będzie naładowany.

Dlaczego w takim razie mówi się o 20 czy 30 minutach ładowania w szybkich ładowarkach? Ładują szybko, ponieważ mają wielkie moce. Żeby naładować w 80% (a tak się często ładuje) akumulator 70kWh, trzeba „nakarmić” go energią 56 kWh. Żeby to zrobić w pół godziny, należy mieć ładowarkę o mocy… policzmy: 56kWh podzielić przez pół godziny = 112kW. To moc wystarczająca do zasilenia domków na całej uliczce osiedlowej.

Koszta? Pełne naładowanie akumulatora w domu będzie kosztować 70kWh razy 0,55 zł = 38,5 zł. W praktyce wyniki będą nieco inne, jak wspomniałem, ale tylko nieco. W samochodach Tesli można podłączyć ładowarkę i nakazać komputerowi ładowanie akumulatora w określonych godzinach. W jakich? W godzinach tańszej taryfy, tak po prostu.

Na ile wystarczy takie ładowanie? Można mówić tylko o przybliżeniach, wynik zależy od stylu jazdy, temperatury na dworze, modelu samochodu, itd. Powiedzmy, że jakieś 350km. Koszt przejechanego kilometra wyniesie więc 38,5 podzielić przez 350km = 11 groszy przy taryfie wynoszącej 55 groszy za 1kWh. Tesle pokazują zużycie energii w przeliczeniu na przejechany kilometr. Ilość zużywanej energii mieści się najczęściej w okolicach 200 Wh, oczywiście ze znacznymi odchyleniami. Koszt tak policzonego kilometra jazdy zgodny jest z poprzednim szacunkiem: 55 groszy razy 0,2kWh = 11 groszy.

Przy obecnych cenach gazu kilometr jazdy moją vectrą kosztuje około 22 grosze, a przy jeździe na benzynie dwakroć tyle.

No i nie dość, że dymi z rury (niewiele, ale jednak), to i spala substancje, z których można zrobić tysiące produktów z plastiku i górę ubrań z dziesiątek rodzajów tworzyw sztucznych. Że to sztuczne? Cóż zamiast ocieplacza w tworzywa sztucznego można założyć gruby sweter z wełny owczej, tylko czy tych owiec wystarczy dla wszystkich? Zamiast plastikowego pojemnika, można użyć drewnianego albo metalowego. Na drewniany dobrze się nadaje zdrowa i rosła lipa, a blachę na pojemnik wystarczy wytopić w martenie i przewalcować parę razy.

Nie uciekniemy ani przed sztucznymi tworzywami, ani przed pojazdami elektrycznymi i totalną przebudową naszych systemów energetycznych.

* * *

Że inny ten tekst? Nie ma w nim o górach, książkach, ewolucji ani nawet o filozofii? To prawda, ale tamte teksty i ten są moje, tyle że teraz pisał inny Krzysztof – elektryk i fascynat techniki.

Następny tekst raczej będzie typowy: nostalgiczny i górski.

wtorek, 18 grudnia 2018

O źródłach moralności

181218

Mimo odpowiedniego ubierania się i częstego jedzenia czosnku przeziębiłem się. Cóż, w mojej pracy łatwo o tę dolegliwość, skoro pracuję w zimnym i wilgotnym namiocie, mieszkam w kampingu, a do toalety mam 150 metrów. Nie bardzo wiem jak minęła mi pierwsza doba choroby. Niemal całą przespałem, nadrabiając wielotygodniowe zaległości, a z powodu kataru zużyłem całą rolkę papieru na wycieranie nosa. Taka niegroźna choroba ma swoje plusy: pierwszej doby nic nie jadłem, co wobec mojej wiecznej walki z kaloriami jest zaletą, wyspałem się, no i mam czas na lekturę i pisanie.

Dzisiaj, na trzeci dzień, ubrany za ciepło (słyszałem o konieczności wygrzania się), usiadłem mając przy sobie laptopa i książkę. Czytałem ją wcześniej, dzisiaj wróciłem do niej nie chcąc czytać ani o filozofii, ani o jakichś sensacjach.

„Cienie zapomnianych przodków”… Tytuł bardzo celny i poruszający we mnie jakieś tajemne struny. Książkę nabyłem nie tylko z powodu interesującej mnie tematyki, ale i z powodu tytułu. O odległych przodkach możemy zapomnieć, ale ich cienie, ślady ich życia, są w nas i wokół nas.

Dwa cytaty, dość dowolnie wybrane, ponieważ równie intrygujących i nabrzmiałych treścią jest w książce wiele. Te dwa łączy wspólny temat selekcji krewniaczej, jednego z aspektu ewolucji.

Dodam jeszcze, że cytaty ujęte są w cudzysłowy, a autorami książki są Carl Sagan i Ann Druyan.



„Mimo to Fisher uważa, że heroizm, zarówno u ludzi, jak i u zwierząt, daje pewne selekcyjne korzyści związane z przekazaniem dalszym pokoleniom bardzo podobnych sekwencji genetycznych pochodzących od bliskich krewnych. Jest to jeden z pierwszych jasno wyrażonych poglądów na selekcję krewniaczą. Podobnie można tłumaczyć zachowanie rodziców poświęcających swe życie dla dziecka. Bohater lub poświęcający się rodzic uczyni po prostu to, co uważa za „słuszne”, nie zastanawiając się nad genetycznymi konsekwencjami oraz nad rachunkami strat i korzyści w zakresie swoich instrukcji ACGT. Fisher uważa jednak, iż poczucie „słuszności” wiąże się z faktem, że rozszerzone rodziny, świadome rodzicielstwo i bohaterskie postępki zwiększają szanse na lepszą przyszłość rodzinnego kodu DNA.

Zwierzęta mogą być wprawdzie skłonne do prawdziwych poświęceń na rzecz swoich bliskich, lecz nie dalszych krewnych. Pomyślmy o tym w ten sposób: wyobraźmy sobie, że śpimy smacznie, podczas gdy nasze dzieci głodują, są pozbawione domu lub chore. Dla większości z nas jest to nie do pomyślenia. Czterdzieści tysięcy dzieci (dane zapewne z 1992 roku, czasu pierwszego wydania książki – dopisek K.G.) umiera jednak codziennie z głodu, zaniedbania lub wskutek chorób, którym łatwo zapobiec. Instytucje w rodzaju Międzynarodowego Funduszu Narodów Zjednoczonych (UNICEF) mogłyby uratować te dzieci, na przykład dzięki szczepieniom, za cenę kilku centów dziennie, lecz brakuje im na to pieniędzy. Inne potrzeby są uważane za ważniejsze. Dzieci giną nadal, podczas gdy świat smacznie śpi. Są daleko. Nie są nasze.

Trudno o lepszy przykład działania selekcji krewniaczej.”



My wydajemy tysiące na pierdoły, świat wydaje każdego dnia kilka miliardów dolarów na zbrojenia, a co parę sekund umiera dziecko. Oto miara naszej empatii. Czy ją z gruntu krytykuję? Mam taką chęć, ale nie bardzo mogę z powodu swojej wiedzy o ludzkiej konstrukcji psychicznej. My nie jesteśmy w stanie ogarnąć swoją empatią losów odległych, nieznanych nam ludzi. Tak zostaliśmy ukształtowani i tym możemy tłumaczyć swoją obojętność.

Czy słusznie? Czy nasza przeszłość, która upłynęła w niewielkich grupach znanych sobie ludzi, w pełni nas rozgrzesza, skoro mamy wolną wolę i umysł zdolny przeciwstawić się śladom naszej przeszłości?



„W przeprowadzonych w laboratorium badaniach karmienie pewnej grupy makaków uzależniono od tego, czy były one skłonne pociągnięciem za łańcuch wywołać elektryczny wstrząs u innego osobnika tego samego gatunku, lecz z nimi nie spokrewnionego. Poddane testowi małpy mogły obserwować agonię dręczonego wstrząsami zwierzęcia przez półprzezroczyste lustro. Po pewnym czasie, gdy pojęły, na czym polega związek między ich posiłkiem a losem ofiary, makaki często odmawiały pociągania za łańcuch. W jednym z eksperymentów tylko 13% się ugięło, a 87% zdecydowało się głodować. Jeden zdeterminowany osobnik odmawiał jedzenia przez prawie dwa tygodnie, nie chcąc dręczyć współtowarzysza niewoli. Makaki, które poprzednio poddawano wstrząsom, były jeszcze mniej skłonne do pociągnięcia za łańcuch. (…)

Doświadczenia te pozwalają nam jednak dostrzec u innych niż ludzie istot tę świętą gotowość do poświęceń w celu ratowania innych – nie tylko bliskich krewnych. Wedle konwencjonalnych ludzkich norm opór przeciwko złu i postawa tych makaków, które nigdy nie uczęszczały na lekcje religii, nigdy nie słyszały o dziecięciu przykazaniach i nigdy nie grały w kółko i krzyżyk na lekcjach wychowania obywatelskiego, stanowi przykład moralności i odwagi. Heroizm jest normą w świecie makaków, przynajmniej w opisywanych powyżej okolicznościach. Gdyby sytuacja się odwróciła i schwytani przez makaki ludzie zostaliby postawieni przez małpich naukowców przez podobnym wyborem, czy spisaliby się wówczas równie dobrze? Ludzkość pamięta tych, którzy świadomie poświęcili swoje życie dla dobra innych. Na każdego z nich przypada wielu, którzy się cofnęli.

T.H. Huxley powiedział niegdyś, że najważniejszym dla niego wnioskiem ze studiów anatomicznych było wzajemne powiązanie wszystkich form życia na Ziemi. Późniejsze odkrycia – że budowa wszystkich żywych istot jest oparta na białkach i kwasach nukleinowych, że wszystkie instrukcje genetyczne są napisane i zakodowane w tym samym języku, że u bardzo odmiennych istot występuje tak wiele wspólnych sekwencji DNA – spotęgowały moc spostrzeżenia Huxleya. Każda odkryta warstwa tajemnicy rozszerza nasz krąg pokrewieństwa, niezależnie od tego, w którym miejscu na rozległej skali altruizmu i egoizmu właśnie się znajdujemy.

Rygorystyczne, ścisłe, pozbawione bezkrytycznego sentymentalizmu badania naukowe ujawniają głębokie podobieństwa między nami i innymi formami życia na Ziemi. W porównaniu z jakimkolwiek innym gatunkiem wszyscy ludzie, niezależnie od tego, jak bardzo etnicznie zróżnicowani, są zasadniczo identyczni. Selekcja krewniacza, fundament ewolucji wśród zwierząt żyjących w małych grupach, jest oparta na altruizmie, tak bardzo podobnym do miłości. Gdzieś pośród tego wszystkiego kryje się etyka.”



Gdy w pełni dotarł do mnie fakt pokrewieństwa ludzi z wszystkimi istotami żyjącymi na Ziemi, inaczej zobaczyłem siebie i świat wokół. Przeżycie silne i warte trudu nauki.

Chciałem tutaj nawiązać do moralności i religijnych przykazaniach wspomnianych przez autorów.

Wspomnianych nie bez powodu. Otóż wszyscy wiemy, że ludzie religijni (odróżniam tutaj religijność od wiary, jako że bynajmniej nie są to synonimy) twierdzą, iż źródłem i prawidłem moralności jest ich Bóg i podyktowane przez niego księgi. Do tego stopnia są zawładnięci tym swoim przekonaniem, że na ludzi niewierzących patrzą jak na potworów niemających moralnych hamulców i gotowych na wszystko, co najgorsze. Dla mnie, osoby niewierzącej i mającej sporą, jak na amatora, wiedzę o ewolucji i etologii, ich przekonania są jaskrawym dowodem pychy i niewiedzy naukowej, także elementarnego braku wiedzy o wyznawanej religii. Wszak wystarczy pobieżna lektura Starego Testamentu, by trafić na dziesiątki miejsc rażąco sprzecznych z zasadami moralności. Doznaję dziwnych stanów ducha, gdy czytam pouczenia moralne wygłaszane przez członków organizacji religijnej odpowiedzialnej na ogromne morze cierpień sprowadzone na ludzkość i po raz kolejny uświadamiam sobie wielką moc oślepiania i znieczulania przez religie.

Kiedyś czytałem opis jednego z wielu badań dotyczących moralności – przykład wielce pouczający i takież czyniący wrażenie. Dla Europejczyków (odpowiednio zmienione dla zrozumienia pytań, badania objęły także ludy żyjące w warunkach pierwotnych) wymyślano sytuacje wymagające podjęcia trudnych decyzji. Niektóre pamiętam, na przykład z drezyną (to mały pojazd torowy). Więc jedzie drezyna której nie można zatrzymać, a dalej na torach pracuje trzech robotników. Wcześniej jest rozjazd, można drezynę skierować na boczny tor, na którym jest tylko jeden robotnik. Czy godzi się skazywać go na śmierć dla ratowania tamtych trzech? Sytuacje komplikowano na wiele sposobów. Na przykład: tor biegnie pod wiaduktem, na którym stoi gruby człowiek. Jest wysoce prawdopodobne, że zrzucenie go na tory przed jadącym pojazdem zatrzyma go i w ten sposób uratujemy trzech ludzi. Większość ludzi odpowiedziała, że nie można zrzucić grubasa na tory, mimo iż wcześniej uznali, że można i należy skierować drezynę na boczny tor, co równałoby się skazaniem człowieka tam pracującego na śmierć. Dlaczego więc tutaj nie było zgody?

Badacze po uzyskaniu odpowiedzi pytali o motywacje, o przyczyny udzielenia takiej a nie innej odpowiedzi. Najczęściej badani nie byli w stanie w pełni wyjaśnić motywów swoich decyzji. Gdy zastanowimy się nad sobą, nad swoimi wyborami moralnymi, znajdziemy podobną niewiedzę. My bardziej czujemy, co godzi się robić, niż to wiemy. Ot, przykład z grubasem na wiadukcie: posłużyłby jako narzędzie do wykonania zadania, a nie godzi się podmiotu, człowieka, traktować przedmiotowo. Natomiast przypadek pojedynczego pracownika na bocznym torze jest inny, ponieważ nie skazujemy go bezpośrednio na śmierć. Niby niewielka różnica i nadal mielibyśmy kłopoty z racjonalnym wyłuszczeniem wszystkich za i przeciw, ale przecież czujemy, że tak można, a tak się nie godzi.

Czujemy, ponieważ zrąb zasad moralnych dostaliśmy w spadku po naszych przodkach. Mamy je zapisane w naszych genach, a jeśli ktoś nie stosuje się do nich, to nie dlatego, że rodzice go nie wychowali, ani nie z powodu ateizmu, a dlatego, że w toku wychowania lub swojego dorosłego życia został ich pozbawiony.

czwartek, 13 grudnia 2018

Tytoniowa Ścieżka, Kamienica, deszcz i wyjątkowa herbata

091218

Gierczyn, Tytoniowa Ścieżka, Kamienica, powrót do Gierczyna.




W góry idę niezależnie od pogody, więc zdarzało się chodzić w deszczu lub na kilkunastostopniowym mrozie. Odpowiednio ubrany nie marznę nigdy, jednak moje dłonie owszem, i to nierzadko. Bywa, że nie pomagają dwie pary rękawic, szczególnie gdy nie są suche.

Dzisiaj mimo założenia wierzchnich rękawic nieprzemakalnych, druga już para rękawic tak zawilgotniała, że nie chroniła zdrętwiałych od zimna dłoni. Na szczęście miałem na sobie dobry płaszcz przeciwdeszczowy z kapturem, pod nim odpowiednią ilość swetrów, więc nie marzłem, a szczyt widać było przed nami – tam, gdzie nasza ścieżka stromo biegła ku niebu. Do deszczu dołączył śnieg pobielając szlak, szedłem mocno zapierając się na kijach, omijałem oślizłe, zdradzieckie gałęzie leżące na ścieżce, raz i drugi zgrzytnął grot kija ślizgający się na kamieniach. Zasapałem się trochę, ale już widziałem rozległy, wypłaszczony szczyt. Jeszcze kilka kroków i stanąłem na nim, a wtedy wiatr uderzył we mnie ze zdwojoną siłą. Pokazałem mu plecy i spojrzałem w dal.

Byliśmy na Kamienicy w Górach Izerskich.



Cała wyprawa była nietypowa. Nie usypiałem u siebie o godzinie dwudziestej, jak zwykle, a w Domu pod Orzechem przed północą, i nie budziki nas budziły, a miły, kobiecy głos naszej gospodyni informującej o zaparzeniu kawy. Padało nadal, chciałoby się posiedzieć przy stole i porozmawiać, ale przecież droga czekała.

Dokładnie poinstruowani przez Annę wyszliśmy około ósmej z zamiarem przejścia Tytoniowej Ścieżki i wejścia na szczyt Kamienicy. Dopiero nazajutrz dowiedziałem się z mapy, że czekało nas czterystumetrowe podejście, czyli niemałe jak na kaczawskie przyzwyczajenia. Jednak urozmaicona droga pięła się łagodnie, rozciągnięta na kilku kilometrach, więc zdobywanie wysokości nie było męczące. Na pewno mniej, niż marznięcie dłoni.

Pozwolę sobie tutaj na małą dygresję. Mniej mi marzły gdy chodziłem bez kijów. To ich uchwyty wychładzają, ponieważ korek tylko udają, zapewne będąc z plastiku. Jeśli miałbym kupować drugie, to zwracałbym uwagę głównie na ten szczegół wykonania.

Trasę wybraliśmy najprostszą, a okazała się też ładna: szutrową drogą będącą przedłużeniem asfaltowej szosy gierczyńskiej, prowadzącej wschodnim zboczem Blizbora, do poprzecznej drogi leśników. Po jej przecięciu weszliśmy na piękną dróżkę leśną. Jest zielona, łagodnie się wznosząca, i prowadzi ładnym, jasnym lasem świerkowym.



Takie lasy potrafią być ciemne i bez kolorów. Gęsto rosnące drzewa najeżone są niskimi uschniętymi gałęziami, na ziemi nic nie rośnie, leżą tylko szarobrązowe igliwie i złomki gałęzi. Wchodzi się w gąszcz nagich i ostrych gałęzi wyciągających pazury do twarzy i kluczy w poszukiwaniu jakiegokolwiek przejścia. Las przy naszej dróżce jest inny, mimo że też świerkowy. Drzewa rosną rzadziej, jest zielono i jasno. Malownicze, niczym obłe wzgórki, są kamienie i pnie obumarłych drzew niewidoczne spod gęstej kołdry mchów. Zapewne przejście takiego lasu nie byłoby łatwe, ale ładnie jest. Przy dróżce spotyka się buki, te młodsze ubrane w jesienną szatę swoich pięknych liści. Oglądaliśmy duży buk o kilku pniach; wrażenie robiły splątane i jakby zrośnięte ze sobą liczne jego konary, a i podobały się maleńkie diamenciki wodne wiszące na końcach pąków ostrych niczym groty. Pamiętacie?: zawsze jest czas na obejrzenie drzewa. Chciałbym przejść tę drogę w słoneczny dzień lata lub wczesnej jesieni, chciałbym posiedzieć na jej brzegu i popatrzeć na nią, zieloną i uśmiechniętą.

Gdybym znał ją wcześniej, może właśnie na niej Jaś spotkałbym swoją Jasię?…



Mając doświadczenie z poplątanymi ścieżkami leśnymi, oglądałem mapę obawiając się kłopotów ze znalezieniem początku Ścieżki, jednak wyjaśnienia Anny były tak dokładne, że bez kluczenia doszliśmy do właściwego skrzyżowania. Podobnie było później, ze ścieżką na Kamienicę.

Tytoniowa Ścieżka jest drogą, nie ścieżką, i przypomina mi Drogę Wieczność w Górach Bystrzyckich: obie biegną niemal poziomo, w gęstym lesie na całej swojej długości, i są nieużywanymi już drogami. 




Wbrew spodziewaniu nie mieliśmy kłopotów z błotem, z podmokłymi miejscami, a jedyną przeszkodą były leżące w poprzek świerki przewrócone wiatrami, a także ambony. Obaj z mściwą satysfakcją zauważaliśmy ich uszkodzenia po uderzeniu o ziemię. Drzewa trzeba było omijać wchodząc w las, czasami lawirując w gęstwinie, nieliczne dało się przejść górą. W drodze powrotnej przechodziliśmy obok dużego wiatrołomu, leżało tam pokotem przynajmniej kilkanaście świerków, miejscami jeden na drugim, tworząc zaporę dosłownie nie do przebycia. Wspomniałem scenkę z powieści Bolesław Chrobry: gdy Niemcy szli na nasz kraj, książę kazał wszystkie drogi zatarasować ściętymi drzewami. Patrząc na tamten wiatrołom i mając pojęcie o trudach przedzierania się pierwotną puszczą, łatwo wyobrazić sobie skalę utrudnień.

Ścieżka kończy się na asfaltowej drodze leśników, opodal jest skrzyżowanie czterech dróg, chyba nawet taką ma nazwę. Paręset metrów dalej miała być mała polanka. Była, ale za drzewami jaśniała druga. Może tamta? Poszedłem, ale po zobaczeniu rozległej poręby zawróciłem. To była jedyna chwila zwątpienia w dokładność instruktarzu, niech mi Anna wybaczy. Ukryty początek ścieżki znaleźliśmy, a ta już bez problemów i wątpliwości doprowadziła nas na szczyt Kamienicy. Góra to typowo izerska: niemała, skoro prawie kilometrowej wysokości, daleko sięgająca swoimi rozległymi zboczami, niemal cała porośnięta jest lasami, a szczyt jest mało wyraźny. Mimo niewielkich na ogół nachyleń, lasy na zboczach są trudne do przejścia. Gęsto rosnące drzewa, leżące i próchniejące pnie, kamienie nierzadko ukryte pod mchami, zarośnięte wykroty, miejscami gęste jagodziska maskujące nierówności, jakieś jamy nieznanego mi pochodzenia – takim lasem należy iść bardzo uważnie i ostrożnie. Nasza ścieżka deptakiem nie była, pod nogi trzeba było patrzeć, ale szło się dobrze i bez niespodzianek charakterystycznych dla wędrówki bezdrożem.



Na szczycie pierwsze zobaczyłem Ostrzycę i Wilkołaka, a obok cały niemały łańcuch moich gór. Poczułem radość i ciepełko w piersi. Później sprawdziłem na mapie i okazało się, że Wilkołaka widziałem z odległości nieco ponad 40 kilometrów. Trudno więc się dziwić, że w ten szary i deszczowy dzień chwilami niknął mi, szary na tle szarego horyzontu. Skoro sięgałem wzrokiem po Złotoryję, zapewne widziałbym kres Pogórza Izerskiego i jeszcze dalej, aż za Gryfów, ale patrząc na północ, musiałbym posiłkować się mapą, co na wietrze i deszczu łatwym nie było.

Zrobiliśmy zwiad wierzchowiny licząc na widok w drugą stronę, ale nie znaleźliśmy.

Podobało mi się na szczycie. Spora połać jest bez lasu, po spróchniałych resztkach widać, że jest to stara poręba zarastająca młodymi świerkami. Mimo iż płaski, teren nie jest równy. Stawiając stopę w jagodzisku czy na kępie grubego mchu, nie ma się pewności gruntu. Tu i tam błyszczy woda wypełniająca zagłębienia, sterczą czarne, błyszczące kikuty drzew albo korzenie z przyrośniętymi do nich kamieniami. Szare zębiska skalnych złomów nieśmiało siedzą wśród jagód i małych świerków jakby nie u siebie były. W deszczowy dzień krajobraz wydaje się księżycowy, trochę niesamowity, surowy, dziki, ale właśnie dlatego ładny.








Znaną już ścieżką zeszliśmy do asfaltu i trzymając się tej drogi doszliśmy pod Blizbor. Na zboczu góry skręciłem w las poznając dróżkę: skrótem wiodła w stronę Kufla, a więc i Domku pod Orzechem. Chwila rozpoznania drogi sprawiła mi przyjemność: niewiele znam te góry, ale parę dróżek pamiętam.

Przyszliśmy do Domku akurat na obiad, prawdziwie śląski obiad.

Gdy wyjeżdżaliśmy, było już ciemno. O godzinie 21, po przejechaniu dwustu kilometrów, wjechałem w ulice Leszna.

Może jeszcze słowo o naszych gospodarzach i o czasie spędzonym w Domku pod Orzechem.

Pięć godzin sobotniego wieczoru minęło na rozmowach tak szybko, że zdumiałem się widząc na zegarze bliską już północ. Będąc u Kruczkowskich czuję się trochę tak, jakbym w innej bajce był. Ta znana mi, codzienna, leszczyńsko-karuzelowa, wydaje się wtedy tak daleka i obca, jakby nie moją była. Czuję wtedy, że chciałbym mieszkać i żyć tak jak oni i wśród takich ludzi.

A kuchnia Anny! Kolorowa, pachnąca ziołami, zaskakująca połączeniami smaków, tajemnicza swoimi składnikami. Smak jej herbaty będę pamiętać, ponieważ równie aromatycznej jeszcze nie piłem.

Dziękuję Wam, Aniu i Darku.