301115
Nowy
samochód rozpieszcza mnie swoją wygodą, przestronnością, cichością, miękkością. Bardzo
elastyczny silnik ledwie mruczy, fotel wygodny, biegi włączają się lekko, nic
nie jazgocze ani nie skrzypi.
Są rzeczy i ceny, do których trudno mi się w
pełni przyzwyczaić. Na przykład noszony w kieszeni telefon, z którego mogę
zadzwonić niezależnie od miejsca przebywania, albo dobry samochód kupowany za
miesięczny dochód. Ciągle pamiętam jazdę po obcym mieście w poszukiwaniu
sprawnego automatu telefonicznego, albo nocne jazdy pociągiem z ciężkimi
bagażami, gdy rano wychodzi się zmęczony, z piaskiem w oczach, na zimny i
nieprzytulny peron i wlecze ciężary do autobusu. Dożyłem czasów, w których za
kilka tysięcy mogę kupić luksusowy samochód. To nie pomyłka, ani
przejęzyczenie: dla mnie ten mój opel vectra jest pojazdem luksusowym, i to nie
dlatego, że nie znam samochodów dziesięć czy dwadzieścia razy droższych od
niego, bo znam, także zza ich kierownicy. Jednak ten zaspokaja w pełni moje
oczekiwania, nie jest więc kompromisem między nimi a możliwością ich
zaspokojenia. Na szczęście rzadko, może nawet bardzo rzadko, miewam kompromisy
tego rodzaju, z czego jestem po prostu dumny.
Trwa
moja przygoda z pokładową gałkologią. Któregoś razu chciałem obejrzeć mapę w
samochodzie, ale nie znalazłem włącznika światła w kabinie, mimo iż obmacałem
sufit i obejrzałem deskę rozdzielczą, a nawet pomachałem ręką przed kloszem
lampki. Poradziłem sobie otwierając drzwi, a w pracy kolega, właściciel opla,
powiedział mi, że należy wyciągnąć obrotowy przełącznik świateł drogowych. Hmm,
może takie ukrycie tej funkcji ma być intuicyjnie odnajdywane.
O
radiu nie powiem nic dobrego, bo jest ono totalną porażką. Jakoś go włączę, ale
dlaczego czasami samo przestaje grać – nie wiem. Dlaczego po włączeniu nie chce
grać na stacji wcześniej ustawionej, tylko trzeba przełączać na inną – bozia
jedna wie. Co oznaczają przyciski PSO, HYT, POK i dziesięć innych tak samo
dziko nazwanych, nie wiem i nawet nie chcę wiedzieć. Coś tu jest nie tak z
ergonomią, z sensem, z logiką, także z potrzebami. Na Boga, to tylko radio!
Siła głosu, strojenie, może jeszcze śledzenie wybranej stacji i cóż więcej?
Czasami myślę, że może ze mną coś jest nie tak. To całkiem możliwe, jeśli
weźmie się pod uwagę mnogość moich kłopotów tam, gdzie wielu innych ludzi nie
ma żadnych. Więc to możliwe, ale broniąc się (co przecież zrozumiałe) powiem,
że potrafię ze zrozumieniem przeczytać traktat Arystotelesa, że niewiele
wysiłku kosztowało mnie zrozumienie teorii fenotypu rozszerzonego Dawkinsa, że
wystarczy mi chwilę popatrzeć na stalową konstrukcję – dla odmiany przykład
techniczny - by wiedzieć, jak ona dźwiga swój ciężar. Jednak gdy mam do
czynienia z przyciskami, jestem bezradny. Na rozpoznanie czekają dźwignie
regulacyjne fotela. Jedną z nich nawet ruszyłem, coś mi się zmieniło pod
plecami, więc szybciutko, żeby niczego nie zepsuć, zostawiłem dźwignię, ale
kiedyś zawezmę się i rozgryzę ich funkcje. Dlaczego tak? Powodów kilka:
-fotel
jest wygodny, zmian ustawienia nie potrzebuje,
-samochód
ma oszczędzać mój czas, a nie zajmować go; interesuję się nim wtedy, gdy mam
jechać,
-nie
bawię się ani samochodem, ani w samochodzie, ja go używam do jeżdżenia.
Oczywiście takie jego widzenie nie wyklucza pewnego rodzaju związku
emocjonalnego z samochodem długo używanym – jak miałem z fordem – ani dbałości
o jego sprawność techniczną. Tyle że u mnie ta dbałość dotyczy tylko funkcji
najważniejszych. W fordzie nie naprawiałem zamka drzwi, bo dało się je otwierać
i zamykać od środka.
Opel
usypia mnie szybciej niż ford, bo po prostu jest zbyt wygodny, zbyt cichy;
radio przydałoby mi się do odpędzania Morfeusza, na którego w łóżku czasami
czekam długo, a gdy siedzę za kierownicą, przyłazi do mnie nieproszony. Skoro
to radio buntuje się, może włożę je pod koło i wypróbuję odporność na
zgniatanie? Jeśli nie zda testu, kupię najtańsze z możliwych, takie, które ma
nie więcej niż kilka przycisków.
Dzisiaj,
siedząc pod drzwiami laboratorium i czekając na wyniki, przejrzałem leżące tam
dwa czasopisma motoryzacyjne. Redakcja opisuje w nich samochody na ogół drogie,
absurdalnie drogie. Mało, że opisuje, oni się nimi zachwycają, ale jednocześnie
i wybrzydzają: w tym mały jest schowek w desce, tamten rozpędza się do setki aż
w siedem sekund, podczas gdy konkurent robi to o pół sekundy szybciej. Czytałem
i myślałem: po co to? Czym tu się zachłystywać? Tego rodzaju gazety mają wielkie
nakłady, a to znaczy, że miliony ludzi kupuje je i ogląda te kolorowe (a coraz
brzydsze i droższe) maszyny i… co? Marzy o nich? Wzdycha: ech, mieć taką
brykę!? Pewnie tak.
Jeszcze
jestem w stanie zrozumieć kogoś, kto zarabia górę pieniędzy i może kupić ot,
tak, od ręki – jak ja swojego opla - samochód za sto, trzysta czy pięćset
tysięcy, kupić, żeby… właśnie, chyba żeby pochwalić się, ale nie potrafię
zrozumieć tych tysięcy ludzi, którzy oszczędzają żeby kupić taki samochód, albo
kupują na raty obniżając materialny standard swojego życia na kilka lat. To
absurd nie tylko ekonomiczny, ale i życiowy. Rozumuję tak: większość z nas
pracuje li tylko dla pieniędzy, ponieważ szczęśliwców, którzy lubią pracę,
rozwijają się w niej duchowo, spełniają w jakikolwiek sposób, takich ludzi jest
garstka. Cała reszta idzie do pracy, bo musi zarabiać. Praca jest koniecznością
ograbiającą nas z czasu. Niewiele będzie przesady w twierdzeniu, iż w pewnej
mierze (różnej u różnych ludzi, ale na ogół sporej) praca zabiera nam niemałą
część naszego życia. No i teraz widać absurdalność: jest nią zamiana owoców tej
pracy na rzecz wcale nie niezbędną do dobrego życia, służącą li tylko
przemieszczaniu się.
Dorabiam
filozofię do swojej niezamożności? Nie z kilku powodów, tutaj podam ten, który
szybciej trafi – tak mniemam - wątpiącym do przekonania: bez dużego wysiłku
finansowego mógłbym kupić samochód kilka razy droższy, tylko po co? Na to
pytanie nie znajduję odpowiedzi i właśnie z tego jestem dumny.