160219
Chełmy
na Pogórzu Kaczawskim.
Ze
Stanisławowa na Kościelną i poznanie okolicy. Przejście lasem do
żółtego szlaku i wejście od południa na Chełmek. Powrót do
wioski szosą, poznawanie okolicy, wejście na wzgórze Łaskotka.
Przejście niebieskim szlakiem pod Sichowskie Wzgórza, powrót
polami.
Miałem
małą sprzeczkę z portfelem, który bywa chytrusem, ale udało mi
się przekonać go do rezygnacji z jednego dnia pracy i wyjazdu na
dwa dni. Chciałem jechać nie tylko z powodu prognozowanej
słonecznej pogody, ale i z powodu obietnic dawanych sobie w czasie
karuzelowego sezonu. Wtedy wszystkie dni mam pracujące i nierzadko
bywa, że wolny dzień mam po dwu, albo trzymiesięcznym maratonie
trwającym non stop. Kręcąc się w tym kołowrocie obiecuję sobie
brać wolne soboty jesienią i zimą, jednak gdy zbliża się sobota,
a w portfelu pustawo i prognozy synoptyków nieciekawe, jadę tylko
na niedzielę. Słyszałem, nota bene, że gdzieś w świecie wolne
są wszystkie soboty, ale nie daję wiary tym pogłoskom. W ten
weekend pojechałem na dwa dni, a w poniedziałek rano, widząc
słońce i błękit, pomyślałem, że mógłbym zostać w górach na
trzeci dzień.
Nie
tylko mój portfel bywa chytrusem.
Parę
tygodni temu byłem w lasach Chełmów, czyli na Pogórzu Kaczawskim,
a gdy wyszedłem na otwartą przestrzeń, zobaczyłem ładną
okolicę, klasycznie kaczawską. Obiecałem sobie wtedy przyjechać
do Stanisławowa, sąsiedniej wioski, i lepiej poznać górki
otaczające wioskę.
O
szarym świcie byłem już na Kościelnej, niewielkim wzgórzu
pęczniejącym wśród falistych łąk, w środku widzianej wtedy
przestrzeni. Jest tam dokładnie tak, jak na stokach Maślaka,
Wysoczki i Trzmielowej Doliny, czyli najładniej, tyle że wokół
mojej dzisiejszej górki niewiele jest miejsca na lot wzroku, ściany
lasów są blisko.
Świt
był mroźny, dłonie mi marzły mimo rękawic, ale wiatru nie było,
a spektakl początku dnia był przejrzysty i kolorowy, więc taki, o
jakim się marzy w późnojesienne i zimowe dni pod szarym niebem.
Mile zaskoczyła mnie przejrzystość powietrza. Najwyższe masywy
kaczawskie widziane z odległości piętnastu kilometrów były na
tyle wyraźne, że rozpoznawałem szczyty, a nad nimi i dużo dalej
bielały Karkonosze, od których dzieliło mnie 50 kilometrów. Gdy
obliczyłem odległość przy pomocy mapy, byłem nią nieco
zaskoczony, ale przecież Chełmy najdalej są odsunięte od Śnieżki.
Przed
wschodem słońca biel karkonoskich szczytów była przygaszona,
nadal nocna, ale nim zobaczyłem naszą gwiazdę, ta już zdążyła
rozjaśnić, później nawet rozświetlić, śniegi wokół Śnieżki.
Ich blask koloru wschodzącego słońca dotarł aż do mnie. Ostre
cienie podkreślały kształty grań kotłów karkonoskich, a gdy
spojrzałem na sąsiednie górki, zobaczyłem osuwanie się po
drzewach wyraźnej linii dnia i nocy, niemal czarnej zieleni świerków
i oranżu tak intensywnego, że na zdjęciach wydaje się być
przejaskrawiony. Jak zwykle nie zauważyłem chwili stawania się
dnia w pobliżu, tych pierwszych promieni trafiających we mnie,
jedynie mój cień pojawił się właściwie znikąd.
Gdy
już nie mogłem patrzeć na jaśniejące słońce, ruszyłem w dół,
żeby z bliska przyjrzeć się falowaniu łąk i liniom dróżek,
zobaczyć jakie to drzewo-samotnik rośnie na drugim zboczu, dojść
do ściany lasu i zajrzeć między drzewa, poznać strumyki. W górach
zawsze jest ich dużo i tylko ten jeden powód wystarczy, żeby
chcieć wracać i rozglądać się za nitką drzew schodzących po
zboczu na dno dolinki. Przy pierwszych drzewach prawie na pewno
będzie źródło. Różnie wyglądają, nie zawsze czysta woda bije
spomiędzy wypłukanych kamieni, chyba częściej woda w niewidoczny
sposób wydostaje się na powierzchnię tworząc podmokłe miejsca.
Czasami wystrojone są turzycami, ale i bywają czarne rozmokniętą
ziemią, a gdy odpływ jest utrudniony, tworzą się miniaturowe
bagienka z charakterystyczną roślinnością. Niżej wysącza się z
takich miejsc strużka wody i cicho dźwięczy między patykami lub
źdźbłami traw. Zdarza się i tak, że strumyk nie zdąży
okrzepnąć połączywszy się z innymi, a trafiając na piaszczyste
miejsce wyzionie ducha. Dzisiaj widziałem, jak dwumetrowej długości
strumyk mozolnie stara się napełnić zagłębienie w ziemi, ale nie
ma siły przelać się wierzchem i wsiąkając, ponownie wraca do
wnętrza ziemi.
Zatoczyłem
krąg rysowany drżącą ręką, odszukałem dukt na południe i nim
przeszedłem las. Wiódł wzdłuż lotniska wojskowego, jak głosiły
tablice straszące ostrym strzelaniem, ale na tym lotnisku nie ma
lotniska, strzelnicy też nie zauważyłem.
Za
lasem rozciągają się wielkie i płaskie pola. Ładnie tam jest,
ale cały ten rozległy przestwór jest nizinnym przerywnikiem w
pogórzu. Nawet Chełmek, góra, ku której zmierzałem, wydaje się
stamtąd malutkim wybrzuszeniem na płaszczyźnie, a przecież
oglądana z drugiej strony, od wsi, jest pokaźną i dość stromą
górą.
Pójść
w lecie dróżką wśród pól i poczuć na dłoniach łaskotanie
pochylonych źdźbeł zbóż, a w nozdrzach ów jedyny w swoim
rodzaju zapach ziemi nagrzanej słońcem i dojrzewającego zboża…
Czasami tęskno mi za Lubelszczyzną, a zapach jej polnych dróg,
zapach kurzu lessy, jest niepowtarzalny.
Droga
w obie strony na tę górę liczy przynajmniej sześć kilometrów,
więc właściwie dlaczego tam poszedłem? Też się zastanawiałem,
chociaż właściwie nie było nad czym: wszak przyjechałem tutaj
żeby iść przed siebie. Poszedłem, bo góra jest, a mnie tam nie
było.
Na
szczycie stoją skały, które wydają się być bazaltowe (cóż,
geologiem nie jestem), na pewno mają spękania podobne do słupowych
pęknięć tego kamienia. Najeżona skalnymi ostrzami pionowa ściana
czyni wrażenie.
Siedząc pod nią, patrzyłem na ładny las wokół
i słuchałem ciszy. Czułem zadowolenie. Dobrze zrobiłem
przychodząc tutaj. Zapewne mało kto tutaj trafia skoro szlaków nie
ma, widoków też, a góra jest na uboczu. Ostatnio coraz częściej
myślę o zbliżającym się powrocie na Lubelszczyznę, o dniu,
który będzie ostatnim w tych górach, teraz tak mi bliskich, a
zupełnie nieznanych w czasach przemierzania lubelskich dróg. Nie
wiem który dzień będzie ostatnim, mam nadzieję, że przyjdzie za
wiele lat, ale życie ma swoje plany, nie zawsze zgodne z naszymi.
Przychodząc tutaj, dodałem tę niepozorną górę do elitarnej
listy miejsc, którym poświęciłem swój czas, cząstkę mojego
życia. Patrząc na mapę widzę wiele takich miejsc, a widzę je
inaczej niż nieznane, anonimowe miejsca, które są tylko punkcikami
na mapie. Chełmek, Kościelna, Łaskotka, ale i tamten strumyczek
zamierający na drugim metrze swojego życia, od dzisiaj są nie
tylko na mapie, ale i w mojej pamięci.
Kilometr
drogi powrotnej do wsi wypadł szosą – jedną z tych podrzędnych,
krętych i wąskich dróżek łączących sąsiednie wsie schowane w
lasach mało znanych gór. Już rano zwróciłem uwagę na hałas
charakterystyczny dla pracy koparki, teraz ją zobaczyłem: łyżka
zgrzytała w kopanym rowie próbując wyrwać z ziemi tkwiące tam
kamienie, kabina maszyny trzęsła się, operator podskakiwał w
fotelu. Kładziono rury wodne. Chwilę rozmawiałem z dwoma
robotnikami łączącymi odcinki rur, a odchodząc myślałem o
ludzkiej pracy. Tej uciążliwej, nierzadko bardzo ciężkiej,
monotonnej, niewiele dającej szans na odczuwanie spełnienia. O
pracy pogardzanej przez tak wielu i tak nisko wynagradzanej. Mimo
dobrego rozumienia mechanizmów społecznych i finansowych, odczuwam
bunt i niezgodę na dochody jakiegoś kopacza piłki czy telewizyjnej
gwiazdki sezonu stukrotnie przewyższające dochody operatora tej
trzęsącej się i hałasującej koparki.
Szerokim
zakolem obszedłem wieś idąc otaczającymi ją wzgórzami. Wtedy
właśnie ze zdumieniem zobaczyłem odmienne oblicze Chełmka, z tej
strony pokaźnej i trudno dostępnej góry. Wokół wioski jest tak
ładnie, że wybrałem kolejne dwa miejsca pod budowę domu, a
większej pochwały miejscom nad ten wybór dać już nie mogę.
Jedno z tych wzgórz ma swoją nazwę: Łaskotka. Rozkoszne miano i
tylko dla niego warto było tam pójść. Wzgórze jest niewielkie,
wznosi się kilkadziesiąt metrów nad domy wioski, ale widoki z
niego są ładne, a i w przeciwną stronę warto pójść otwartą
przestrzenią łąk ku ścianie lasu.
Przeszedłem
ten las idąc niebieskim szlakiem, a okazał się kaczawskim
wyjątkiem, będąc nieźle oznakowany.
Chciałem
raz jeszcze przejść rozległymi otwartymi przestrzeniami na wschód
od Leszczyny, a szlak wybrałem dla odmiany, żeby nie powtarzać
trasy sprzed kilku tygodni. Wybór okazał się strzałem w
dziesiątkę.
Dróżka
prowadzi między niewielkimi, ale licznymi i stromymi wzgórzami,
mija kilka starych kamieniołomów, a takie miejsca bywają ładnymi
zakątkami, gdy natura wespół z czasem nadadzą im znamiona
naturalności. Wokół ładny las. Ładny, czyli jasny i ze sporą
ilością dużych drzew. Zawsze jest dobry czas na oglądanie drzew,
czas dzisiejszej wędrówki też takim był, a szczególną uwagę
zwróciłem na jawory. Ten gatunek rozpoznaję bez pudła po samym
wyglądzie pni, a ta sztuka nie jest dla mnie łatwa. Nadal miewam
chwile wątpliwości, albo i bezradnego drapania się po łepetynie.
Z klonami jaworami jest inaczej, mimo że wygląd kory znacznie się
różni u tych drzew. Jedne łuszczą się tak, jakby ktoś je ze
skóry odzierał, innym kora pęka na podłużne poletka, jeszcze
inne pozostają gładkie mimo wyrośnięcia z młodzieńczych lat.
Dla zobrazowania tych różnic, niżej zamieszczam kilka zdjęć
jaworów.
W
tym lesie znalazłem też dwóch braci przyrodnich, przy ziemi niemal
zrośniętych razem. Jak się żyje razem, tak blisko siebie,
świerkowi i bukowi – nie wiem, ale najwyraźniej nie przeszkadzają
sobie.
Wracałem
olbrzymimi polami z zasianym rzepakiem, nie znaną mi drogą, a
miedzami, wzdłuż nitek drzew. Czasami skręcałem w bok wiedziony
jakimś niejasnym skojarzeniem lub nadzieją zobaczenie... czegoś, a
może po prostu nie chciałem zbyt szybko dojść do końca drogi.
W
miarę wznoszenia się słońca, zdejmowałem z siebie kolejne swetry
i bluzy, w końcu szedłem w samym podkoszulku pod wiatrówką, a i
ją zamierzałem schować do plecaka. Miałem ze sobą jak zwykle
ponad litr herbaty, a dzisiaj dodatkowo półtora litra wody, jednak
nim doszedłem do samochodu, wypiłem wszystko.
Wspomnę
jeszcze o chwili mojej złości, gdy przy drodze znalazłem trzy
plastikowe butelki po oleju silnikowym. Temu, który wyrzucił te
butelki, życzę zatarcia się silnika jego samochodu i dręczących
wyrzutów sumienia. Dla równowagi: ludziom zbierającym śmieci z
pobocza dróg życzę wyjątkowo sprawnych samochodów i poczucia
zadowolenia ze swoich prac.
Na
trzy kwadranse przed zachodem usiadłem na zboczu Rosochy, najwyższej
góry okolicy, z zamiarem obejrzenia końca dnia. Przed sobą
widziałem miejsca poznawane rano i wzgórze z którego oglądałem
wschód, a nieco na prawo słońce zniżało się ku wierzchołkom
drzew. Rozmawiałem przez telefon, pisałem smsy i patrzyłem. Świat
o wschodzie jest piękny, jednak kolory nadawane mu przez zachodzące
słońce nie tylko nie ustępują, ale i są, a przynajmniej bywają,
ładniejsze. W moim odczuciu są cieplejsze, bogatsze i nostalgiczne,
a przez to odbierane bardziej emocjonalnie. Wschód jest zapowiedzią,
początkiem, więc sam jest czysty jak pamięć noworodka, dla mnie
ma nieco chłodną barwę, natomiast cieplejszy w odbiorze zachód
jest spełnieniem i końcem, ale też wspomnieniem całego dnia.
Nocowałem
w Proboszczowie w Zaczarowanym Ogrodzie, a więc przejechałem 20
kilometrów tak lubianymi bocznymi drogami. W progu przywitała mnie
gospodyni, a w pokoju czekała spora lampka czerwonego wina i kawałek
świetnej szarlotki. Jak zwykle nie wypuściłem pani Danuty z pokoju
bez sprawienia sobie przyjemności rozmowy z nią. Wziąłem
prysznic, umyłem termos, zajrzałem do mapy, zrobiłem notatki
wysyłając do siebie smsy (zapomniałem wziąć kartki papieru), cóż
więcej robić, skoro nie miałem książki ani laptopa? Może nieco
nadrobić wielodniowe zaległości w spaniu?...
Usnąłem
wcześnie i spałem jak aniołek przez dziewięć godzin.