Lipiec
2016
Ustalił
się codzienny rytm słonecznych dni: po pracy, około godziny 19, wychodzę na
dwugodzinny spacer, po powrocie parzę kawę i siadam przy laptoku lub z książką.
Zauważyłem, że odruchowo omijam zatłoczone miejsca idąc tam, gdzie spokojniej i
luźniej – w głąb lądu, na obrzeża miasteczka. Oglądam drzewa i przydomowe
ogródki, przez bramki zaglądam w głąb posesji ukrytych wśród zieleni, liczę
malwy wyglądające na ulicę przez sztachety ogrodzenia, wącham kwiaty pnącej
róży, plamię palce i spodnie obżerając się bordowymi owocami wiśni podkradanymi z czyjegoś drzewa, zatrzymuję się i pod słońce
gapię się na świecące zielono liście drzew. Ponownie wracam do kwitnących
datur, patrzę na wielkie i cudne ich kwiaty, oddycham powietrzem nasyconym
ich zapachem. Nieco dalej patrzę na wielkie liście surmii i kule kwiatów hortensji.
Chodząc
nieśpiesznie i rozglądając się, chłonę słońce i atmosferę letniego popołudnia.
Tutaj,
w Ustroniu, bywają dni tak jasne, słoneczne, świetliste nawet, że trudno o
podobne w głębi lądu, ale gdy pada deszcz i wieje wiatr, a tak jest często,
lipcowi wydaje się, że jest listopadem. Szare niebo przytłacza, drzewa targane
gwałtownymi podmuchami pochylają się rozpaczliwie trzepocząc gałęziami; mokre
są ściany domów, moje okulary i drzewa, mokrzy są ludzie. Rzadkie błoto mlaska
pod butami; między karuzelami, w zagłębieniach placu, pojawiają się i rosną
kałuże gotującej się wody. Zamykam się w kampingu, parzę kawę i otwieram
laptoka. Na ekranie strona firmy zajmującej się pneumatyką, to w związku z
pracą; skrzywiam się i zamknąwszy ekran, sięgam po książkę. Kamping zakołysał
się na wietrze, podnoszę głowę i przez chwilę słucham werblu deszczu na jego
blaszanym dachu. Podoba mi się ten dźwięk. Uśmiecham się, nie wiem dlaczego.
Pochylam głowę i czytam dalej.
Totalne
wymieszanie stert towarów, pustych pudeł i ludzi obijających się o siebie –
czyli sklep Biedronki w Ustroniu. Stałem w długiej kolejce do kasy, obok mnie
siedział w wózku mały chłopczyk. Trzymał bułkę niewiele mniejszą od swojej
głowy i próbował ją ugryźć, w czym przeszkadzał mu nos. Podniósł głowę i widząc
moje spojrzenie, zrobił śmieszną minę. W odpowiedzi zrobiłem taką samą,
chłopiec chwilę patrzył, chyba zdumiony albo zaskoczony, ale zaraz uśmiechnął
się szeroko pokazując dwa swoje zęby i kawałki bułki między nimi. Wyglądał
śmiesznie, więc zrobiłem pocieszną minę. Małemu wypadły okruszynki z buzi, gdy
próbował odpowiedzieć mi. Wymienialiśmy się coraz dziwaczniejszymi minami, póki
jego matka nie odwróciła się do nas. Szybko przybrałem neutralny wyraz twarzy,
ale spóźniłem się. Mama spojrzała na mnie podejrzliwie, przeniosła wzrok na
śmiejące się dziecko, i wtedy uśmiechnęła się do mnie.
Po
pracy wziąłem szybki prysznic, przebrałem się i w trójkę pojechaliśmy do
Kołobrzegu, na pizzę do znanej nam restauracji przy porcie. Szliśmy okrężną
drogą, chcąc odwiedzić kąty znane nam z poprzednich lat. Prowadziła córka, ja
dreptałem za nią rozglądając się.
Tłumy
ludzi nie mieszczących się na chodnikach, towary wylewające się ze sklepów i
budek na chodniki, nadmorski deptak zdeptany tysiącami stóp, zagradzające
przejścia stoliki barów i lodziarni, reklamy i fruwające na wietrze wiązki
balonów, a za tym wszystkim, gdzieś dalej, mimo iż bliskie, mało widoczne morze
kończące się na idealnie prostej i cienkiej linii horyzontu. Pusto tam było i
ładnie, bez nachalnych stert towarów i tłumów ludzi.
Pizza
warta była przedzierania się ku niej: wyjątkowo dobre ciasto i bogaty, ale
subtelny aromat ziół.
Wracając
pod dworzec, omalże stuknąłem nosem w drzewo rosnące na chodniku. Podniosłem
głowę i zagapiłem się, zdumiony, a po chwili oszołomiony. To był największy
kasztanowiec, jakiego kiedykolwiek widziałem. Potężne i zdrowe konary rozmiarów
rosłych drzew, dźwigały wielką koronę, a ponadmetrowej średnicy pień zapierał
się o ziemię szeroką podstawą, z której wystawały, wypiętrzając ziemię wokół,
pazury korzeni. Chodziłem wokół drzewa z zadartą głową i trudno było mi odejść.
Wielkie drzewa fascynują mnie. W ich pobliżu czuję, a przynajmniej takie mam
wrażenie, jakąś tajemniczą emanację, jakby one promieniowały wokół swoją
wiekową, tak różną od ludzkiej, witalnością wyrażającą się u nich w spokojnym,
niczym nie zmąconym, życiu podległym tylko rocznym rytmom przemian.
Kolorowe
zjeżdżalnie leżały bez powietrza przygniecione głębokimi kałużami deszczowej
wody. Tuż nad nimi, na wysokości moich kolan, jaskółki nie tyle latały, co
wirowały w ekspresyjnym tańcu. Zatrzymałem się w obawie zderzenia z jedną z
tych, które w szybkim locie mijały mnie o centymetry. Po chwili kątem oka
zobaczyłem czarną strzałę lecącą wprost na mnie, przymknąłem oczy spodziewając
się uderzenia w twarz, ale czyż jaskółka może nie zauważyć słonia widząc muchę
w locie?.. Stałem i oczarowany patrzyłem.
W
ich lataniu nie było nic stałego, przewidywalnego, prostego; ich lot był
zawirowanym pomieszaniem trzech wymiarów, zaprzeczeniem prawom ciążenia i
możliwościom żywych stworzeń, był żywiołowością i jednocześnie perfekcją,
wdziękiem i radością letniego czasu.
Z
przyjemnością patrzę na mewy tkwiące nieruchomo na silnym wietrze; czasami
udaje mi się zobaczyć minimalne ruchy ich skrzydeł dopasowujących się do
wiatru, w rezultacie których ptak stoi nie spychany w strumieniu powietrza, co
dziwi mnie i ciekawi. Bywa, że mewa lekko złoży skrzydła i kładzie się na
grzbiet, a wtedy wiatr porywa ją w szalonym pędzie i niesie do tyłu.
Umiejętności tych ptaków czynią wrażenie, jednak lot mew nie ma dla mnie
wdzięku właściwego jaskółkom i nie budzi mojego uśmiechu. Wypogadzać mojego
ducha potrafią tylko one, czarne krzyżyki pod letnim niebem.
Popołudnie
spędziłem z Gosią i Tomkiem, ale gdy wieczorem wyrazili chęć pójścia na plażę,
uznałem, że powinienem zostawić ich samych. Patrząc na odchodzącą córkę i jej
przyszłego męża, doznałem dziwnego, ale i miłego, wrażenia związku tej chwili z
minionym czasem. Pomyślałem o latach i zdarzeniach za mną, o moich i nie moich
decyzjach, o życiu, które doprowadziło mnie tutaj, na rojną ulicę Ustronia, w
licowy dzień dwa tysiące szesnastego roku. Pojawiły się we mnie niejasne
obrazy, właściwie tylko wrażenia, z lat siedemdziesiątych, lat mojej młodości i
poznania matki mojej córki, początku zdarzeń doprowadzających mnie tutaj. W tej
chwili nieprzewidywalność życia, poplątanie jego ścieżek, ważność po latach
drobnych decyzji, ale i odwrotnie: nieważność tego, co wydawało się tak
znaczące, to wszystko, co czasami budzi moje zdumienie, a bywa, że protesty lub
nawet bunt, wydało mi wspaniałe, skoro niesie niespodzianki i przeczy rutynie,
jest zaskakujące, ciekawe i ożywcze. Patrzę na odchodzące moje dziecko, dorosłą
już kobietą mającą swoje życie i mającą dać życie następnemu pokoleniu, i
uśmiecham się do lat za mną, ale i do tych przede mną; co jeszcze mi przyniosą?
Patrzę
na moją córkę i myślę, że może za trzydzieści lat ona będzie stała na ulicy w
jakimś mieście i patrząc na swoje dziecko zajęte swoim życiem, myśleć będzie o
latach i decyzjach doprowadzających ją do tej chwili…
Małgosia
wyjechała. Poszedłem do sali z bilardami, w której patrzyłem na jej grę, ale
nie było tam córki.