111115
Po
trzech tygodniach przerwy w wędrówkach nie patrzyłem na prognozy pogody,
goniony tym nigdy do końca nie pojętym pragnieniem drogi. Chmurny dzień wydawał
się dobry do poznania zalesionego masywu Miłka, którego moje szlaki omijały aż
do dzisiaj. Wchodzące w skład masywu trzy stojące obok siebie góry nie zajmują
dużego obszaru, ich obejście podnóżem zajmuje dwie, może trzy godziny, a
spędziłem tam cały dzień i według moich standardów, Miłka nie poznałem dobrze.
Są tam miejsca, które ominąłem, inne chciałbym kiedyś odwiedzić; jedne i drugie
doczekają się mnie na pewno.
Rozwidniało
się, wstawał zapłakany, szary dzień listopadowy, gdy zostawiwszy samochód w
Wojcieszowie, poszedłem w stronę nieczynnego wyciągu narciarskiego, licząc na
dojście odkrytym stokiem w szczytowe partie masywu, ale znalazłszy lokalny
szlak wiodący wokół masywu, poszedłem nim, wejście wyżej zostawiając na
później. Muszę tutaj zaznaczyć, że cały masyw jest rezerwatem, wchodzić na jego
teren nie wolno, szlaków nie ma tam żadnych, poza tamtym wiodącym podnóżem.
Wchodząc, złamałem zakaz. Tak, złamałem, a na swoje usprawiedliwienie mam tylko
dbałość o środowisko nakazującą mi zabierać ze sobą wszystko, co przyniosłem i
chęć poznania Miłka.
Na
prawie całej swojej długości trasa wiedzie lasami, na ogół mieszanymi z
przewagą liściastych gatunków, czyli takimi lasami, jakie rosły tutaj zawsze.
Miejscami idzie się tą sławną buczyną sudecką: jednorodnym lasem bukowym,
lasem, który zawsze czyni wrażenie i którego nawet późna jesień nie potrafi
pozbawić urody. W ciągu trzech tygodni mojej nieobecności znikły niemal
zupełnie kolory złotej jesieni, las zszarzał. Na lipach i grabach, na jesionach
i klonach, nie ma już liści, na jaworach wiszą jakieś skulone brązowe resztki,
wiele liści dębów trzyma się gałęzi, ale są zbrązowiałe i zmatowiałe, licznie
rosnąca nawłoć zapomniała o swoim kwitnieniu stając się szarobrunatnym badylem.
Tylko buki trzymają i trzymać będą całą zimę żywe i nasycone kolory swoich
jesiennych liści; tylko brzozy chwalą się nielicznymi już żółtymi liśćmi,
resztką z królewskiego złotogłowiu rozpostartego tutaj przed kilkoma tygodniami.
Rozglądam
się wokół z rokrocznie powracającym smutkiem… nie, nie smutkiem, raczej z
łagodną nostalgią, tyleż razy odnawianym godzeniem się z naturalnymi i
nieuniknionymi metamorfozami przyrody… Czy ja nie oszukuję się, skoro piszę o
godzeniu? Z szarości listopadowego dnia, z brudnych mgieł zakrywających wyższe
szczyty, z burego nieba, z nagich gałęzi drzew, które zawsze kojarzą mi się z
rozpaczliwie wyciągniętymi do nieba dłońmi, sączy się smutek; niedokuczliwy,
stonowany wiedzą… też nie: to kwestia odczucia, nie wiedzy, więc stonowany
przeświadczeniem o powrocie słonecznych i kolorowych dni, ale jednak smutek.
Wtedy chwytam się drobiazgów budując z nich swój obraz świata, który chciałby
być niepodległy powszechnemu prawu listopadowego tracenia urody. Inaczej widzę błyszczące blaskiem drogich kamieni krople wody na liściach
dębów leżących na leśnym dukcie, kilka zielono-żółtych liści na brzózce,
maleńki krzaczek iglicy pokazujący mi swój jedyny kwiat, jakże piękny
wyjątkowością, krople deszczu wiszące na czerwonych owocach dzikich róż. Gdy
już zbuduję wysoki mur wokół siebie, gdy już mam się schować za nim,
bezpieczny, uświadamiam sobie, iż wiele z użytych cegiełek wziąłem z jesiennego
świata. Podnoszę głowę i nierzadko zdumiony patrzę na odmieniony dziwnym
sposobem świat, bo widzę go… ładnym.
Wyciągam dłoń i palcami dotykam maleńkich
kropelek deszczu wiszących na końcach igiełek świerku; czując ich chłód i
wilgoć uśmiecham się, ale nie wiem dlaczego; wciągam w płuca intensywny,
gorzko-orzechowy zapach liści, patrzę na zamglony odległością szczyt widoczny
między nagimi gałęziami brzozy i nie czuję smutku ani buntu. Patrzę na ładny i
drogi mi świat. Wiem jednak, że uzyskany jego odbiór i pogodny nastrój nie są
trwałe. Jeszcze nie raz osuwać się będę w jesienno-zimowy smutek, a broniąc
się, szukać będę drobin piękna wokół siebie.
Gdy
prowadzony drogą wyszedłem z lasu, zobaczyłem Osełkę, górę, która zauroczyła
mnie sobą od pierwszej chwili zobaczenia jej kilka lat temu.
Poszedłem ku niej,
nawet myślałem o zmianie planów, bo ta góra czaruje mnie nadal, ale zawróciłem
ku Miłkowi, obiecując jej i sobie powrót niebawem. Na południowo-zachodnim
zboczu masywu jest nieczynny kamieniołom Aven: wielka wyrwa w stromym zboczu
góry z pionowymi ścianami wysokości kilkunastu pięter.
Miejsce warte poznania z
powodu dostrzeganych tam przemian: w naturalnie ukształtowane zbocze wdarł się
człowiek ze swoimi maszynami, rozdarł górę stalowymi pazurami i wywiózł niemałą
jej część, a na koniec poszedł sobie zostawiając zranioną górę samą sobie.
Zajęła się nią natura: na poszarpanych ścianach zaczęły pojawiać się pierwsze
drzewka, w skalnych szczelinach znalazły dla siebie miejsca rośliny lubiące tak
zdawałoby się niemożliwe do życia środowisko, wiatry naniosły ziemię na ludzkie
drogi i zasiały trawy, a ceglane ruiny budynku zasłoniła wierzba iwa.
Przyroda
powoli przywraca kamieniołom naturze, z miejsca zniszczonego ludzką
działalnością czyniąc miejsce ładne swoją dzikością i odmiennością.
Stoi
tam tablica informująca o rzadkich roślinach rosnących w wyrobisku; ich nazwy zapewne
wzbudzają ekscytację u botaników, mnie rozbawiły swoją oryginalnością i
dźwięcznością: kruszczyk rdzawoczerwony, podkolan biały, gółka długoostrogowa,
i rozkosznie brzmiąca ożanka pierzastosieczna. Był też motyl powszelatek
sertor. Wybornie smakowite nazwy!
Zatoczywszy
koło wróciłem pod stok narciarski, ale jego już tam nie było i to od lat. To,
co na mapie jest wstęgą nagiego stoku aż pod szczyt, naprawdę jest gęstwiną
młodego lasu, którą po prostu nie przejdzie się, jednak bokami wiodą na górę
dwie ścieżki; najwyraźniej nie ja jeden złamałem zakaz wejścia na Miłek.
Podobnie jest z zaznaczonym miejscem widokowym: miejsce jest nadal, nawet
barierki uchowały się, tylko widoku już nie ma od lat, bo drzewa zasłoniły dal.
Droga
na szczyt spacerkiem nie jest: nachylenie stoku sięga 30 stopni, pod warstwą
liści są ruchome kamienie, a różnica poziomów wynosi 130 metrów, jak na te góry
to dużo. Na Młyńcu, szczycie najbliższym miasteczku, stoi wieża obrośnięta
antenami tak, jak widziany niedaleko martwy buk obrósł hubami. Na szczęście
wystarczy odejść kawałek od masztu, by zapomnieć o tym śladzie ludzi i
cywilizacji. Kręciłem się między szczytami parę godzin dla ich urody, chociaż
nie tylko, o czym później. Wiele jest tam skał wychodnych, niektóre pokaźnych
rozmiarów, wszystkie czyniące wrażenie dzikością i swoim odwiecznym trwaniem
zarośniętym drzewami i mchami.
Wrażenie ich dzikości i wiecznotrwałości
potęgowała aura: mżył drobny deszcz, niebo było bure, czasami silny wiatr
tarmosił bukami i osadzał kropelki deszczu na moich okularach. Ciężko się tam
chodzi, nawet gdy trawersuje się stoki, bo te mają duże nachylenie, a liście
przykrywają nierówności, gałęzie i luźne kamienie. Raz i drugi nogi mi się
rozjechały i zawisłem na kiju wbitym w ziemię, raz noga wpadła mi w dziurę
zasypaną liśćmi, a nawet udało mi się poznać twardość skał własnym tyłkiem.
Liście na ogół sięgały od kostek do połowy łydek, ale w paru miejscach
brodziłem w nich dosłownie po kolana; nie pamiętam lasu, w którym byłoby aż
tyle liści. Piękny to las. Przeważają buki, niżej spotykałem jawory, ale i tak
rzadkie graby też. Gładkie i wysokie pnie buków były ołowiane z jednej strony,
z drugiej niemal czarne od deszczu i błyszczące; ziemia, gałęzie i mniejsze
skały tonęły pod rozlewiskami liści, a na stromych stokach, w żlebach, płynęły
ich potoki nadal w ładnych kolorach jesieni. Buki rosnące na skałach
wypuszczały na zwiady swoje wężowe korzenie szukające szczelin, w które mogłyby
wgryźć się, albo prężyły je, splątane i pełne bulwiastego napęcznienia, niczym
strongmeni chwalący się swoimi monstrualnymi muskułami.
Szukałem
jaskiń. Na Połomie nie udało mi się znaleźć żadnej, mimo że jest ich tam sto
tysięcy (albo i więcej), więc może tutaj powiedzie mi się? Ech, żeby tak
znaleźć chociaż jedną normalną, prawdziwą jaskinię! Nie znalazłem. Owszem, udało mi się znaleźć kilka małych
jaskiniątek, małych zaczątków jaskiń, ale żadnej takiej, do której można wejść
głęboko. Na mojej mapie używa się nazwy „schron”, nazwy dziwnej dla mnie, bo schron
jednoznacznie kojarzy się z wojskowym obiektem zbudowanym przez człowieka i
tylko do takich budowli pasuje.
Po
powrocie poszedłem po rozum do głowy, czyli otworzyłem swoją encyklopedię sudecką. W niej napisano lepiej, bo o grotach, a nie o schronach, podając ich
długości i lokalizacje. W zasadzie zgadzałyby się z moimi jaskiniątkami,
zwłaszcza wobec wzmianki o skalnym moście. Tak! Znalazłem najprawdziwszy skalny
most, i to nie w dalekim Utah, a u nas, pod nosem, w Górach Kaczawskich, na
zboczu Cisowej. Most wyjątkowy, bo nad rzeką bukowych liści. Nie widać go ze
zbocza, a wdrapałem się wyżej, na skalną półkę, zaciekawiony ukształtowaniem
ścian; mam nadzieję na trafienie tam ponownie.
Była
godzina 16, gdy wróciłem do samochodu. W 10 minut później mijałem jedną z moich
ulubionych polnych dróg, ta łączy Sędziszową z Gozdnem, a wiedzie rozległymi
stokami w pobliżu Wielisławki. Nagle szkoda mi się zrobiło tych dwóch
kwadransów dnia, zapragnąłem popatrzeć na zmierzch stojąc wśród pól; zaparkowałem,
dla rozleglejszego widoku poszedłem nieco wyżej i tam patrzyłem na powolny
pochód mroku kończącego kolejny mój dzień w Górach Kaczawskich.