280216
Przez
miesiąc nie byłem w moich górach, a do końca sezonu zostało tylko cztery
niedziele. Cztery dni. Czas mnie goni, muszę się śpieszyć.
Parę
lat temu, gdy schodziłem z Wilkonia w dolinę, doznałem zauroczenia widokiem
wzgórz przede mną i nitkami dróżek spływającymi do wioski. Niedaleko od tamtego
miejsca, także we wschodniej części Gór Kaczawskich, przypadkowo znalazłem
źródło bezimiennego strumyka: wśród pól, spod krzewu różanego, wypływa czysta
stróżka wody i otulając się trawami płynie w stronę Bolkowa; kilometr od źródła
biegnie dróżka po wzgórzach; gdy mija stary kamieniołom, zatrzymuje się na
chwilę, a ja razem z nią, podziwiając widoki zaliczane przeze mnie do
najładniejszych w tych górach. Gdzieś na zboczu wzgórza Lisianki zawróciłem z
drogi przestraszony stojącym na niej bydlęciem; pewnie była to krowa, nie byk,
ale okazało się, że na torreadora stanowczo się nie nadaję. Wspomnienie tamtych
miejsc i chwil pomogło mi zakreślić ambitną pętlę dzisiejszej trasy, takiej na
cały dzień, od świtu do zmierzchu, na jedenaście godzin lutowego dnia. Wiele
już razy wracałem na drewnianych nogach chcąc nasycić się drogą na zapas i
chociaż nigdy nie udało mi się, próby powtarzam. Dzisiaj także: przeszedłem bez
mała 30 km i pokonałem kilkusetmetrową różnicę poziomów, jednak na drugi dzień
nie odczuwałem żadnych oznak zmęczenia nóg, co odnotowuję z satysfakcją - w
końcu kopa (lat) już za mną.
Wstałem
o trzeciej, żeby jeszcze przed początkiem dnia być na parkingu pod wzgórzem Wrzosowiska za Bolkowem. Z moimi wyjazdami nierzadko tak
bywa, że na miejscu jestem jeszcze w nocy i siedzę w samochodzie czekając na
rozwidnienie się, a w końcu, poganiany niecierpliwością (chciwością też),
wychodzę w szarość przedświtu. Tak było i dzisiaj – w drogę ruszyłem o godzinie
6.20.
Strumyk i jego źródło znaleźć było łatwo, nawet udało mi się
zrobić jedno zdjęcie poprawnej jakości.
Trudno mi robić zdjęcia źródłom. Może
powód tkwi w sporej, na ogół, różnicy oświetlenia kadru, a może w czarującym
obrazie tkwiącym we mnie, obrazie źródełka będącego magicznym miejscem.
Oczywiście ta magia tkwi także w obrazie źródła tryskającego spod kamieni,
wśród zielonych traw i kwitnących kwiatów, oglądanego w ciepły dzień lata, gdy
słucha się chłodnego szmeru wody i dźwięcznego śpiewu skowronka, ale
przywoływanie takich letnich obrazów nie jest mi potrzebne dla poczucia magii;
najwyraźniej tkwi ona swoimi korzeniami głębiej w moim jestestwie i nie jest prostym przypomnieniem uroków
lata. Grecy stawiali kapliczki dla uczczenia najad, boginek żyjących w wodzie
strumyka, w istocie czcząc urocze i życiodajne w ich suchym kraju miejsce. Może
ja, Hyperborejczyk, przejąwszy od nich właściwie wszystko co duchowe, przejąłem
także stosunek do źródeł i strumieni.
Letnie
obrazy oczywiście tkwią we mnie, ale nie narzucają się, nie każą porównywać
siebie do zimowych widoków, są dyskretnie schowane. Czasami jednak widzę je: na
obraz zszarzałych zimowych wzgórz, zbrązowiałych resztek letniego kwitnienia,
czarnych i nagich drzew, błotnistych dróg polnych, nakłada się tamten,
urzekający słońcem, kolorami i ciepłem. Raczej nie zdarza mi się porównywać ze
sobą tych dwóch tak odmiennych obrazów gór i wyżej oceniać tamten letni,
chociaż czasami czuję coś podobnego do żalu o niemożność smakowania jego urody;
natomiast coraz częściej zdarza mi się odczuwać jakby rozczulenie, gdy widzę
góry w tak ubogiej szacie, rozczulenie tego samego rodzaju, jakie odczuwałem na
widok pierwszych zmarszczek na twarzy żony. Natomiast jeśli już pojawi się we
mnie pragnienie oglądania tych gór wystrojonych urodą wiosny lub lata, zdarza
mi się traktować je jak zdradę tych zimowych, więc moich; wtedy zapewniam góry
(jakby były osobą) o podobaniu się, a tamte kolorowe obrazy upycham w
zakamarkach pamięci, co kolejnym jest przykładem mojej odruchowej
personifikacji natury.
Tak
to nie tylko wiedza wpływa na postrzeganie świata, ale i nasze
tęsknoty.
Więc
jedno zdjęcie źródła mam jako takiej jakości, chociaż to, co na nim widać,
nijak się ma do tego, co tam widziałem. Kiedyś obiecałem sobie nazwać to
źródełko, ale nie miałem pomysłu na nazwę; dzisiaj zauważyłem, że myślę o nim
jak o polnym źródle. Niech więc tak zostanie: Polne Źródełko.
Ledwie
kilometr dalej wypiętrzają się niewielkie wzgórza, z których widoki są po
prostu kaczawskie, czyli piękne.
Dzisiaj pomyszkowałem po zarośniętym szczycie najwyższego z tych wzgórz; jest na nim słupek pomiarowy,
więc może i nazwę swoją ma, ale nie znam jej, na mapie nie jest podana. Lasu tam
nie ma… nie, jest: lasek różano-głogowy. Gdybym miał podać jedną, tylko jedną
cechę wyróżniającą te góry, powiedziałbym o takich właśnie laskach. Nie wiem,
czy gdzieś w Polsce są inne miejsca, gdzie tak licznie rosną dzikie róże i
głogi. Na skraju lasku znalazłem drzewo, przy którym spędziłem przynajmniej
kwadrans. Na pierwszy rzut oka głóg, ale takiej wielkości? Drzewo ma pień o
średnicy około 40 cm, chociaż pojedynczy jest tylko blisko ziemi, wyżej
rozgałęziając się. Czy głóg może być tak duży? Obejrzałem dokładnie pąki -
maleńkie, czerwonobrązowe kuleczki, obejrzałem kolce, jakimi stają się końce
gałązek, także niesamowite, bo wielokrotne i bardzo gęste, splątanie konarów –
niewątpliwie głóg. Wyjątkowy głóg.
Pierwszy
lasek głogowy widziałem w Trzmielowej Dolinie, do dzisiaj pozostaje
największym; sporą połać zbocza Dudziarza porastają dzikie róże i głogi,
podobnie na Wysoczce i w tyluż innych miejscach, natomiast nie pamiętam, żebym
widział różany lasek na Różance.
Z
tego bezimiennego głogowego wzgórza (a może taką nadać mu nazwę: Głogowe
Wzgórze?) widać Lisianki, sporą górkę porosłą lasami, ale
z mapy wynika, że nieco niżej szczytu można ją obejść wokół łąkami wrzynającymi
się w lasy. Od góry dzieliła mnie dość głęboka dolina i las, ale tym razem mapa
podawała na tyle dokładne informacje (albo ja tym razem szedłem tak, jak mapa
pokazywała), że szybko i bez przedzierania się przez zarośla wyszedłem na
zbocze Lisianki; gorzej poszło ze zdobywaniem wysokości. Właściwie dlaczego
lżej się schodzi niż podchodzi w górę? Obszedłem górę tak jak chciałem,
poznałem też drogę, z której zawróciłem parę lat temu; pomyszkowałem trochę tu
i tam, bo ładne dróżki kusiły mnie swoją urodą, a później wybrałem tę, która
obiecywała zaprowadzić mnie w stronę górnej części wioski Stare Rochowice.
Stamtąd chciałem przejść lasami do osady Słowików i dalej,
via Witomin (lub Bytom, bo te dwie nazwy są podawane),
przejść na zbocza Wilkonia – tam, gdzie parę lat temu z drogi schodzącej do wsi
widziałem tak piękne widoki. Mapa i tym razem okazała się być dokładna, dlatego
odszczekuję wcześniejszy swój sąd o jej aktualizacji w roku dobijania się
Chrobrego do bram Kijowa. Może robiły ją służby kartograficzne wojsk Napoleona
przy okazji przebijania drogi przez masyw Gór Ołowianych?
W
Witominie, małej wiosce wśród lasów i wzgórz, dopadły mnie psy. Niegroźne, ale
wielce hałaśliwe kundelki; biegły za mną i jazgotały aż do pierwszych drzew
lasu; wspomniałem opowiadanie kolegi z pracy o psie sąsiada ujadającym (pies
ujada, nie sąsiad, chociaż w tym przypadku rozróżnienie nie jest kategoryczne)
codziennie do północy i o bezsilności kolegi. Działka budowlana powinna być
kilkuhektarowa, albo prawo zmienione, albo strzelba w domu – pomyślałem. Czy
jestem wrogiem psów? Ależ nie! Śmierć naszego psa tak mocno poruszyła mną i
żoną, że postanowiliśmy, iż ten będzie ostatnim; zwolennikiem jestem ciszy i cichych psów, o czym za chwilę.
Za
wioską droga przez las jest króciutka, a za nim rozciągają się rozległe łąki.
Droga biegnie nimi lekko, tanecznymi zakolami, ocieniając się szpalerem drzew i
krzewów; tam właśnie znalazłem pierwszą dzisiaj aleję czereśniową; dla
ścisłości: piszę tutaj o wiśni ptasiej zwanej trześnią. Jedne są wiekowe,
nadłamane latami i wiatrami, inne młode, prężne, połyskujące ciemnowiśniowym
kolorem gładkich kor, a wszystkie razem budzące we mnie wyobrażenie tego
miejsca w porze kwitnienia i później, w porze spełniania wiosennych obietnic.
Usiadłem na zwalonym drzewie i myszkując wzrokiem po czereśniach, szukałem
dogodnych miejsc do drapania się po pniach na czereśniową ucztę.
Rozległa
płaszczyzna łąk pod niewysoką kulminacją Wilkonia nagle jakby zawisa w
powietrzu, nieruchomieje na krawędzi załamania płaszczyzny; stojąc na tej granicy, widok ma się rozległy, urozmaicony i po prostu ładny:
w dole, wzdłuż doliny, domki wioski z górującą wieżą kościoła, po drugiej
stronie doliny liczne wzgórza, wśród nich te moje, na których byłem parę godzin
temu, a po prawej, u wylotu doliny, na brzegu Bolkowa zaznaczonego ruinami
zamku, wznosi się Chmieliniec, następny cel mojej
wędrówki.
Stojąc tam i rozglądając się w ciszy i samotności, jako że spotkanie
człowieka na kaczawskich bezdrożach (właściwie i drogach też) jest rzadkością,
nagle usłyszałem tuż za sobą oddech. Był głośny, szybki i sapiący. Obejrzałem
się i zobaczyłem psa. Z wyglądu przypominał owczarka, z wielkości cielę. Nie
przestraszyłem się, było w tym psie coś, co budziło zaufanie. Odezwałem się do
niego, a on spojrzał na mnie, obwąchał moje dłonie i odszedł. Podobał mi się
ten pies – w przeciwieństwie do tamtych jazgoczących kundelków.
Korzystając
z okazji powiem, że w czasie moich wędrówek parę razy miałem chwile, gdy
inaczej chwytałem kij i myśląc o jego stalowym grocie mówiłem sobie: żeby tylko
trafić w oko lub w pysk. Na szczęście nigdy nie musiałem sprawdzać swojej
celności.
Nie
schodziłem do wioski, parokilometrową odległość do wzgórza przeszedłem polami,
miedzami lub brzegami strumyków. Późną jesienią i zimą na ogół ciężko idzie się
polami, bo albo najeżone są zamarzniętymi grudami ziemi niczym kolczatka
rozciągnięta na szosie (bywa, że ta kolczatka zamaskowana jest śniegiem), albo
są grząskimi rozlewiskami, albo, jak dzisiaj, wody mają akurat tyle, żeby z
ziemi uczynić lepiące się do butów ciasto, od którego buty ważą po parę
kilogramów już po kilkunastu krokach. Uciążliwość drogi okraszoną miałem na pół
dziecinnym luksusem nieprzejmowania się przemoknięciem butów czy wybrudzeniem
spodni.
Chmieliniec
jest ładnym wzgórzem, wrócę na nie dla lepszego poznania, dzisiaj tylko
przeszedłem dróżką biegnącą połową wysokości zbocza. Są z niej rozległe widoki,
przy niej jest szpaler dzikich czereśni, a i sama droga jest z tych, do których
wraca się. Ach, zapomniałbym! W pobliżu wzgórza rośnie samotny kasztanowiec;
jest duży i rozłożysty, ma fantazyjnie wykręcone gałęzie i nabrzmiałe, lepiące
się pąki. Szykuje się do wiosny, staruszek.
U
stóp wzgórza, po drugiej stronie sporego potoku, stoją pierwsze domy Bolkowa,
za nimi biegnie szosa, a za nią dalsze wzgórza mojego szlaku. Mostu nie
widziałem, a rzeczka miał parę metrów szerokości i głębokość pod kolana, co
sprawdziłem kijem idąc brzegiem i szukając płycizny lub kamieni. Rośnie tam
niewielki las łęgowy z przewagą wierzb. Takie laski spotykam często nad strumieniami,
w podmokłych miejscach, a czynią na mnie wrażenie swoim dojmującym smutkiem: są
szaro-czarne, jakby martwe, połamane, spróchniałe, omszałe, splątane, z
kikutami brunatnych badyli sterczących nad oczkami czarnej wody – słowem:
dzikość i smutek, ale też przedziwna i przewrotna uroda. Chciałbym kiedyś
przeżyć zimowy zmierzch w odludnym lesie łęgowym. Więc szedłem, ale nie widząc
dogodnego przejścia, zacząłem zastanawiać się, czy mogę pozwolić sobie na
chwilowe wejście w głęboką wodę. Same buty są wodoszczelne do głębokości około
10 cm, ale dzięki opinającym je ochraniaczom sięgającym kolan… Przejdę,
zapewniłem siebie, ale w wodę nie wszedłem. Niewiele dalej przeszedłem suchą
stopą, po kamieniach leżących na dnie.
Na
północ od Bolkowa są rozległe pola na łagodnych wzgórzach poprzetykanych
niewielkimi lasami. Idąc polem z zasianym rzepakiem minąłem las, szczyt
wzgórza, zszedłem do płytkiej doliny, a za nią na następne wzniesienie – a
końca pola nie było. Ma setki, jeśli nie tysiące, hektarów. Szedłem w stronę
wioski Gorzanowice, żeby odwiedzić ładne wzgórze za wioską. Z drogi
wybiegającej spomiędzy domów wioski jest widok, który parę lat temu bardzo mi
się podobał, dzisiaj chciałem przypomnieć go sobie, a z Młynicznej uczynić punkt zwrotny mojej dzisiejszej trasy. Widok typowy dla
kaczawskiego pogórza: fałdy zielonych pól na zboczach łagodnych wzgórz,
przykryty lasem szczyt Młynicznej, śródpolna kępa dzikich róż i głogów, coraz
cieńsza nitka drogi zaczynająca się u moich stóp, a niknąca w oddali, za wzniesieniem,
gdzie ciemniała linia lasu. Znalazłem to wszystko, tylko lasek różano-głogowy
jest mniejszy: spora część drzew i krzewów leży wyrwana z korzeniami. Nie wiem
komu przeszkadza ta kępa zieleni rosnąca na stromym uskoku pola.
Usiadłem
na kupie kamieni leżących pod samotną czereśnią rosnącą na zboczu Młynicznej.
Wypiłem resztkę herbaty (była bez soku malinowego, bo zapomniałem go kupić, za
co winię moją sklerozę), pogapiłem się na pola i sarny obserwujące mnie z
odległości stu metrów. Chmurne popołudnie traciło resztki swoich kolorów,
szarzało; kończył się dzień, wstałem więc, założyłem plecak i ruszyłem ku
szosie.