Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 12 maja 2016

Czereśniowy dzień


080516

O planowanym majowym wyjeździe do bazy wiedziałem już na przedwiośniu i już wtedy liczyłem na urwanie jednego dnia i wyjazd w góry, ale też wiedziałem, jak niepewne są tutaj plany wolnych dni. Jeszcze w przeddzień wyjazdu, od rana zajęty spawaniem jakiegoś połamanego żelastwa, nie wiedziałem jak będzie. Będąc wśród karuzel, a nie w zimowym pokoju, nie czułem tak charakterystycznej atmosfery przedwyjazdowej. Wyjazd nabrał realności dopiero popołudniu, gdy siedząc w nagrzanej kabinie swojego autokampingu, przebijałem się na południe zatłoczonymi ulicami Poznania. W bazie byłem pod wieczór; zakupy i wszystkie konieczne przygotowania starałem się zrobić jak najszybciej, chcąc położyć się spać przed godziną 21. Podekscytowany, położyłem się dopiero po 22, nastawiwszy budzik na godzinę drugą.

Chciałem zobaczyć wschód słońca.

Gdzie jechać? W Góry Kaczawskie, to wiadomo, ale gdzie? Jak tyle już razy, odpowiedź przyszła sama: okolice Trzmielowej Doliny. W drodze moja vectra, cicha, opanowana i posłuszna, rozpieszczała mnie; po ostatnich jazdach rozklekotanymi ciężarówkami, wydawało mi się, że jadąc nią, płynę po chmurach.

W górnym Komarno byłem tuż po piątej; wysiadłem i nim sięgnąłem po plecak, przez chwilę patrzyłem na południe: po drugiej stronie granatowej, uśpionej jeszcze Kotliny Jeleniogórskiej, nad ciemną ścianą Karkonoszy, zobaczyłem kolory świtu. Były jeszcze nieśmiałe, stonowane niebieskimi szarościami, ale przecież już ładne. 


Po szybkim marszu dotarłem o 5.30 na Ziemski Kopczyk, a tam opadający garb przełączki odsłonił mi wschodni horyzont; słońce nie czekało na mnie: świeciło dwa palce nad horyzontem, a niebo stało w płomieniach. Błękitne górą, niżej seledynowe, stopniowo nabierało żółtych barw, a te ustępowały miejsca pomarańczom; blisko horyzontu niebo było ciemnoróżowe, a wszystkie te kolory były intensywne, świecące i czyste. Niemal czarne góry i lasy poprószone były okruszynkami słońca.



Wokół mnie jasna, soczysta, skrząca się rosą, młoda zieleń łąk i drzew. Oddychałem rześkim, chłodnym powietrzem, słyszałem śpiew ptaków. Cud majowego ranka, tak bardzo upragnionego w czasie zimowych miesięcy, gdy ranki jakże często są li tylko przemianą czerni nocy w szarość świtu. Patrzyłem na góry wokół - moje przecież, tak dobrze znane – ale dzisiaj patrzyłem na nie tak, jakbym widział je po raz pierwszy. Zielonymi, wiosennymi, po niebem błękitnym, widziałem je po raz pierwszy. Doczekałem się tego dnia i jak tylko potrafiłem, wypełniłem go widokami i wrażeniami.

Poszedłem na południowe stoki Maślaka i do Trzmielowej Doliny, w moje ulubione miejsca, do których zawsze chętnie wracam. Nie miałem żadnego planu, żadnej trasy, miałem wielkie zamierzenie: nacieszyć się słońcem, zielenią i błękitem. W zimie rzadko robię przerwy, jeszcze rzadziej siadam, na ogół stojąc wypijam kubek herbaty i idę dalej z kanapką w ręku; dzisiaj, nieśpiesznie szwendając się tu  i tam, kilka razy siadałem na trawie i po prostu patrzyłem. Patrzyłem.

Kwitły czereśnie i tarnina. 



Krzewów tej śliwy nie ma dużo - z wyjątkiem dna Doliny, gdzie jest ich spory zagajnik i paroma innymi miejscami - ale za to dzikich czereśni, trześni, jak mówiono na wsi mojej babci, rośnie dużo i wszędzie: w lasach i na ich obrzeżach, w śródpolnych zagajnikach, albo samotnie, gdzieś na rozległym polu lub łące. Jak dużo, dopiero dzisiaj mogłem się przekonać, ponieważ w bieli swoich kwiatów widoczne były z daleka, wyróżniały się, przyciągały wzrok niczym panna młoda w swojej ślubnej sukni, niektóre zgrabne niczym baletnice, chociaż na ogół miotlaste.










Tak więc do zieleni i błękitu, kolorów tego dnia, dodać wypada biel kwiatów, a z odgłosów wiatr, stały towarzysz dzisiejszego dnia. Wiał równo, bez niepokojących porywów odczuwanych w kanionach miejskich ulic, był niedokuczliwym polnym wiatrem, mimo iż na przełęczach dmuchał mocno; gdy stałem pod czereśnią, sypał na mnie śnieżną kurzawą kwietnych płatków. Do tego obrazu dnia malowanego wiatrem dodaję falowanie traw i szum liści drzew  – odgłos nie słyszany zimą w takiej tonacji – oraz śpiew skowronków i niezrównany w swoim wdzięku lot jaskółek. Nisko, wśród traw, kładę podpis: żółte kropki kaczeńca i mniszka.

Wiele czasu zajmowało mi oglądanie drzew; ze zdumieniem, ale i z rozbawieniem, zauważyłem, że nierzadko rozpoznawałem gatunki po korze i gałęziach, nie po liściach – ot, znamię zimowego wędrowcy. Z satysfakcją odnotowywałem w pamięci potwierdzenia wcześniejszych obserwacji, gdy zauważone drobne, drugorzędne cechy identyfikacyjne, okazywały się być przydatne do rozpoznania gatunku drzewa. Jednak dopiero dzięki liściom rozpoznałem trzy duże wiązy szypułkowe rosnące w Trzmielowej Dolinie, a widziane wcześniej drzewo o cudnie splątanych pniach okazało się być jarząbem pospolitym. 


Oczywiście wiele razy stałem pod drzewami, zwłaszcza małymi, i nijak nie potrafiłem dopasować wyglądu do nazwy, ale mam nadzieję na ich rozpoznanie w przyszłości. Wszak jeszcze niedawno znałem ledwie kilka gatunków, a teraz bywa, rzadko co prawda, ale bywa, iż spojrzę na drzewo i nie analizując jego wyglądu, nie szperając w pamięci, po prostu wiem, jakiego jest gatunku. Czegoś podobnego doświadczam patrząc na moje góry: stojąc na nowym miejscu zdarza się, że przez chwilę patrzę bezradnie na szczyty przede mną nie mogąc świadomym wysiłkiem pamięci rozpoznać je, a po chwili nazwy same, najzupełniej same pojawiają się, porządkując góry wokół mnie i czyniąc je moimi.

Gdy otworzy się oczy na świat, ogarnia nas zdumienie dwojakiego rodzaju: rozmaitością gatunków fauny i flory, bogactwem kolorów i form krajobrazu, pięknem jednych i drugich, ale też odczuwamy zdumienie uświadamiając sobie swoją wcześniejszą ślepotę. Przychodzi chwila, w której zwracam uwagę na jakiś drobny fragment otaczającego mnie świata - jakbym dostrzegał go po raz pierwszy w życiu, mimo że na pewno widziałem nie raz. Patrzę wtedy i dziwię się: tyle lat przeżyłem, a nie widziałem? Nie przyjrzałem się? Nie doceniłem? Jak to możliwe? Owszem, widziałem, tylko jakoś inaczej, płytko, byle jak, bez nachylenia się, bez odbicia we mnie. W tym stanie nie ma jednak poczucia straty, a radość ze znalezienia, z odkrywania, radość poznawania. Smakowanie uroku nowego piękna. Jego przeżywanie.

Na zboczu Ogiera, w jednym z moich ulubionych miejsc, po raz pierwszy zobaczyłem w pełnej krasie, bo w bieli kwiatów, Czereśniowy Wzgórek, jak nazwałem niewielką kupkę kamieni na której rośnie grupa starych czereśni; stojąc wśród nich, słuchałem buczenia owadów, czułem ciepły, słodki zapach kwiatów, i patrzyłem na niebieskie szczyty odległych Karkonoszy. Tuż obok rośnie jeszcze jedna moja kępa brzóz, do której przytulił się różany krzew. Siedziałem tam oparty o biały pień, mając Trzmielową Dolinę u stóp i słońce na twarzy.





Zapragnąłem przejść na drugą stronę pasma gór, zejść w dolinę i dojść na Gackową, górę, na której po raz pierwszy byłem kilka tygodni temu. Czasu miałem dużo, planów żadnych, wstałem więc i poszedłem znanym sobie przesmykiem między ścianami lasów. Parę lat temu widziałem tam brzozy połamane lub przygięte do ziemi ciężarem lodowych sopli wiszących na gałązkach; wiał wtedy mroźny wiatr niosący zamarzające kropelki wody, a sople stukały o siebie wydając szklany dźwięk. Dzisiaj było tam zupełnie inaczej: drzewa rosły dalej nie pamiętając tamtej ciężkiej dla nich zimy, młoda zieleń zasłoniła kikuty konarów.

Zobaczywszy Krzyżową po drugiej stronie doliny, zapomniałem o wcześniejszym planie i poszedłem na tą ukrzyżowaną górę. Ładniejsza byłaby bez postawionego na szczycie kamiennego postumentu przypominającego bunkier. O wielkim krzyżu stojącym tam powiem tylko, że są właściwsze miejsca na stawianie religijnych symboli, niż szczyty ładnych gór. Widok z tej góry jest panoramiczny i urozmaicony, a stoki odkryte, więc dal towarzyszy wędrowcowi niemal cały czas.

Z jednej strony zobaczyłem w oddali (sprawdzałem na mapie: prawie 9 km) Wielisławkę i natychmiast poczułem pragnienie pójścia do niej; z drugiej strony zza grzbietu Łysej wychylał się jeden ze szczytów Kop – i też wołał mnie do siebie obiecując miły tete a tete. Z odrobiną żalu odmówiłem nie chcąc śpieszyć się, nakręcać kilometrów. Zakolem wróciwszy w Trzmielową Dolinę, odwiedziłem kilka ulubionych miejsc, zajrzałem w nieznane zakątki, wszedłem na ambonę, w końcu usiadłem na trawie, ale po chwili uznałem, że w tak ciepły dzień mogę się położyć. Leżałem z głową na plecaku patrząc na moją Dolinę i na niebo, aż w końcu… obudziło mnie chrapanie. Sprawdziłem czas, minęło 15, może 20 minut; poczułem ulgę, oznakę swojego nienasycenia, chęci wykorzystania całego dnia, bo przecież wiedziałem, że minie przynajmniej cztery miesiące nim wrócę tutaj.

Odwiedziłem grupę brzóz, które pewnego zimowego dnia niespodziewanie wyłoniły się z mgły czarując mnie swoim wyglądem; czarowały i dzisiaj.





 Byłem na leśnej dróżce wiodącej płytkim wąwozem, ponownie doświadczając zaskoczenia nagłą zmianą perspektywy, ucieczką horyzontu: idąc pod górę, widzi się tam bliski koniec drogi na tle nieba, a w chwilę później, po paru ledwie krokach, droga opada do stóp odsłaniając dal – niebieską ścianę Karkonoszy.

Do samochodu dotarłem po czternastu godzinach. Czułem w nogach ten czas. Na drogę powrotną miałem kupione jakieś chrupki (dla odpędzania snu), ale że ostatni kawałek zjadłem w połowie drogi, później rozpaczliwie walczyłem z sennością; do Leszna udało mi się dojechać po godzinie 22. Byłem zmęczony jak rzadko kiedy, aż miałem chęć zostawić mycie butów i siebie na jutrzejszy dzień. Na koniec dnia przyszła konstatacja: gdybym mógł jeździć w góry późną wiosną i latem, w czasie długich dni, ta moja chytrość słońca i drogi wykończyłaby mnie.

Późniejszy dopisek: dzisiaj dowiedziałem się, że w ciągu najbliższych tygodni jeszcze parę razy będę przyjeżdżać do bazy, a wieść ta od razu zbudziła we mnie nadzieję na szybki powrót w moje góry. Wszak ciągle niespełnione jest moje marzenie zobaczenia kwitnienia dzikich róż.







poniedziałek, 2 maja 2016

Wokół moich lektur


140416

Z książki wypadła kartka, najwyraźniej używana przeze mnie jako zakładka przy pierwszym czytaniu, a na niej odręczne notatki o sedymentacji, abrazji, eworsji, etc. - ślady mojej dawnej lektury z okresu zainteresowań morfologią Ziemi. Kiedy to było? Myśl krąży bezradnie nad latami, w końcu dostrzega małego Bartka pomagającego przewracać mi kartki książki. Trzydzieści lat temu.

Arystoteles, „Zachęta do filozofowania”.

„W tymże badaniu przyrody zawiera się też jakaś nie dająca się zaspokoić, a wypływająca z poznania rzeczy rozkosz, wśród której jednej tylko możemy – po spełnieniu koniecznych powinności i wolni już od zajęć – wieść życie piękne i szlachetne.”

Cyceron, „O najwyższym dobru i złu”.

Nie czytałem Cycerona, te słowa zostały zamieszczone w dodatku do czytanej przeze mnie „Zachęty”, ale skoro w jednym tylko zdaniu autor zawarł tyle mądrości, niewątpliwie powinienem traktat przeczytać.

Czy Arystoteles zachęcił mnie? Nie. Jego argumenty zawierają aprioryczne założenia (oczywiście wypowiadam tutaj swoje zdanie, które nie musi być słuszne) i dlatego chybiają, chociaż powyżej tych założeń wydają się być logiczne. Owszem, cały tekst byłby zachętą, ale do filozofowania w starym, bardzo starym znaczeniu tego słowa. Oddam tutaj głos Kazimierzowi Leśniakowi, autorowi wstępu do mojego wydania „Zachęty”.:

>Przez długi czas termin „filozofia” ma znaczenie bardzo ogólne. Oznacza wszelką ciekawość, wszelką kulturę intelektualną, wszelki wysiłek umysłu dla wzbogacenia się nowymi treściami poznawczymi.<

Teraz ja.: Jednakże wcześnie zaczęło się filozofowanie w takim znaczeniu, w jakim nadal rozumiemy to słowo: jako dzielenie włosa na cztery; jako próby poznania i zrozumienia świata przy posługiwaniu li tylko umysłem, w fotelu, w czasie dyskusji; jako tworzenie rozległych systemów porządkujących świat. Systemów czasami dziwnych, a nawet dziwacznych – vide solipsyzm. Tekst Arystotelesa powinien nazywać się „Zachętą do bycia mądrym”, ponieważ filozofa nie można nazwać mędrcem tylko dlatego, że doskonale zna historię filozofii, ani nawet dlatego, że stworzył swój własny system filozoficzny. W swojej zachęcie autor myśli o byciu mędrcem w znaczeniu człowieka życiowo mądrego, zaznaczając jego umiejętność spokojnego i szczęśliwego życia bez niemożliwych do spełnienia namiętności, a jeszcze lepiej po prostu bez namiętności – a pisze raczej o typowym filozofie.

Na koniec o jeszcze jednym znaczeniu słów filozofia i filozof. Otóż w moim środowisku zawodowym nierzadko wystarczy wypowiedzieć myśl budując dłuższe zdanie lub używając trudniejszego wyrazu, by usłyszeć o filozofowaniu, nawet jeśli chodziło o przesoloną zupę w kuchni.



Garść cytatów z moich ostatnich lektur.

Zacznę od Aleksandra Krawczuka, naukowca i pisarza wyjątkowo wysoko cenionego przeze mnie, a tak mało znanego. Potrafi on tak pisać o czasach starożytnych, o ludziach i ich czynach, że ma się wrażenie czytania pasjonującej powieści, mimo iż nie ma w jego książkach fantazji, a jedynie fakty uzupełnione wnioskami lub uzasadnionymi przypuszczeniami. Starożytnik, pisarz i mędrzec w jednej osobie.

Niżej jego słowa z książki „Stąd do starożytności”. Słowa nieujęte w cudzysłowia są moje.



„Zgodnie ze słowami kapłanki Diotymy, która – jak każe nam wierzyć Uczta Platona – tak przedstawiała Sokratesowi drogę prawdziwej mądrości, wznoszącej się w górę jakby stopniami:

Od piękna jednego ciała do piękna ciał wszystkich, od pięknych ciał do pięknych czynów, od pięknych czynów do piękna nauki, od piękna nauki do piękna samego w sobie. I dopiero wtedy warto żyć człowiekowi, gdy patrzy wprost w piękno najwyższe – czyste i nieskazitelne, nie splamione niczym obcym. Czy sądzisz, że ktoś, komu dane byłoby je ujrzeć, mógłby jeszcze żyć marnie, bez celu, nie wiadomo po co?

Akt oglądu takiego piękna nosi w języku greckim miano theoria. I z kolei jest czymś bardzo pięknym, że obecnie właśnie tak nazywa się wszelkie próby naukowego wyjaśniania zjawisk otaczającego nas świata oraz naszego bytu, zarówno jednostkowego, jak i społecznego. W naszym bowiem kręgu kulturowym każda sprawa i wręcz każde słowo sprzęgają się w nierozerwalny łańcuch, którego ogniwa prowadzą jedno za drugim ku starożytności, ku Grecji.”



Seksualizm teraz i w starożytności.

„A jeśli chodzi o sprawy erotyki – bo wokół nich najwięcej nieporozumień – to wypada stwierdzić krótko, że były one ludziom starożytności, owym brzydkim, rozpustnym poganom, w gruncie rzeczy dość obojętne. I właśnie dlatego mówili o nich w swoich mitach z taką swobodą i tak beztrosko odtwarzali piękno ludzkiego ciała – bez listka figowego! Naturalia non sunt turpia – co naturalne, nie jest brzydkie. Seksualizm antyczny to strumyk toczący wody niezbyt głębokie, ale za to jasne i przejrzyste kapryśnym, miłym łożyskiem. Natomiast chrześcijaństwo cechuje się, jak też inne wielkie religie soteriologiczne – buddyzm, islam – wrogością wobec erotyki, a nawet wręcz antyerotyczną obsesją. Jej pochodną jest stosunek do kobiet, bardzo ambiwalentny. Jako rodzaj są one istotami, przed którymi należy mieć się na baczności, zło bowiem najczęściej poprzez nie działa, kusi, uwodzi. Natomiast mogą być i bywają otaczane czcią głęboką kobiety matki i dziewice, co zresztą ma swoje odpowiedniki, a raczej korzenie, w wielu kultach pradawnych.

Powracając jednak do obrazu, którym posłużyliśmy się poprzednio: chrześcijaństwo przegrodziło tamą ów bardzo niegroźny strumyk pogańskiej erotyki, czyniąc z niej jeden z podstawowych problemów moralności. Momentalnie powstało potężne rozlewisko, głębokie i groźne, ponure i mętne, a spiętrzone wody zaczęły szukać sobie przejść podziemnych. Zrodziły się z jednej strony wszelkiego rodzaju kompleksy, fobie, urazy, wręcz obłędne doszukiwanie się zła we wszystkim, co zaledwie ociera się o sprawy seksu, z drugiej strony prawdziwie faryzeuszowska satysfakcja moralna, że jednak jest się lepszym od tych brzydkich pogan. I nie ma się co łudzić, nigdy już nie powrócimy do stanu błogiej beztroski, bezgrzeszności świata antyku. Wszyscy bowiem, zarówno wierzący chrześcijanie, jak też osoby indyferentne, a nawet ideowi przeciwnicy religii noszą w sobie przekonanie, że sprawy to podejrzane, nieczyste, deprawujące.”



Cudowna etymologia słowa cmentarz.:

>>Nie wywodzi się on, jak utrzymuje etymologia ludowa, a za nią nawet niektórzy poeci, od smętku. Nie chodzi więc o zniekształcenie pierwotnego i rzekomego „smętarza”, miejsca, gdzie się smucimy. Nie, rzecz przedstawia się zupełnie inaczej. Jest to wyraz obcy, a wzięty został z łaciny, w której brzmi „coemeterium”. Tym mianem określali rzymscy pisarze chrześcijańscy miejsca spoczynku swych zmarłych już od wieku II n.e. Ale i w łacinie nie jest on rodzimy, przejęty został bowiem z greki, mamy do czynienia z latynizacją greckiego wyrazu „kojmeterion”. A Grecy posługiwali się nim w życiu codziennym po prostu dla oznaczenia sypialni, czyli pokoju, w którym się śpi; po grecku bowiem „kojman” to spać. Natomiast pisarze chrześcijańscy chętnie podchwycili go i przejęli jako znakomite, obrazowe określenie miejsca, w którym ich bracia odpoczywają i śpiąc oczekują zmartwychwstania.<<



O mądrości.

>>(…) jakże nie wspomnieć o antycznych rozważaniach poświęconych temu tematowi? Spotykamy je w starożytnej literaturze często, niektóre mają formę osobnych rozpraw i esejów, np. Seneki De vita beata. Tutaj jednak przychodzi mi na myśl inne dziełko łacińskie pod tymże tytułem, dziełko autorstwa św. Augustyna. W szczególności zaś wspominam piękne słowa jednego z końcowych rozdziałów. Powiada się tam, że człowiek szczęśliwy to ten, który nie odczuwa niedostatku, a takim jest mędrzec. Mądrość bowiem jest równowagą duszy. Jeśli dusza zostanie nią obdarzona, ani nie przekroczy pewnych granic, ani też nie skurczy się w ciasnocie. A kiedy dusza przekracza granice? Wtedy, kiedy daje się pociągnąć urokom rozkoszy, ambicji, dumy – słowem takim namiętnościom i występkom, w których ludzie nie panujący nad sobą widzą istotę szczęścia. A co zacieśnia duszę, co ją krępuje? Lęk, smutek, niska chciwość i tym podobne nieszczęsne dolegliwości.<<

------------

„Większość ateistów przyjmuje, że jakkolwiek substancja świata ma charakter czysto fizyczny, to z niej właśnie wywodzi się umysł, piękno, emocje i wartości moralne – wszystko, co czyni życie ludzkie tak złożonym i bogatym.”

Julian Baggini, „Ateizm: bardzo krótkie wprowadzenie”.

-----------

>>Dlaczegóż żadna z wielkich religii, patrząc na naukę, nie doszła do wniosku: „Jest lepiej, niż moglibyśmy przypuszczać. Wszechświat okazał się znacznie większy, niż przewidywali nasi prorocy, wspanialszy, bardziej skomplikowany, bardziej elegancki. Zatem Bóg musi być wiele potężniejszy, niż nam się wydawało”. Zamiast tego wołają: „Nie, nie, nie! Nasz Bóg jest malutkim Bogiem i chcemy, by tak już na zawsze zostało”. Religia, stara lub nowa, doceniając wspaniałość Wszechświata ukazywaną przez współczesną naukę, potrafiłaby wzbudzić uczucia czci i wiary, których nie poruszają tradycyjne religie.<<

Carl Sagan, „Błękitna kropka”.

------------

>>Gdy funkcją użyteczności, czyli tym, co ma być maksymalizowane, jest przetrwanie DNA, nie ma miejsca na żadną receptę na szczęście. Dopóki DNA jest przekazywane kolejnym pokoleniom, nie ma znaczenia co lub kto może ucierpieć w trakcie tego procesu. Dla genów osy samotnej korzystne jest, by gąsienica, w której składa jaja, pozostawała żywa – jako magazyn świeżego mięsa dla pożerającej ją osiej larwy i nie ma tu znaczenia, kosztem jakich cierpień to się odbywa. Geny nie liczą się z cierpieniem, ponieważ nie liczą się z niczym.

Gdyby Natura wiedziała co to jest współczucie, wykazałaby chociaż minimum dobrej woli i zadbała o to, by nieszczęsna gąsienica została przynajmniej znieczulona, zanim będzie zjadana od środka. Natura nie jest jednak ani współczująca ani bezduszna. Nie znajduje upodobania w cierpieniu żywych stworzeń ani też się nim nie przejmuje. (…) Całkowita ilość cierpień będących co roku udziałem wszystkich żywych stworzeń przekracza wszelkie wyobrażenie. W ciągu minuty, jaką zajęło mi napisanie tego zdania, tysiące uciekało przed śmiertelnym niebezpieczeństwem, umierając ze strachu, tysiące było powoli drążonych od środka przez pasożyty, tysiące umierało w koszmarnych mękach z głodu, pragnienia i choroby. Tak musi być. Gdyby kiedykolwiek nadszedł czas powszechnej pomyślności i obfitości, automatycznie nastąpiłby wzrost populacji wszystkich stworzeń, co przywróciłoby naturalny stan zagrożenia głodem i śmiercią.

(…)

Gdyby świat był wyłącznie zbiorowiskiem elektronów i samolubnych genów, bezsensowne tragedie, takie jak rozbicie się autobusu z dziećmi, byłyby właśnie tym, czego należałoby się spodziewać, podobnie jak równie ślepych trafów szczęścia. Taki świat nie byłby sam z siebie ani dobry, ani zły. Nie ujawniałyby się żadne rządzące nim normy. We Wszechświecie rządzonym przez ślepe prawa fizyki i zasadę replikacji genetycznej niektórym ludziom przydarzają się nieszczęścia, inni cieszą się zdrowiem i przychylnością losu, i nie sposób dopatrzyć się w tym jakiejś przemyślanej intencji ani jakiejkolwiek sprawiedliwości. Świat, który obserwujemy, ma dokładnie takie właściwości, jakich należałoby oczekiwać, gdyby nie było żadnego planu, celu, dobra ani zła, tylko ślepa, bezwzględna obojętność.<<

Richard Dawkins, „Rzeka genów”.



Długo buntowałem się, nim zrozumiałem i przyjąłem twierdzenia angielskiego biologa zawarte w tych cytatach. Dopiero gdy dostatecznie poznałem mechanizmy ewolucji, przestałem wierzgać przeciw ościeniowi. Wiedza ta nie tylko daje mi intelektualną satysfakcję, ale i pomaga wartościować zdarzenia mojego życia i jego odmiany. Paradoksalne? Nie, jeśli weźmie się pod uwagę mój ateizm. Cóż więc zostaje, skoro nie mam oczekiwania i nadziei ludzi wierzących? Nade wszystko w moich rękach znajduję cały sens i wszystkie cele, mam więc dużo, może nawet więcej niż tamci.


sobota, 23 kwietnia 2016

O drogach nie tylko kaczawskich

190416
Codziennie, zwłaszcza w dni wiosny i lata, pojawiają się we mnie obrazy drogi, którą idę. Pracuję, czytam lub piszę, zamieram zasłuchany w swoje myśli lub tulony jestem snem, bywa, że nagle widzę obraz jednej z tych, których dziesiątki przechowuje moja pamięć. Na ogół wizja trwa tylko chwilę, jest jakby krótkim smsem: „Widzisz mnie? Jestem.” - i zaraz znika. Jednak obraz bywa też intensywniejszy i dłużej trwający, budzący trudne do opanowania pragnienie rzucenia wszystkich moich obowiązków, więzów mnie krępujących, i pójścia drogą gdziekolwiek, byle daleko.
Drogę widzę wtedy inaczej: jej meandry stają się uśmiechem, zniknięcie na zakręcie pod lasem zalotnym spojrzeniem przez ramię, dotknięcie nieba na horyzoncie obietnicami kochanki.
-Chodź, zaprowadzę cię za horyzont. Sprawię, że nigdy nie będziesz miał mnie dość. Dam ci jednoczesne spełnienie i wieczne spełnienia pragnienie. U celu będziesz i na początku swojej drogi. – szepcze droga. Nie, oczywiście, że nie szepcze, ale… słyszę ją. Ona woła mnie.
Łzy stają mi w oczach, bo wiem, że nie wyciągnę do niej dłoni, nie mogę mając swoje obowiązki.
Pozostają mi krótkie, bo jednodniowe, jesienne i zimowe rendez-vous, dni nierzadko kradzione mojej rodzinie, oraz niepewne plany na przyszłość. Pozostaje też tęsknota. Właściwie powinienem się nią cieszyć, wszak zwykłem mówić, iż jest uczuciem arcyludzkim. Bywa, że gdy dopiecze mi pragnienie wędrówki, otwieram folder ze zdjęciami dróg. Z każdej wędrówki przywożę zdjęcia, mam ich setki. Ulubione mają swoje kopie na pulpicie. Oglądając je, czasami nie patrzę na opis, starając się po szczegółach otoczenia powiedzieć sobie, gdzie było zrobione.
Marzy mi się iść drogą cały dzień, przespać się gdzieś i iść dalej. Nie wracać do cywilizacji, a być w drodze. Skłonny byłem mieć te moje pragnienie za przejaw ucieczki od codzienności, w jakiejś mierze zapewne nią jest, ale C. Sagan w swojej „Błękitnej kropce” poddał mi pod rozwagę inne wyjaśnienie.

„Przez 99,9% czasu, jaki upłynął od pojawienia się pierwszych ludzi, byliśmy myśliwymi i zbieraczami, przemierzaliśmy sawanny i stepy. (…) Pomimo wszystkich korzyści materialnych, jakie dał nam osiadły tryb życia, tkwi w nas pewien niepokój, poczucie niespełnienia. Choć od czterystu pokoleń żyjemy w wioskach i miastach, nie zapomnieliśmy wszystkiego. Nieustannie pociąga nas droga, niczym zapomniana piosenka dzieciństwa. Odległe miejsca zawsze są dla nas czymś romantycznym. Przypuszczam, że poczucie to nieprzypadkowo utrwaliło się w procesie ewolucji: było niezbędne dla przetrwania gatunku. (…) Twoje życie, życie Twoich pobratymców czy wręcz życie Twojego gatunku, drogi Czytelniku, może zależeć właśnie od tych, których dręczy niepokój, wewnętrzny zew, często niezrozumiały i trudny do wyartykułowania, tęsknota ku nieznanym lądom i nowym światom.”

Wydaje się to prawdopodobne; dość prosty jest sposób działania tutaj procesu ewolucyjnego doboru, jednak akurat takiego wyjaśnienia nie brałem pod uwagę. Mimo iż bez trudności rozumiem i przyjmuję genetyczne uwarunkowania wielu naszych cech, tutaj czuję niezgodę, bo wydaje mi się, że zapisanie w genach mojej potrzeby drogi ograbia mnie z części mojej duchowości. Dokładnie to samo czuję na myśl o genetycznych (i prokreacyjnych) źródłach miłości. Chciałbym, aby to wzniosłe uczucie i moje pragnienie drogi były tylko moimi, nie danymi mi z żaden sposób, nie narzuconymi mi przez geny otrzymane od przodków. Żebym ja i tylko ja był ich twórcą.
Dziecinny protest, wiem, ale teraz nie mam ochoty na zgłębianie zasięgu wolności mojego ducha. Teraz jest tylko droga.

Biegnie skrajem lasu i rozległych pól na zboczach Babińca, idę nią rozglądając się: niebieski odcień zieleni pól pozwala domyślać się rzepaku, więc powinny być tutaj, były nie raz, ale akurat dzisiaj pusto jest na polu. Podnoszę wzrok i widzę stado krów na wysokiej łące pod szczytem Ptasiej, a za mną ścięty stożek Stromca stoi na tle niebieskiej ściany Karkonoszy. Wspominam chwilę ciepłego, słonecznego dnia sprzed kilku laty, gdy po przecięciu Kop, między ostatnimi drzewami lasu, po raz pierwszy w życiu zobaczyłem tę górę. Niewiele dalej ze skalnej ściany tryska źródło, jego zimną wodą myłem twarz i gasiłem pragnienie, a odczuwane wtedy orzeźwienie i widok góry połączyły się w mojej pamięci tak, że teraz jedno wspomnienie budzi drugie…
Zamyślony, nie od razu poczułem dotyk na dłoni; obejrzałem się i zobaczyłem ją. Stała za mną i patrzyła tymi swoimi dużymi oczami; przysiągłbym, że widzę jej uśmiech. Czy to ta, która rok temu jako pierwsza podeszła do mnie? Kształt białej plamy na jej szyi wydawał mi się taki sam, ale pewności nie miałem.
-Już myślałem, że nie spotkam was. Sama jesteś?
Wyciągnąłem rękę do niej, a ona potrząsnęła głową odsuwając się nieco, jednak po chwili znowu sięgnęła do mojej dłoni.
-Mam się nie spoufalać, ale poczęstunek przyjmiesz? Dobrze, chodź.
Zdjąłem ciężki plecak i usiadłem na miedzy. Nachylony nad nim nie zauważyłem pojawienia się następnych saren: stały półkolem przede mną wpatrzone w dwie reklamówki wyciągnięte z plecaka. W jednej miałem marchew, w drugiej jabłka.
-Jeśli ty jesteś tamtą sarną, wybierzesz jabłko. – wyciągnąłem dłonie do tej pierwszej, a ona bez namysłu chwyciła jabłko.
-Więc to ty. Najodważniejsza i pierwsza. To twoje kumpelki?
Wyłożyłem jedzenie na trawę miedzy, a one sięgały po swoje przysmaki i chrupały. Patrzyłem na nie wspominając zdarzenie z poprzedniego roku. To było niedaleko stąd, po drugiej stronie szczytu Babińca. Zima była ciężka, na polach leżała gruba warstwa twardego śniegu. Zobaczywszy mnie, stado saren zaczęło uciekać, ale po kilku susach jedna z nich zatrzymała się. Szedłem w jej stronę, spojrzała za swoimi towarzyszkami, odwróciła głowę w moją stronę i… stała dalej. Zdjąłem plecak i wyciągnąłem z niego jabłko i kromkę chleba z kanapki; nic więcej nie miałem. Trzymając jedzenie przed sobą szedłem dalej. Gdy byłem kilka kroków od sarny, ta sprężyła się, jakby chciała uciekać. Położyłem jedzenie na śniegu i cofnąłem się. Chwilę patrzyła na nie nim podeszła i sięgnęła po jabłko. Mówiłem coś do niej, wyciągnąłem dłoń i ruszyłem ku niej, ale ona potrząsnęła głową i spokojnie, bez paniki, pobiegła. Tamtej zimy spotkałem ją jeszcze dwukrotnie, odpowiednio już przygotowany. To ta z plamą na szyi.
-Daj się dotknąć. Przecież nie boisz się mnie, prawda?
Położyłem dłoń na jej głowie, a ona odchyliła się, musnęła wargami moje palce i odskoczyła dwa kroki. -Idziesz już? No tak, wszystko zjedzone, to idziesz. Idź i uważaj na siebie.
Pobiegły. Sto metrów dalej zatrzymały się i patrzyły na mnie, a w chwilę później znikły między drzewami lasu.
Nieco dalej droga też się chowała wśród drzew, ale wiedziałem, że za tym niewielkim zagajnikiem znowu wybiega łagodnymi meandrami na otwarte przestrzenie. Poszedłem tam w nadziei usłyszenia jej radosnego śmiechu.

Błotnista lub piaszczysta, niknąca we mgle lub na odległym horyzoncie, przecinająca rozległy przestwór pól lub szukająca dla siebie miejsca między drzewami lasu, prosto zmierzająca do sobie tylko znanego celu lub niezdecydowanie meandrująca, rozpalona letnim słońcem lub skuta zimowym mrozem, pod słońcem lub pod zwałami sinych chmur, wśród polnych kwiatów lub burych resztek zeszłorocznego kwitnienia – zawsze ma to „coś”, czym przyciąga mnie do siebie.









































































sobota, 16 kwietnia 2016

O wiośnie, literaturze i o górach


080416

Minęła godzina 21, odgłosy lunaparku ucichły, światła zgasły. Dzisiaj już na pewno nie będę wołany do pracy, mogę więc spokojnie kontynuować swój wieczór. Jeden z tych lubianych, gdy mogąc nazajutrz wstać później, siedzieć będę jeszcze długo po przepołowieniu nocy.

Ustawiłem książki na półkach, uśmiechając się na wspomnienie ich wybierania z biblioteczki w zimowym pokoju: wracałem do nich parokrotnie, za każdym razem dorzucając kolejne. O niektórych wiedziałem, że nie przeczytam, ale może chociaż zajrzę, przekartkuję. Po prostu chciałem mieć je ze sobą.  Przy rannej kawie otworzyłem jedną. Nie, sama się otworzyła na stronie z zakładką włożoną tam przeze mnie dawno temu.:



„Do drugiej zasię urny z dłonią wyciągniętą

Podchodziła Nadzieja – lecz dłoń była pusta…”



Kiedyś te słowa wywarły na mnie ogromne wrażenie. Te, i wiele innych ze wspaniałej poezji Ajschylosa.



„Jakże mam cię, gdy już serce więcej

nie boli, nazwać, panie? Maszt jesteś, nadzieja

okrętu!  Słup, co wspiera strop domu! Rodziców

radość, syn pierworodny! Ziemia zrozpaczonym

jawiąca się żeglarzom! Pogoda wiosenna

po długiej słocie zimy! Źródło wśród skwaru!”



Ateńczyk pisze o długiej słocie zimowej! Ech, gdyby on tutaj zawitał! Gdyby zawitał, zabrałbym go w Góry Kaczawskie i pokazał dziesiątki strumieni tych gór. Może nadałby im swoje nazwy? Może jedną chociaż tragedię umieściłby pod Lastkiem?

Cytat jest powitaniem. Pięknym powitaniem, nieprawdaż? Owszem, tyle że wypowiedziała je Klitajmestra do swojego męża, którego w godzinę później zaszlachtowała.



„Z dawnam już te zapasy obmyślała skrycie,

długom na nie czekała – i otom zwycięska!

Tu stoję, gdziem cios zadała! Spełnione dzieło.

A jakem go zgładziła, powiem i niczego

Nie zaprę się. Szeroki, długi płaszcz, zatratę

Pysznie tkaną, jak wielką sieć na jego ciało

Zarzucam, że ni uciec, ni odeprzeć ciosu

Nie zdoła. I uderzam go dwakroć. Dwa razy

Krzyknął – i legł bez siły. A gdy legł, uderzam

Trzeci raz – dar dziękczynny dla onego Zeusa

Podziemnego, co w zmarłych panuje krainie.

Padł i ducha przez usta szeroko otwarte

Wyrzygnął z krwi strumieniem. Bryznęła krew świeża

Z taką mocą, że czarnym zrosiła mnie deszczem.

A jam poczuła rozkosz, niby rola orna,

Gdy w niej ziarno kiełkuje, a z nieba Zeusowe

Leją się potoki…”



Wstrząsające swoją pychą wyznanie nienawiści i zbrodni, ale rozumiem ją i skłonny byłbym bronić jej. Wszak ten zarąbany, Agamemnon, mąż i jednocześnie głównodowodzący wojskami greckimi, skazał na śmierć ich córkę. Była niewinną owieczką, ale ojciec dał sobie wmówić, baran jeden, że tylko po przelaniu jej krwi odwrócą się wiatry. Bo przecież trzeba było płynąć pod Troję, żeby ratować honor jego brata, któremu żona przyprawiła rogi! Ech, te chłopy!

Dopisek z soboty, 16 kwietnia.

Znowu pada, jutro też ma być deszczowo; nie mam ochoty chodzić po górach w deszczu, marzy mi się zobaczyć je nie tylko w wiosennej szacie, ale i w słońcu. Po pracy pojechałem na zakupy, zaparkowałem pod biedronką i poszedłem na spacer. W deszczu, ale zaczynam obawiać się, że nim padać przestanie, skończy się kwitnienie. Znalazłem ścieżkę wiodącą tyłem przydomowych ogródków, szedłem nią gapiąc się na kwiaty; nagle myśl, widokami wiosny uwolniona od przyziemnych zmartwień, wydobyła z pamięci słowa Gilgamesza i znajdując swoiste podobieństwo, skojarzyła je z wyznaniem Klitajmestry. Postanowiłem znaleźć te słowa, także moją odpowiedź. W kampingu, po rozpakowaniu zakupów, usiadłem przy laptoku i zadałem mu pytanie o Gilgamesza. Wyświetlił mi około 50 plików, w których napisałem to imię. Aż tyle? – byłem zdziwiony. Cóż, ten utwór, chyba najstarszy poemat świata, towarzyszy mi od wielu lat. Oddaję głos bohaterowi tego dzieła, a słowa kieruje on do bogini Isztar.

„Gdybym cię za żonę wziął, czym ci odpłacę? Czy dam ci suknie?   Czy olej dla ciała? Czy miałbym chlebem cię sycić i karmić? Napitkiem napoić godnym władczyni?

Lepiej swe lica pięknie umaluj i na rojnych ulicach przebywaj, ciało swe w powabne suknie odziewaj, niechaj cię tam weźmie, ktokolwiek zechce!

Tyś koszyk z żarem gasnący, gdy zimno, drzwi poślednie, nie chroniące od burz i wiatrów, zamek, co grzebie pod sobą walecznych, słoń, co czaprak swój zrzuca i depce, smoła, która ubrudzi niosącego, bukłak dziurawy, co moczy niosących, głaz wapienny, który ścianę kruszy ciężarem, taran, który wprowadzono w kraj nieprzyjaciół, sandał, który chodzącemu stopę obciera. Któremuż z kochanków swych byłaś wierna? Kto twój pasterz? Kto ci się podobał?”



Moja wersja:



Tyś koszyk z żarem grzejącym, gdy zimno,

Drzwi masywne, co chronią od burz i wiatrów,

Dom broniący murami mieszkańców,

Kamień węgielny, podstawa tego domu,

Bukłak z wodą dla spragnionych,

Sandał, ochrona stopy zmęczonej.



Tragedię Ajschylosa i historię sumerskiego Gilgamesza dzielą morza i wiele wieków, jednak po upływie tysiącleci ja, mieszkaniec odległych rejonów Europy, wspominam te dwa utwory i znajduję w nich urok. Miła chwila ponad wiekami z wielką literaturą; chwila o bezmiar odległa od codzienności.



090416

Od rana pada. Między karuzelami świecą kałużę, rozmoknięta glina przykleja się do butów. Wóz z kuchnią stoi na zaśmieconym placu: wokół leżą połamane betonowe płyty, rozbite telewizory i butelki, sterczą szare badyle zeszłorocznych roślin. Nieco z boku, tam, gdzie nie chodzą moi koledzy, rośnie brzoza. Wziąłem aparat i poszedłem popatrzeć na nią. Dotykałem jej i słuchałem, ale ona, zajęta kwitnieniem, nic mi nie powiedziała… A może to ja nie potrafiłem dostatecznie wyciszyć się dla usłyszenia jej cichego szeptu. Przeszkadzało mi otoczenie, widok wozów i karuzel, świadomość krótkości chwili przed pracą. 




Zrobiłem jej kilka zdjęć i poszedłem na śniadanie.

Zająłem się porządkami w swoim warsztacie, a że w południe nadal padało, zaproponowałem szefowi wyjazd do bazy i kończenie prac zimowych, skoro z powodu pogody w ten weekend dużego ruchu, a tym samym i pracy, nie będzie. Pojechaliśmy w trzech. W ten sposób niespodziewanie, jeszcze przed zmierzchem, umyty, ogolony i przebrany, wyjechałem swoją vectrą do miasta na zakupy - wszak kuchnia została wśród śmieci. Gdy zaparkowałem na brzegu parku i wysiadłem, poczułem zapach wiosny. Pierwszymi jego nutami były wilgoć i chłód, ale głębiej tkwiły w nim liczne, miłe, chociaż trudne do rozróżnienia nuty. W tej jednej krótkiej chwili zachłyśnięcia się tym zapachem pojawił się we mnie obraz wilgotnych, rozchylonych ust kobiecych.

Dopiero później dostrzegłem związek.

Rozglądałem się: brzozy otulone zieloną mgiełką, zieleniejące się modrzewie i wierzby, kwitnące forsycje i mirabelki, jakieś małe zielone listeczki wystające spomiędzy zeszłorocznych traw, żonkile narcystycznie zapatrzone w siebie na trawie między jezdniami, pierwsze, nieśmiałe jeszcze, żółte główki mniszka szukające swoich pobratymców, kwitnące śliwy wiśniowe wokół ronda dwa razy objechanego z ich powodu. Wiosna. Wspomniałem góry; gdyby nie ten deszcz, pojechałbym. Może za tydzień?

Na kolację smakowita odmiana po codziennej porcji wędlin w lunaparkowej kuchni: wypatrzony w sklepie wędzony ser z oliwkami i oliwą przyprawioną ziołami prowansalskimi. Komputer uruchamiał się, a ja rozkoszowałem się smakiem jedzenia tak odmiennego od codziennego.

Oglądałem cudne zdjęcia z filmiku, którego adres przysłał mi Janek. Na którejś wędrówce uświadomiłem sobie, że niezależnie, czy poznawanie naszej planety traktować będziemy jako powinność poznania dzieła bożego, więc jako czyn na poły religijny, czy jako czyn natury estetycznej, skutek będzie taki sam: nasze wzbogacenie duchowe – rezultat obcowania z pięknem.

Patrząc na sfotografowane cuda natury, pomyślałem o moich górach.: Kto je zna? Ilu ludzi podziwia? Komu przychodzą  na myśl, gdy mowa o polskich górach? Czy są obecne w takich zestawieniach, jak to oglądane? Poczułem żal i pragnienie bycia wśród kaczawskich wzgórz, żeby swoim przeżywaniem zapewniać je o podobaniu się.



Facebook sam, nie pytając się o moją zgodę, ponownie uruchomił wyłączone przeze mnie konto u nich i masowo przysyła niechciane listy. Ta ich namolność i nieliczenie się ani ze mną, ani z polskim prawem, odbieram jako kolejne potwierdzenie słuszności mojej decyzji wypisania się stamtąd. Zlikwidować konta się nie da, po prostu nie i już. Gdy próbowałem to zrobić, zasypali mnie (właściwie nie oni, tylko ich komputery) zdziwionymi pytaniami: u nas jest tak bardzo super, a ty nie chcesz?? Nie, nie chcę. Unikam nie tylko reklam, ale i niedbale napisanych lub nachalnych stron.

Wieczorem koncert B-dur Albinoniego na obój z opusu siódmego.



czwartek, 7 kwietnia 2016

Prace i dni


Tekst zawieruszony w przepastnych głębiach laptokowej pamięci, napisany wiosną 2013 roku.

Skoro uznaję, że za dużo widzę potrzeb na zewnątrz mnie, potrzeb materialnych, a za mało duchowych, wewnątrz mnie, i to mimo uznawania świata wewnętrznego za prawdziwszy i ważniejszy, to dlaczego trzymam się tej pracy? Pracy, która ograbia mnie z czasu?
Pracuję po 80, a bywa, że i ponad 90 godzin w tygodniu, z dala od swoich, w błocie w którym topię gumowce lub w smrodzie gryzącym gardło i wywołującym mdłości, w zimnie lub w upale – usmarkany lub spalony na brązowo, w potwornym hałasie; także w stresie, skoro nierzadko wykonuję czynności będące zaprzeczeniem nie tylko bezpieczeństwa, ale i logiki lub technicznej kultury, na dokładkę wśród ludzi, których wolałbym omijać szerokim łukiem.
Omijać chciałbym też karuzele. Niedawno kolega opowiadał mi, jak to po wygraniu w totka i rezygnacji z pracy, szerokim łukiem omijałby miasto przez które wypadłaby mu droga, gdyby dowiedział się o stojących tam karuzelach; rozumiałem go.
Więc po co to wszystko? Czy tylko ekonomiczny przymus trzyma mnie tutaj?
W dobrych dniach, dostrzegając przedziwny, bo przewrotny, urok tej pracy, włóczenia się po kraju i czegoś podobnego do twardej, męskiej przygody, swoistej szkoły przetrwania dla twardzieli (skoro determinacja lub znaczna wytrzymałość psychiczna wespół z niemałą kondycją fizyczną są tutaj niezbędne), ale i tych satysfakcjonujących chwil, gdy naprawiane bądź skonstruowane urządzenie działa, wtedy uważam, że nie tylko przymus ekonomiczny, jednak na ogół trzymają mnie tutaj tylko pieniądze i brak rozsądnego wyboru. Różnie odbieram ten przymus: czasami jako coś naturalnego, skoro chcę coś mieć, gdzieś pojechać, skoro będąc mężczyzną poczuwam się do obowiązku utrzymywania swojej rodziny; czasami jednak czuję się zniewolony tym światem, w którym za wszystko trzeba płacić, ale i swoimi potrzebami - wcale nie  niezbędnymi do życia, ale które chciałbym móc zaspokajać.
Internet bezprzewodowy, komputer, parę w miesiącu kilkusetkilometrowych podróży dla pochodzenia po górach, samochód, no bo jak bez tego wszystkiego żyć w XXI wieku?! A jeszcze specjalistyczne i drogie buty górskie, jeszcze plecak i GPS, jeszcze dysk zewnętrzny i telefon, biurko, koszta urlopu no i oczywiście wszelkie opłaty związane z mieszkaniem, a jeszcze to, jeszcze tamto. A sieć rośnie, grubieje i oplata coraz bardziej. Zrywam się, prężę ramiona i rwę więzy. Spada ich dwa lub trzy, reszta zostaje, a później cichaczem pojawiają się następne, więc znowu robię remanent: to i tamto niepotrzebne, z tego zrezygnuję, z tamtego też – daremny trud, bo wydając tak mało, nadal wydaję tyle, że tylko ta lepiej płatna praca jest w stanie zapewnić wystarczające środki finansowe. No i dalej zostaję w lunaparku…
Ostatnio coraz częściej mam świadomość tego przymusu zarabiania na rzeczy nie niezbędne, i ona, ta świadomość pomaga mi zmieniając przymus w świadomy wybór: skoro chcę i potrzebuję wyjazdów w góry – na przykład – a ostatnio kosztują mnie te wyjazdy ponad 10 procent moich dochodów, to tym samym powinienem akceptować tyleż procent moich godzin pracy ponad normę.
Akceptuję, a pomaga mi w tym częste ostatnio porównania do przeszłości.
Będąc młodym chłopcem, Bach kilka dni szedł do miasta w którym miał dać koncert sławny wirtuoz. To, co dla niego było wielką wyprawą pełną trudów i wyrzeczeń, teraz, dla nas, jest zwykłym wyjazdem w niedzielne popołudnie, ale trzeba za to płacić. Przez tysiąclecia naszej historii ludzie całymi dniami pracowali aby zaspokoić elementarne potrzeby konieczne do przeżycia, a my narzekamy pracując na nowszy samochód lub telewizornię o większej przekątnej.
Warto pamiętać o tych różnicach, gdy biadolimy nad trudnościami życia i brakiem pieniędzy, bo mimo bezlitosnej ekonomiki naszego technicznego świata opartego na własności i pieniądzu, nadal jest spora grupa wydatków z których można zrezygnować bez pogorszenia materialnej jakości życia, a te, z których nie potrafimy czy nie chcemy zrezygnować, na ogół daleko są od rzeczy naprawdę człowiekowi niezbędnych. Bywa, że jeśli nawet ta materialna strona zubożeje, to niewiele, natomiast duchowa zyska. Mało tego, można znaleźć przykłady jeszcze wyrazistsze, gdy pierwsza nic nie straci, druga tylko zyska.
Daleko nie szukając: rezygnacja z posiadania telewizora jest oszczędnością nie tylko finansów, ale i czasu w dużej ilości traconego na oglądanie paskudnej papki tam pokazywanej. Do dzisiaj pamiętam oglądaną kiedyś reklamę, a w niej idiotyczny spazm radości pani, której z opakowania margaryny wyskoczył gadający ludzik. Myślę sobie, że jeśli już ktoś bierze się za pisanie reklam, to powinien znać się na tym, a przynajmniej umieć odróżnić pomysły takie sobie od tych żenujących.
Odsuwam laptoka i słucham wieczornej ciszy w parku, słyszę ptaki i rzadko przejeżdżające samochody. Założyłem górskie buty – wiadomo, z tęsknoty. Po trzech tygodniach od ostatniej wyprawy, wobec czterech miesięcy dzielących mnie do najbliższego wyjazdu w góry, z ciekawością i z rozbawieniem obserwuję u siebie dziwną zmianę: otóż na myśl o jesieni i zimie nie odczuwam zwykłej u mnie niechęci, a nawet jakbym oczekiwał ich przyjścia.

Przy swoim warsztacie spawałem jakieś połamane w transporcie żelastwo, i wtedy, z niskiej perspektywy klęczącej osoby, zobaczyłem nie tylko ten jeden krzaczek iglicy zauważony już pierwszego dnia, ale ich mnogość. Chyba nie jest im tam zbyt dobrze, skoro wykształciły maleńkie, ledwie widoczne kwiatki wielkości łepka zapałki. Dopiero gdy nachyliłem się, zobaczyłem liczne różowe drobinki wśród źdźbeł trawy. Iglica pospolita, jak i kwitnąca u schyłku lata cykoria podróżnik, niezapominajka polna i chaber (szczególnie w dojrzewającym zbożu, wśród maków), są moimi kwiatami, lubianymi, oczekiwanymi i oglądanymi. Nazwy obu pierwszych roślin poznałem robiąc im zdjęcia i angażując znajomych do których rozsyłałem listy z prośbą o identyfikację. Wszystkie one towarzyszą mi od lat, jakże więc nie lubić je?
…Myślę, że powód główny jest nieco inny: podświadomie uznaję to, co nie jest pokaźne i efektowne, a co drobne i zwykłe, za warte większej uwagi i czułości. Królewska róża i tak ma dość adoratorów, a te pospolite kwiatki potrzebują mnie. Gdy wsłucham się w siebie, czuję, że zasięg takiego mojego odczuwania ogarnia nie tylko kwiatki, ale i ludzi. Może dlatego zachowuję rezerwę wobec ludzi, którym wszystko się udaje i są wszechstronnie uzdolnieni?

Wielki, trzyosiowy, terenowy MAN uzbrojony w łańcuchy na kołach musiał rozkołysać się by ruszyć w głębokim błocie. Pomagam kierowcy idąc obok kabiny i obserwując gałęzie nad samochodem; kątem oka dostrzegam akację (czyli rubinię akacjową) i klon zrośnięte przy ziemi – jak bliźniaki syjamskie - myślę, obiecując sobie obejrzeć je dokładniej przy okazji zwijania naszego przewodu zasilającego leżącego obok. Koła ciężarówki pchają przed sobą wał ziemi, a na boki tryska woda wyciskana z namokniętego gruntu. Mlaskanie błota pod gumowcami tłumione jest rykiem ciężko pracującego wielkiego diesla, gdy ciężarówka wspina się na zbocze nasypu ciągnąc za sobą dwie głębokie, czarne koleiny. A deszcz ciągle pada, ósmy już dzień pada. Pod przeciwdeszczowym płaszczem ubranie mam wilgotne, spodnie na kolanach są mokre, nogi ociężałe wielogodzinnym wyciąganiem butów z czarnej, śmierdzącej brei.
Już drugi dzień próbujemy wyciągnąć karuzele z błota, bez pomocy ciągnika na gąsienicach chyba nie uda się wyjechać sprzętem na szosę. Za trzy dni zaczyna się festyn w następnym mieście, musimy zdążyć dojechać tam, ustawić cały sprzęt i zmontować karuzele.

Odebrałem dwa kolorowe pudełka tekturowe, a w nich potrzebne mi wtyczki do oświetlenia drogowego pojazdów. Dla oszczędności miejsca w ciasnym magazynie, wtyczki wyjąłem z opakowań, a te wyrzuciłem. Po co je robiono, skoro zaraz lądują w koszu na śmieci? Przecież potrzebne były materiały, sprzęt i ludzie, aby je wytworzyć…
Przecież wiem: my jak te sroki, cholera jasna, idziemy na lep błyskotek, bo towar ładnie zapakowany wydaje się nam lepszy, więcej warty. Kosztując dwa złote, efektowne opakowanie podbija cenę o dwadzieścia złotych, więc działają fabryki produkujące coś, co ma służyć (niemal) wyłącznie wyciągnięciu pieniędzy z kieszeni klientów.
Moja firma zużywa dziesiątki tysięcy litrów paliwa rocznie, tysiące litrów wszelakich płynów produkowanych przez wielki przemysł, zużywa ładunek ciężarówki albo i dwóch różnych części i materiałów, ale też ogromne ilości tlenu i wytwarza jeszcze większe ilości dymów w dziesiątkach wielkich silników, a to wszystko dla chwili radości klientów i zysku szefa.
…A czy ja sam nie robię tak samo? W ciągu ostatniej zimy przejechałem swoim samochodem (rozpędza się tysiąc kilogramów żelaza po to, aby przewieźć jedną osobę!) około 10 tysięcy kilometrów, spalając tysiąc litrów cennego gazu wydobywanego z trzewi Ziemi. Ile drzew musi żyć, aby wytworzyć tlen potrzebny mojemu fordowi wiozącemu mnie dla przyjemności w końcu, bo w góry, lub do domu wygodniej niż pociągiem? Z czego więc bywam dumny?
Ludzkość bezlitośnie i niefrasobliwie eksploatuje zasoby naszej planety dla pieniędzy lub zachcianki, a ja mam w tym swój udział.
Czy aby na pewno mamy prawo panoszyć się na Ziemi tak, jakby na nas miała się skończyć historia?

Po raz pierwszy od kilku dni wyszedłem „na miasto” do sklepu. Dziwnie lekko się poczułem idąc chodnikiem w zwykłych butach, nie w gumowcach po bulgoczącym i śmierdzącym błocie, a do takiego stanu deszcz i nasze ciężarówki doprowadziły polanę w parku. Centrum miasta, deptak, ładne sklepy, kawiarenki. Zajrzałem do jednej, jakbym w inny świat wstępował: niebrzydki wystrój, przyćmione światła, błyszczący bar, kolorowe lampiony na stolikach - elegancki świat ludzi mających czas na bywanie w takich miejscach.
Nagle poczułem żal i łzy w oczach – jakbym miał zdradzić ubogiego bliskiego dla osoby bogatej; zapragnąłem wrócić do siebie i usiąść przy szafce na której stoi mój komputerek, wrócić do swojego świata. Szybko zrobiłem zakupy i oto jestem.

Chyba musimy eksploatować naszą planetę, bo stworzyliśmy molocha, który dla swojego istnienia potrzebuje góry jedzenia, a co gorsza tak przyzwyczailiśmy się do niego, że nie wyobrażamy sobie życia bez cienia tej góry produktów którymi on karmi nas, a my jego.
Niedawno przeczytałem w książce Dalajlamy proste, zdawałoby się, stwierdzenie: coś jest nie w porządku z naszą gospodarką, jeśli dla prawidłowego jej funkcjonowania rokrocznie musi być odnotowywany wzrost. Bo przecież musi, w przeciwnym razie mam kryzys – ulubione słowo mojego szefa nagabywanego o podwyżkę, która wcale nie byłaby podwyżką, a ledwie wyrównaniem spadku wartości zarobków. Aby więc dostać podwyżkę, muszę kupować te cholerne telewizory, nie czekać z wymianą odzieży aż się rozleci i w końcu wyrzucić moją osiemnastoletnią wieżę audio by kupić nową.
A w życiu! Ta wieża, jak i mój stary telefon, będą u mnie do swojej naturalnej śmierci! Komu więc sprzedadzą swoje produkty fabryki, jeśli wszyscy będą tak robić? Moje poczynania są więc kryzysogenne, (znowu) cholera.
Z tego miejsca nie znam dalszej drogi.
Dopisek.
Drogę znaleźli producenci: zmuszają nas do zakupów, ponieważ ich wyroby projektowane są i wykonywane tak, żeby szybko się zepsuły. Obok bylejakości programów telewizyjnych, naszych kontaktów ze znajomymi, wypowiadanych i pisanych słów, zalewa nas kolejna bylejakość: wyrobów naszego przemysłu.

środa, 30 marca 2016

Druga rocznica


 300316

W marcu 2014 roku zamieściłem tutaj pierwszy tekst. Minęło dwa lata, pora więc na małe podsumowanie, a zacznę od statystyki.

Przez pierwsze jedenaście miesięcy blog (nie lubię tego słowa, ale nie wiem, jakim zastąpić) otwierany był kilka razy dziennie, albo i wcale. Nikt też nie pisał; pamiętam, że nawet sprawdzałem, czy funkcja zamieszczania komentarzy działa. Obecnie średnia ilość otworzeń wynosi około 40 dziennie, łączna ilość wizyt zbliża się do szesnastu tysięcy. Mam jednego obserwatora i kilka osób regularnie zaglądających tutaj.

Pierwszy post otworzony więcej niż 400 razy – „Lato, tęsknoty i chwile”, pierwszy z pięciuset otworzeniami – „O chorobie i o znikaniu rzeczy”. W październiku 2015 roku blog otworzony był po raz pierwszy ponad sto razy w ciągu dnia i ponad dwa tysiące w miesiącu. W ciągu tego jednego miesiąca więcej, niż przez pierwsze dziesięć.

Przeglądając statystyki zauważyłem, że tekst „Lato, tęsknoty i chwile” otwierany był regularnie przez szereg miesięcy, ale tak, jakby robiła to jedna osoba. Dopingowałem temu postowi, czy raczej tej osobie, która tyleż razy czytała ten tekst. Powoli piął się w górę na liście najczęściej czytanych, aż w końcu wyszedł na prowadzenie. Na krótko, jak się okazało, bo na dziwnej i niespodziewanej fali popularności blogu, prowadzenie objął tekst „Trzy zimowe dni w Górach Kaczawskich. Dzień drugi”, otworzony blisko 600 razy. Tamtemu brakuje kilkunastu otworzeń do zajęcia pierwszego miejsca, ale kilka tygodni temu urwały się te tajemnicze wizyty. Bardzo chciałbym dowiedzieć się, które słowa, jaka myśl, tak spodobały się osobie czytającej ten tekst. Może napisze mi? Niechby anonimowo?

Z ciekawostek wymienię jedną: w styczniu tego roku więcej było wejść na blog z Niemiec, niż z Polski. Sporo gości mam z USA, ale myślę, że nie osoby to są, a programy google przeszukujące internet.

A teraz garść uwag a propos.

W decyzji założenia blogu, a kształtowała się ona we mnie długo, walcząc z niezbyt dobrym stereotypem tej formy przekazu i międzyludzkich kontaktów, obok innych powodów była też moja niezgoda i mój protest na coraz niższą kulturę pisania, wyrażania myśli i kontaktowania się na piśmie. Chciałem stworzyć miejsce, moje miejsce (to było i jest ważne dla mnie), w którym nie szybkość informowania grona bywalców liczyłaby się, a jakość tekstu. Czy mi się to udaje? W pewnej mierze, tylko w pewnej, ponieważ rzadko kiedy jestem w pełni zadowolony z tekstu, ale staram się. Wiem, co mogłoby podobać się czytelnikom, ale nigdy nie będę tutaj pisać pod publiczność, dla podkręcania liczników, bo nie taki był cel założenia blogu.



Wszystkim znana jest prawidłowość obowiązująca w internecie: ty zaglądasz do mnie, to ja do ciebie. Prawidłowość w pewnej mierze wytłumaczalna, ale tylko w pewnej, a to z powodu zauważalnej niekiedy premedytacji. Nie chcę myszkować po blogach dla zwiększenia ilości gości u mnie, ponieważ chciałbym, żeby zaglądano dla słów, nie z wdzięczności czy poczucia obowiązku. Owszem, sam też składam regularne wizyty na trzech blogach, ale ma to konkretne uzasadnienie.:

Pierwszą osobą, która napisała komentarz u mnie, jest Anna, nazywana przeze mnie Pierwszą Damą (mojego blogu). Zajrzałem na jej stronę z ciekawości „któż napisał do mnie?”, ale szybko ta ciekawość zamieniła się w przyjemność czytania jej tak typowo kobiecych wpisów; rozliczne pasje Anny (z rowerową na czele) także odgrywają tutaj pewną rolę, ponieważ lubię osoby z pasją.

Na blog Aniki zajrzałem skierowany wyszukiwarką google i zostałem. Ciekawe wpisy, pełne zebranej z różnych źródeł informacji i ładne zdjęcia, ale też pasja autorki i mój podziw dla jej pracowitości i umiejętności, trzymają mnie blisko jej blogu.

Janek do tej chwili nie wiedział, że kiedyś ujął mnie prosząc o odpisanie, a tak to zrobił, iż nie mogłem odmówić. Tak się zaczęło, później był pierwszy nasz wspólny wyjazd i następne. Ostatni raz ujął mnie przerwanym w pół (dlaczego?) gestem objęcia mnie przy naszym żegnaniu się do jesieni. W Janku jest coś, co wypadałoby mi nazwać bezbronnością, taką kobiecą, raczej rzadką u mężczyzn, ale działającą równie skutecznie.

Czasami przez przypadek zajrzę tu i tam, niektóre blogi wydają się być warte odwiedzania, ale świadomie i z konieczności ograniczam rozrastanie się tego mojego kręgu internetowych znajomych. Przymusza mnie brak czasu. W mojej pracy jesienią i zimą pracuję 60 godzin w tygodniu, wiosną i latem średnio 77. Skąpą ilość wolnego czasu dzielę między moje pisanie, książki, korespondencję i szeroko rozumiany internet.

Wrócę jeszcze do kultury pisania.

Nierzadko czytam list tego rodzaju: „witam ja sie chcialem zapytac o cene pzdr…”.

W tym „liście” jest wszystko, co najgorsze, ale zwrócę uwagę tylko na jego początek i koniec. Niemal wszyscy, nawet piszący poprawnie, zaczynają list właśnie w tak dziwaczny sposób: słowo „Witam”, niezbyt szczęśliwie użyte, ale niech będzie, jednak dalej jest przecinek i po nim list zaczynający się z małej litery. Niepoprawny zwyczaj, ale co powiedzieć o okropnym skrócie „pzdr” na końcu listu? Powiedziałbym tak: jeśli nie możesz lub nie chcesz poświęcić mi sekundy czasu potrzebnego do napisania pełnego słowa, to daruj sobie te swoje pozdrowienia, bo są bardzo nieszczere.

Czytając takie dziwadła i potworki, odczuwam już nie bunt, bo ten minął mi, a coraz większą obcość tego świata i tych ludzi. Nie jestem znawcą języka polskiego, daleko mi do jego dobrej znajomości, jakże często popełniam błędy, zwłaszcza w mowie potocznej, ale mam coś, czego nie ma większość znanych mi ludzi: wstyd z powodu błędów i chęć ich poprawy, podczas gdy tamci mają jedynie lekceważące wzruszenie ramion. Kiedyś próbowałem wstrząsnąć kolegami z pracy, mówiąc im o kaleczeniu i lekceważeniu ojczystego języka, głównej cechy polskości, ale przestałem, bo słyszałem obelgi („no, patrzcie, Miodek się nam, k…, trafił”) lub tłumaczenie, że przecież i tak wiadomo o co chodzi. Cóż, gdyby wymownie chrząkać, zapewne też często, jeśli nie zawsze, byłoby wiadomo, dlaczego chrząkający chrząka, tylko nie da się inaczej określić takich praktyk, jak totalny upadek sztuki wymowy, cofnięcie się do czasów grup hominidów błąkających się po afrykańskich sawannach dwa miliony lat temu.

Czasami otwieram, jak chyba każdy korzystający z internetu, różne strony w poszukiwaniu potrzebnej informacji; bywam wtedy zniesmaczony i zszokowany wypowiedziami osób tam piszących. Nie tylko błędy, brak znaków przystankowych, wielkich i polskich liter mam tutaj na myśli, ale też ton wypowiedzi: agresywność, złość, ubliżanie, wynoszenie siebie w okolice boskiej nieomylności, wszelkiego rodzaju segregowanie ludzi w zależności od wyznawanej wiary, koloru skóry i szalika lub zawodu; dzielenie świata na my i oni, czarno-białe widzenie, na dokładkę o dziwacznej logice, w końcu zwykły prymitywizm i najzwyklejsze zadufanie. Okropności. W związku ze zmianami w używaniu pisma bywa też zabawnie: otóż parę już razy widziałem, jak w najprostszych sytuacjach, gdy na przykład zapisać trzeba dwa wymiary, kilka cyfr, prostą nazwę, zastępuje się słowo pisane zdjęciami.

To nie bicie na alarm, bo ileż osób mogłoby nań odpowiedzieć i co ich głosy znaczyłyby w zalewie „pzdr-ów”? Nie, ten blog jest, obok innych powodów swojego istnienia, próbą budowy mojej własnej malutkiej wysepki, na której pisze się z poszanowaniem rozmówcy i naszego języka, czyli poprawnie i bez dziwacznych skrótów.

Czy jestem zadowolony? Czy nie żałuję? A może czuję zawód? To są pytania, które w związku z niewielkim zainteresowaniem sam sobie czasami zadaję i z pewną obawą wsłuchuję się w siebie, co też moje ja mi odpowie; wspominam o obawie, ponieważ nie chciałbym dowiedzieć się o sobie, iż oczekuję poklasku. Odpowiadam: jestem zadowolony. Mam swoje miejsce w internecie, z którego nikt mnie nie wyprosi, ani nie powie, co mogę, a czego nie mogę publikować; miejsce, którego oblicze głównie ja kształtuję swoimi tekstami i odpowiedziami udzielanymi gościom bloga. Mam miejsce, w którym liczą się przede wszystkim słowa i wrażenia. O niepopularności moich tekstów wiedziałem wcześniej, więc nie jestem zaskoczony niewielką ilością wizyt tutaj. Wiem, że moje teksty nie pasują do obecnych czasów pośpiechu i smsowania, ale dopasowywać się nie myślę. Moje wysiłki idą niejako w odwrotnym kierunku: tekst mam za tym lepszy, im lepiej oddaje moje wrażenia, drobiazgi zwykłych dni. Jego długość, jak i długość zdań, nie jest dla mnie wadą, zaletą jest oddanie subtelności przeżywania. To mój cel główny, mój ideał, do którego zmierzam.

Przyznam jednak, że trochę brakuje mi długich rozmów, jakie zdarzały mi się w Biblionetce – ciągnących się tygodniami i rozpisanych na wiele stron. Mógłby ktoś zapytać, dlaczego w takim razie nie jestem tam aktywny. Odpowiem. Powody są dwa: tamta strona jest o książkach, a moje teksty książkami nie są, oraz, powód drugi, tam nie byłem u siebie, tutaj jestem. Byłbym jeszcze bardziej u siebie, gdybym wykupił trochę miejsca gdzieś na serwerze i stworzył całkowicie swoją stronę, ale pożałowałem pieniędzy: koszt wykupu miejsca jest niewielki, około 100 zł rocznie, ale niemało musiałbym zapłacić za napisanie oprogramowania strony, bo około pięciu tysięcy. Zrezygnowałem i skorzystałem w oferty googli. Ta firma daje przestrzeń i oprogramowanie bezpłatnie, licząc na przyszłe zarobki na reklamie; niech sobie liczą, na mnie się przeliczą.



Kiedyś pochyliłem się nad niepozornym, małym kwiatkiem, którego ludzie jakby nie widzieli; nachyliłem się i znalazłem ujmująco bezbronne piękno. Teraz nachylam się nad niezauważaną przez nikogo (zero otworzeń) moją chwilą dostrzeżenia piękna w kroplach wody. Pamiętam ją, mimo upływu dziesięciu czy dwunastu lat. Czytając, znowu przez moment stałem w drzwiach warsztatu i oczarowany patrzyłem na spektakl grany przez wodę i światło.