080516
O planowanym majowym wyjeździe do bazy wiedziałem już na
przedwiośniu i już wtedy liczyłem na urwanie jednego dnia i wyjazd w góry, ale
też wiedziałem, jak niepewne są tutaj plany wolnych dni. Jeszcze w przeddzień
wyjazdu, od rana zajęty spawaniem jakiegoś połamanego żelastwa, nie wiedziałem
jak będzie. Będąc wśród karuzel, a nie w zimowym pokoju, nie czułem tak
charakterystycznej atmosfery przedwyjazdowej. Wyjazd nabrał realności dopiero
popołudniu, gdy siedząc w nagrzanej kabinie swojego autokampingu, przebijałem
się na południe zatłoczonymi ulicami Poznania. W bazie byłem pod wieczór;
zakupy i wszystkie konieczne przygotowania starałem się zrobić jak najszybciej,
chcąc położyć się spać przed godziną 21. Podekscytowany, położyłem się dopiero
po 22, nastawiwszy budzik na godzinę drugą.
Chciałem zobaczyć wschód słońca.
Gdzie jechać? W Góry Kaczawskie, to wiadomo, ale gdzie? Jak
tyle już razy, odpowiedź przyszła sama: okolice Trzmielowej Doliny. W drodze
moja vectra, cicha, opanowana i posłuszna, rozpieszczała mnie; po ostatnich
jazdach rozklekotanymi ciężarówkami, wydawało mi się, że jadąc nią, płynę po
chmurach.
W górnym Komarno byłem tuż po piątej; wysiadłem i nim
sięgnąłem po plecak, przez chwilę patrzyłem na południe: po drugiej stronie
granatowej, uśpionej jeszcze Kotliny Jeleniogórskiej, nad ciemną ścianą
Karkonoszy, zobaczyłem kolory świtu. Były jeszcze nieśmiałe, stonowane niebieskimi
szarościami, ale przecież już ładne.
Po szybkim marszu dotarłem o 5.30 na
Ziemski Kopczyk, a tam opadający garb przełączki odsłonił mi wschodni horyzont;
słońce nie czekało na mnie: świeciło dwa palce nad horyzontem, a niebo stało w
płomieniach. Błękitne górą, niżej seledynowe, stopniowo nabierało żółtych barw,
a te ustępowały miejsca pomarańczom; blisko horyzontu niebo było ciemnoróżowe,
a wszystkie te kolory były intensywne, świecące i czyste. Niemal czarne góry i
lasy poprószone były okruszynkami słońca.
Wokół mnie jasna, soczysta, skrząca się rosą, młoda zieleń
łąk i drzew. Oddychałem rześkim, chłodnym powietrzem, słyszałem śpiew ptaków.
Cud majowego ranka, tak bardzo upragnionego w czasie zimowych miesięcy, gdy
ranki jakże często są li tylko przemianą czerni nocy w szarość świtu. Patrzyłem
na góry wokół - moje przecież, tak dobrze znane – ale dzisiaj patrzyłem na nie
tak, jakbym widział je po raz pierwszy. Zielonymi, wiosennymi, po niebem
błękitnym, widziałem je po raz pierwszy. Doczekałem się tego dnia i jak tylko
potrafiłem, wypełniłem go widokami i wrażeniami.
Poszedłem na południowe stoki Maślaka i do Trzmielowej
Doliny, w moje ulubione miejsca, do których zawsze chętnie wracam. Nie miałem
żadnego planu, żadnej trasy, miałem wielkie zamierzenie: nacieszyć się słońcem,
zielenią i błękitem. W zimie rzadko robię przerwy, jeszcze rzadziej siadam, na
ogół stojąc wypijam kubek herbaty i idę dalej z kanapką w ręku; dzisiaj,
nieśpiesznie szwendając się tu i tam,
kilka razy siadałem na trawie i po prostu patrzyłem. Patrzyłem.
Kwitły czereśnie i tarnina.
Krzewów tej śliwy nie ma dużo -
z wyjątkiem dna Doliny, gdzie jest ich spory zagajnik i paroma innymi miejscami
- ale za to dzikich czereśni, trześni, jak mówiono na wsi mojej babci, rośnie
dużo i wszędzie: w lasach i na ich obrzeżach, w śródpolnych zagajnikach, albo
samotnie, gdzieś na rozległym polu lub łące. Jak dużo, dopiero dzisiaj mogłem
się przekonać, ponieważ w bieli swoich kwiatów widoczne były z daleka,
wyróżniały się, przyciągały wzrok niczym panna młoda w swojej ślubnej sukni,
niektóre zgrabne niczym baletnice, chociaż na ogół miotlaste.
Tak więc do zieleni i błękitu, kolorów tego dnia, dodać
wypada biel kwiatów, a z odgłosów wiatr, stały towarzysz dzisiejszego dnia.
Wiał równo, bez niepokojących porywów odczuwanych w kanionach miejskich ulic,
był niedokuczliwym polnym wiatrem, mimo iż na przełęczach dmuchał mocno; gdy
stałem pod czereśnią, sypał na mnie śnieżną kurzawą kwietnych płatków. Do tego
obrazu dnia malowanego wiatrem dodaję falowanie traw i szum liści drzew – odgłos nie słyszany zimą w takiej tonacji
– oraz śpiew skowronków i niezrównany w swoim wdzięku lot jaskółek. Nisko,
wśród traw, kładę podpis: żółte kropki kaczeńca i mniszka.
Wiele czasu zajmowało mi oglądanie drzew; ze zdumieniem, ale
i z rozbawieniem, zauważyłem, że nierzadko rozpoznawałem gatunki po korze i
gałęziach, nie po liściach – ot, znamię zimowego wędrowcy. Z satysfakcją
odnotowywałem w pamięci potwierdzenia wcześniejszych obserwacji, gdy zauważone
drobne, drugorzędne cechy identyfikacyjne, okazywały się być przydatne do
rozpoznania gatunku drzewa. Jednak dopiero dzięki liściom rozpoznałem trzy duże
wiązy szypułkowe rosnące w Trzmielowej Dolinie, a widziane wcześniej drzewo o
cudnie splątanych pniach okazało się być jarząbem pospolitym.
Oczywiście wiele
razy stałem pod drzewami, zwłaszcza małymi, i nijak nie potrafiłem dopasować
wyglądu do nazwy, ale mam nadzieję na ich rozpoznanie w przyszłości. Wszak
jeszcze niedawno znałem ledwie kilka gatunków, a teraz bywa, rzadko co prawda,
ale bywa, iż spojrzę na drzewo i nie analizując jego wyglądu, nie szperając w
pamięci, po prostu wiem, jakiego jest gatunku. Czegoś podobnego doświadczam
patrząc na moje góry: stojąc na nowym miejscu zdarza się, że przez chwilę
patrzę bezradnie na szczyty przede mną nie mogąc świadomym wysiłkiem pamięci
rozpoznać je, a po chwili nazwy same, najzupełniej same pojawiają się,
porządkując góry wokół mnie i czyniąc je moimi.
Gdy otworzy się oczy na świat, ogarnia nas zdumienie
dwojakiego rodzaju: rozmaitością gatunków fauny i flory, bogactwem kolorów i
form krajobrazu, pięknem jednych i drugich, ale też odczuwamy zdumienie
uświadamiając sobie swoją wcześniejszą ślepotę. Przychodzi chwila, w której
zwracam uwagę na jakiś drobny fragment otaczającego mnie świata - jakbym
dostrzegał go po raz pierwszy w życiu, mimo że na pewno widziałem nie raz.
Patrzę wtedy i dziwię się: tyle lat przeżyłem, a nie widziałem? Nie przyjrzałem
się? Nie doceniłem? Jak to możliwe? Owszem, widziałem, tylko jakoś inaczej,
płytko, byle jak, bez nachylenia się, bez odbicia we mnie. W tym stanie nie ma
jednak poczucia straty, a radość ze znalezienia, z odkrywania, radość
poznawania. Smakowanie uroku nowego piękna. Jego przeżywanie.
Na zboczu Ogiera, w jednym z moich ulubionych miejsc, po raz
pierwszy zobaczyłem w pełnej krasie, bo w bieli kwiatów, Czereśniowy Wzgórek,
jak nazwałem niewielką kupkę kamieni na której rośnie grupa starych czereśni;
stojąc wśród nich, słuchałem buczenia owadów, czułem ciepły, słodki zapach
kwiatów, i patrzyłem na niebieskie szczyty odległych Karkonoszy. Tuż obok
rośnie jeszcze jedna moja kępa brzóz, do której przytulił się różany krzew.
Siedziałem tam oparty o biały pień, mając Trzmielową Dolinę u stóp i słońce na
twarzy.
Zapragnąłem przejść na drugą stronę pasma gór, zejść w
dolinę i dojść na Gackową, górę, na której po raz pierwszy byłem kilka tygodni
temu. Czasu miałem dużo, planów żadnych, wstałem więc i poszedłem znanym sobie
przesmykiem między ścianami lasów. Parę lat temu widziałem tam brzozy połamane lub
przygięte do ziemi ciężarem lodowych sopli wiszących na gałązkach; wiał wtedy
mroźny wiatr niosący zamarzające kropelki wody, a sople stukały o siebie
wydając szklany dźwięk. Dzisiaj było tam zupełnie inaczej: drzewa rosły dalej
nie pamiętając tamtej ciężkiej dla nich zimy, młoda zieleń zasłoniła kikuty
konarów.
Zobaczywszy Krzyżową po drugiej stronie doliny, zapomniałem
o wcześniejszym planie i poszedłem na tą ukrzyżowaną górę. Ładniejsza byłaby
bez postawionego na szczycie kamiennego postumentu przypominającego bunkier. O
wielkim krzyżu stojącym tam powiem tylko, że są właściwsze miejsca na stawianie
religijnych symboli, niż szczyty ładnych gór. Widok z tej góry jest
panoramiczny i urozmaicony, a stoki odkryte, więc dal towarzyszy wędrowcowi
niemal cały czas.
Z jednej strony zobaczyłem w oddali (sprawdzałem na mapie:
prawie 9 km) Wielisławkę i natychmiast poczułem pragnienie pójścia do niej; z
drugiej strony zza grzbietu Łysej wychylał się jeden ze szczytów Kop – i też
wołał mnie do siebie obiecując miły tete a tete. Z odrobiną żalu odmówiłem nie
chcąc śpieszyć się, nakręcać kilometrów. Zakolem wróciwszy w Trzmielową Dolinę,
odwiedziłem kilka ulubionych miejsc, zajrzałem w nieznane zakątki, wszedłem na
ambonę, w końcu usiadłem na trawie, ale po chwili uznałem, że w tak ciepły
dzień mogę się położyć. Leżałem z głową na plecaku patrząc na moją Dolinę i na
niebo, aż w końcu… obudziło mnie chrapanie. Sprawdziłem czas, minęło 15, może
20 minut; poczułem ulgę, oznakę swojego nienasycenia, chęci wykorzystania całego
dnia, bo przecież wiedziałem, że minie przynajmniej cztery miesiące nim wrócę
tutaj.
Odwiedziłem grupę brzóz, które pewnego zimowego dnia
niespodziewanie wyłoniły się z mgły czarując mnie swoim wyglądem; czarowały i
dzisiaj.
Byłem na leśnej dróżce wiodącej płytkim wąwozem, ponownie
doświadczając zaskoczenia nagłą zmianą perspektywy, ucieczką horyzontu:
idąc pod górę, widzi się tam bliski koniec drogi na tle nieba, a w chwilę
później, po paru ledwie krokach, droga opada do stóp odsłaniając dal – niebieską
ścianę Karkonoszy.
Do samochodu dotarłem po czternastu godzinach. Czułem w
nogach ten czas. Na drogę powrotną miałem kupione jakieś chrupki (dla
odpędzania snu), ale że ostatni kawałek zjadłem w połowie drogi, później
rozpaczliwie walczyłem z sennością; do Leszna udało mi się dojechać po godzinie
22. Byłem zmęczony jak rzadko kiedy, aż miałem chęć zostawić mycie butów i
siebie na jutrzejszy dzień. Na koniec dnia przyszła konstatacja: gdybym mógł
jeździć w góry późną wiosną i latem, w czasie długich dni, ta moja chytrość
słońca i drogi wykończyłaby mnie.
Późniejszy dopisek: dzisiaj dowiedziałem się, że w ciągu
najbliższych tygodni jeszcze parę razy będę przyjeżdżać do bazy, a wieść ta od
razu zbudziła we mnie nadzieję na szybki powrót w moje góry. Wszak ciągle
niespełnione jest moje marzenie zobaczenia kwitnienia dzikich róż.