Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 8 kwietnia 2014

Góry Kaczawskie. Kolory zimowego lasu bukowego

Dzień czterdziesty czwarty w Górach Kaczawskich. Marzec.
Wieś Radzimowice, Żeleźniak, Czarci Zagajnik, Marciniec, Rogacz, Dłużec, Chmielarz, Lisie Skały, kamieniołom Gruszka, Owczarek, Radzimowice.

Tym razem nie cieszyłem się deszczową prognozą pogody, ale też ani przez chwilę nie myślałem o rezygnacji z wyjazdu; wszak była to jedna z ostatnich niedziel przed półroczną przerwą w wyjazdach w góry. Pojechałem z kolegą, a trasę ustaliły pospołu moja chęć pokazania mu odkrytych ostatnio miejsc, oraz jego zainteresowanie wzgórzami na zachód od Marcińca.
Miło mi było iść pewnym krokiem po znanych dróżkach pełniąc rolę przewodnika. Czarodziejską dróżkę na północnym stoku Żeleźniaka chyba powinienem zacząć nazywać Deszczową Drogą: po wyjściu w drogę nie padało, deszcz zaczął siąpić właśnie tam, a w ślad za nim przyszła mgła. Miałem więc to, czego brakowało mi tydzień temu: drzewa niknące we mgle i odgłosy równomiernie padającego deszczu nie niepokojonego wiatrem. Niestety, miałem też przemakające rękawice… Z koniecznym wyposażeniem wędrowca jest trochę tak, jak z gumą do żucia: potrafi rozciągać się w nieskończoność.
Przez Czarci Zagajnik doszliśmy do rozdroża na przełęczy między Bukowinką i Marcińcem, a tam skręciliśmy w drogę wiodącą wzdłuż całego masywu aż do Wojcieszowa. Oczywiście wchodziliśmy na wszystkie mijane szczyty, a korzystając z GPS kolegi, sprawdzaliśmy dokładność oznaczeń na mapie. Okazało się, że między wskazaniami mojej mapy, a elektronicznej mapy w urządzeniu, zdarzały się spore różnice, ale też udało mi się skorygować swoje własne błędy w dokładniejszej lokalizacji szczytów. Tak było na przykład na Chmielarzu, gdzie właściwy szczyt był oddalony o kilkadziesiąt metrów (i kilka metrów wysokości) od miejsca wcześniej uznanego przeze mnie za wierzchołek tego wzniesienia. Na zachodnim stoku tej góry są Lisie Skały, których odszukanie sprawiło mi kiedyś sporo kłopotów; dzisiaj Chmielarz ponownie zamieszał mi drogi ku tym skałom, do czego swoje trzy grosze dodał GPS wskazując ich niewłaściwą lokalizację, ale teraz tak poznałem okoliczne ścieżki, że góra, nawet przy pomocy GPS, już więcej mnie nie zmyli.
Spodobała mi się nasza droga wzdłuż masywu. Wiedzie  tuż przy szczytach Marcińca, Rogacza i Dłużca; dalej na zachód też, ale tam nie doszliśmy. Kolega wysnuł ciekawą hipotezę dotyczącą szczątków kamiennego muru przy szczytowej skale Marcińca: może zbudowano go jako schody wiodące na wierzchołek skały? To całkiem możliwe.
Szliśmy prawdziwym odludziem, wszędzie stamtąd daleko, tylko mało używana droga i las. Cichy i nieustający deszcz, mgła, kamienie, buki, droga, las i... kolory.
Niemało było w tych lasach miejsc czyniących wrażenie kolorystyką, co dziwiło mnie samego, bo przecież jakie mogą być kolory w zimowym i zamglonym lesie? Fakt, nie było ich wiele, ale może właśnie dlatego zwracał uwagę ich kontrast. Tak było na zboczu Chmielarza i Marcińca, na szczycie Rogacza, ale przecież nie tylko.
Obok mnie i nade mną wielkie, mięsiste i nagie buki; zmoczone deszczem były czarne i błyszczące – jak i kamienie sterczące między ich rozcapierzonymi korzeniami. Widziane z bliska na tle dalszych drzew zimowego jeszcze lasu stopniowo znikającego we mgle, a przez to mniej realnego i odleglejszego, buki wydawały się masywniejsze, cięższe, prawdziwsze, jakby oglądało się je na przekontrastowanych zdjęciach. Czerń tam była i cała gama odcieni szarości aż po jasnoplatynowy odcień mgły w górze, bliżej słońca.

Przy ziemi, między głęboką czernią mokrych kamieni, świeża, jasna zieleń traw i nieznanych mi roślinek śpieszących się ku słońcu, zmieszana była z brudnymi żółciami zeszłorocznych traw i kępami intensywnej zieleni mchów rosnących na kamieniach.
Stałem przy małym buku pieczołowicie trzymającym swoje jesienne liście, które przez całą zimę nic nie straciły ze swojej wyrazistej, nasyconej palety barw, i poprzez nie patrzyłem na las. Cała paleta ciepłych kolorów: miodowy, pomarańczowy, ochra, ugier, szafran, kolory herbaty, miedzi i złota. 

A na środku duktu znalazł miejsce dla siebie fiołek; klęczący z aparatem kolega wyrywał zeszłoroczne źdźbła traw wchodzących mu w obiektyw, chcąc uchwycić drobinkę jego urokliwej niebieskości.
Oto zdjęcie przez niego zrobione:
Z kamieniołomu Gruszka wracaliśmy do Radzimowic dróżką, którą biegnie czerwony szlak rowerowy. Szedłem tą drogą zatrzymując się często i odwracając dla widoków; byłem tam po raz drugi i na pewno nie ostatni. Po przecięciu żółtego szlaku przeszliśmy znanym mi krótkim przejściem przez las wprost na Owczarka. Z tego wzniesienia roztacza się widok warty obejrzenia: ze zbocza Osełki schodzą falujące łąki poprzecinane nitkami dróg ocienionych drzewami lub gęstymi krzakami głogów, tu i ówdzie rosną kępy brzóz pod którymi tak miło położyć się w letni dzień, a które nawet w deszczu, pod chmurnym niebem, przyciągają wzrok swoją urodą.


Każde wrażenie ma dwa źródła, jak to dawno temu zauważył Proust i co stukrotnie potwierdziłem swoimi obserwacjami: jedno tkwi w postrzeganym świecie zewnętrznym, drugie jest w nas, a są nimi wspomnienia przeżytych wrażeń przywoływane bieżącą chwilą. Przed wieloma laty, w słoneczny dzień wrześniowy, widziałem całą kępę muchomorów pod brzozami; innym razem, w pamiętanych okolicznościach i miejscu, zauroczyła mnie samotnie rosnąca brzoza, w końcu listopada strojąca się ostatnimi żółtymi liśćmi. Tkwi we mnie pamięć brzóz w delikatnej mgiełce jasnej zieleni rozwijających się liści; w pełnym rozkwicie ich urody, gdy nagrzane słońcem drżą w delikatnym wietrze przedwieczornym; strojnych zielenią i żółcią w tej nostalgicznej porze pustoszejących pól i jasnych dymów snujących się nad kartofliskami. Wiele jest we mnie obrazów tych pięknych drzew, wiele miłych chwil z nimi i dzięki nim.
Stojąc na zboczu Owczarka, w zimnym deszczu, ze zmarzniętymi dłońmi, i patrząc na nagie, jeszcze zimowe i trochę smutne brzozy, moja pamięć wzbogaca ten obraz całym szeregiem obrazów i wrażeń wcześniejszych. Gdy patrzeć będę na inne brzozy w gorący letni dzień, albo w mroźny ranek zimowy, w moim ich widzeniu tkwić będzie wspomnienie dzisiejszych chwil z brzozami oglądanymi w brzydki dzień marcowy, a dzięki temu zespoleniu wrażeń widzieć je będę nie tyle ładniejszymi, co bliższymi mi. Widzieć je będę inaczej, niż widzą inni ludzie, ponieważ oni nie patrzyli na nie z Owczarka, nie widzieli pod Źróbkiem brzóz łamanych ciężarem grubej szadzi, nie mogą wspomnieć tamtej kępy muchomorów widzianych przed ćwierćwieczem. Każda z tych chwil niesie wspomnienie wrażeń których była świadkiem, jest jak kolejne pociągnięcie pędzla artysty tworzącego dzieło niepowtarzalne.
Tyle jest obrazów świata, ile jest ludzi.

Do deszczu dołączył śnieg, gdy po dziewięciu godzinach wędrówki dotarliśmy na ryneczek Radzimowic. Z ulgą usiadłem w fotelu, włączyłem nawiew ciepłego powietrza i nareszcie przetarłem okulary.


Kaczawskie drogi. Deszczowa wędrówka

Dzień czterdziesty trzeci, marzec.
Wieś Mysłów, wieś Radzimowice, Żeleźniak, Czarci Zagajnik i okoliczne drogi, powrót do Mysłowa przez Radzimowice.

Gdy poznałem prognozę pogody na niedzielę, ze zdumieniem obserwowałem u siebie niemal radość na myśl o włóczędze w zapowiadanym deszczu. Po prostu liczyłem na odczuwanie swoistej, trochę przewrotnej, przyjemności marszu przy takiej pogodzie, a nawet miałem już wcześniej przygotowany plan trasy na deszczowy dzień: odnalezienie Czarciego Zagajnika w lasach porastających zbocza Marcińca i Żeleźniaka oraz wejście na szczyt tej drugiej góry. Zagajnik jest odludnym miejscem, z dala od wiosek, w głębi lasu, a decydując się iść tam w deszczowy, a więc i chmurny, dzień, liczyłem na pogłębienie wrażenia dzikości miejsca. W tym oczekiwaniu nie zawiodłem się.
Wyszedłem z Mysłowa z zamiarem wejścia na szczyt Żeleźniaka via Radzimowice, a później odszukania Czarciego Zagajnika i pomyszkowania po okolicy. Im bliżej byłem przełęczy pod Osełką, tym trudniej było iść. Peleryna nadymała się i furkotała jak żagle w czasie sztormu, a wiatr oczywiście miałem w twarz. To swoją drogą zbieżność warta zbadania: jeśli idzie się pod górę, wiatr ma się w twarz, jeśli schodzi się, wiatr wieje w plecy. Dlaczego tak jest - nie wiem.

W lesie było nieco spokojniej, chociaż wiatr giął korony drzew, rzucał na mnie uschniętymi gałęziami, marszczył wodę w kałużach i wciskał krople deszczu pod kaptur. Musiałem schować zmoczone okulary niewiele przez nie widząc, a aparat fotograficzny przełożyć do wewnętrznej kieszeni. Przydając oczekiwanych wrażeń, wiatr odebrał mi ciche, spokojne i mogące się podobać odgłosy marszu w deszczu; trudno, nie można mieć wszystkiego.
Parę lat temu wszedłem na zbocze Żeleźniaka, ale do szczytu nie doszedłem nie mogąc znaleźć dogodnego przejścia przez gęsty las świerkowy; trudno było o swobodne poszukiwania, jako że śnieg sięgał kolan i wysysał siły. Wtedy zawróciłem, ale dzisiaj poszedłem dalej i posiłkując się mapą, szybko odnalazłem tamtą drogę sprzed paru laty; okazało się, że wygodne wejście na szczyt jest niewiele dalej od miejsca, w którym wtedy zawróciłem. Ze szczytu nie ma widoków, mimo zapewnień mapy, chociaż, jak się później przekonałem, na północnym stoku jest wspaniały punkt widokowy; stojąc wśród drzew, mogłem tylko podziwiać stromość zbocza i głębokość doliny u stóp góry.
Wyruszyłem na poszukiwania Czarciego Zagajnika kierując się na początek znakami niebieskiego szlaku. Problemem takich wędrówek jest niezgodność wskazań mapy z rzeczywistymi przebiegami leśnych duktów, także pominięcie na mapie wielu z nich, oraz jednakowe oznaczanie zarośniętych, ledwie widocznych wśród chaszczy dróżek, i szerokich, szutrowych dróg używanych przez pojazdy leśników; jedne i drugie są na mapie taką samą kreską.



W lewo, czy w prawo? – zastanawiałem się na brzegu jednej z tych utwardzonych dróg. Poszedłem w lewo, a doszedłszy do skrzyżowania z wyraźnym duktem leśnym, postanowiłem sprawdzić dokąd biegnie. Skręciłem, dalej były kolejne skrzyżowania i rozwidlenia duktów, kolejne skręty… czy ja na pewno wiem jak wrócić? Odwracałem się chcąc zapamiętać wyróżniające się szczegóły okolicy. Gdzie jest Żeleźniak? Powinienem mieć go po prawej – odpowiedziałem sobie po chwili wahania. Muszę dojść do końca tej dróżki, może tam nabiorę pewności. Ale gdzie ona się kończy? Dwa razy skręciłem w lewo, a więc zawróciłem, czyli ta droga powinna doprowadzić mnie do oznaczonego szlaku za górą, albo do tej drugiej, równoległej drogi… - snułem przypuszczenia. Akurat te okazały się słuszne, chociaż w ciągu dnia dwa razy byłem porządnie zaskoczony miejscem do którego doszedłem; cóż, w końcu dla takiego wędrowania przyszedłem tutaj.

Wróciłem do szutrowej drogi leśników i poszedłem nią w dół podejrzewając, iż prowadzi do Wojcieszowa. Szedłem aż do znalezienia pierwszego znaku żółtego szlaku, co potwierdziło moje przypuszczenie, tam zawróciłem i na szczycie zakrętu klasycznej górskiej serpentyny wszedłem na ścieżkę prowadzącą pod górę bardzo stromym tam zboczem Żeleźniaka. Po co tam lazłem? Bo chciałem dowiedzieć się gdzie prowadzi i kto uczynił ją tak wyraźną, no i zbocze kusiło mnie swoją wysokością i stromizną.
W ten sposób, bo kilkukrotnym zasapaniu się, znalazłem w zupełnie niespodziewanym miejscu, w połowie zbocza, fragment starej, nieużywanej już drogi trawersującej zbocze. Widoki z niej jeszcze są, chociaż rosnące niżej drzewa szybko zasłonią dal. Poszedłem dowiedzieć się gdzie ta droga prowadzi, ale nie doszedłem do końca. Wiele razy tak było w czasie dzisiejszej wędrówki: szedłem jakąś drogą, póki nie spotkałem innej, która wydawała mi się ładniejsza, i skuszony jej obietnicą wchodziłem na nią, by dalej powtórzyć taką zmianę. Cóż, skoro drogi tak często porzucają mnie rozpływając się na łąkach czy w lasach, to i ja mogę je porzucać – tłumaczyłem się. Wszedłem na ścieżkę jeszcze bardziej stromą, buty chwilami zjeżdżały mi na mokrej ziemi, a niewiele za szczytem doszedłem na skraj lasu. Gdy wyszedłem na łąkę, blisko po prawej zobaczyłem ostatnie zabudowania Radzimowic. Wiedząc już gdzie jestem, zawróciłem i zbadałem boczne drogi w lesie. Jedna z nich była drugą drogą biegnącą poziomo po stromym zboczu Żeleźniaka, blisko szczytu, ponad drogą odkrytą wcześniej. Zauroczyła mnie ta droga niesioną niespodzianką: oto nagle, bez żadnych oznak, idąc między drzewami na pół zarośniętą dróżką, wychodzi się na otwartą przestrzeń i wzrok niewięziony bliskimi drzewami  biegnie daleko, daleko, po wysoką ścianę Marcińca vis a vis i niebieskie szczyty z boku, a 150 metrów niżej, wśród morza świerków, widzi się fragment serpentyny drogi. Zarośnięta trawą, na pół przysypana gałęziami uschniętych drzew, półka wykuta w skale zbocza prowadzi łukiem szerokości dwóch metrów i kawałek dalej znowu niknie między drzewami. Ten ślad drogi jest tutaj, w tej głuszy, tak nie na miejscu, że wydaje się nierealny, jakby przeniesiony był z innego świata; oglądam się za krasnoludami lub wiedźminem:)

Drogi i dróżki pokrywają gęstą siecią naszą ziemię, ale trudno w ich układzie dopatrzyć się planu, jakichś szerszych zamierzeń. Są kapryśną, nieprzewidywalną, nierzadko rozrzutną, plątaniną tworzoną lokalnie przez ludzi chcących przejechać do sąsiedniej wioski, na stację kolejową, do kościoła czy na drugą stronę rzeki. Zapewne nawet wtedy, gdy były jedynymi drogami łączącymi ludzkie siedziby, nikt nie znał je wszystkie, jako że używano jedynie nieliczne, te „swoje”, i tylko wielkie zdarzenie, wojna lub nadzieja na zysk, goniły ludzi poza znane granice, a wtedy potrzebna była dobra znajomość tej poplątanej sieci.

Drogi, jak wioski, bywają wieczne, istniejące od zawsze, czyli odkąd ludzie osiedlili się tutaj, Drogami takimi można było iść daleko, poprzez wiele wsi, przez lasy i góry, aż do miasta na krańcu świata. Teraz różne fragmenty tych dróg spotkały odmienne losy: niektóre nadal są wykorzystywane do lokalnego ruchu, czasami nawet dorobiły się asfaltowej nawierzchni, inne, z różnych powodów niepotrzebne, zostały zaorane lub po prostu opuszczone. Ich role przejęły szosy, ale o ile stare trakty skrupulatnie liczyły kilometry wybierając najkrótsze połączenia, szosy baczą raczej na szybkość, a im są szersze, tym bardziej ignorują odległości i oddalają się od ludzkich siedzib.
Były i nadal są drogi służące rolnikom do przewozu plonów ziemi. Wychodząc spod wrót stodół, biegną brzegami pól, coraz mniej widoczne, w końcu rozpływają się na granicy kolejnego pola lub łąki. Znam je dobrze i lubię, mimo iż wiele razy zostawiały mnie samego gdzieś pod lasem, wśród pól. Inne drogi zmieniają swoje przeznaczenie – jak ta wygodna szutrowa droga poznana dzisiaj: już nie łączy odległych wiosek i miast, a w lesie zamkniętym dla podróżnych, służy do wywozu drewna.
Wiele dróg trwa w zapomnieniu. Powoli zarastają trawą a nawet drzewami, słuchając już nie skrzypienia wozów i pokrzykiwania woźniców, a buczenia owadów i śpiewu ptaków. Niektóre ratuje od zapomnienia ciekawość turystów: idą zobaczyć drogę mającą swoją nazwę – ostatni ślad dawnej świetności, nierzadko bogatej historii. Dzwonkowa Droga, Celna Ścieżka, Czarcia Droga, Miejska Ścieżka, Brzozowa Droga – echa turkoczącej kołami przeszłości.

Zbocze Żeleźniaka wznosi się i opada pod kątem 40 stopni po obu stronach drogi; trudno byłoby przejść je wchodząc tędy na szczyt. Widoki są inne, bardziej „górskie”, bez pól, łąk i bez wiosek w dolinie. Dzikie, urokliwe miejsce. Obiecałem sobie pójść tam w czasie najbliższego wyjazdu w góry, aby przypomnieć sobie przebieg dróg i niepopędzany deszczem spokojnie posiedzieć i popatrzeć.
Zszedłem w dolinę i poszedłem w górę szutrowej drogi. Na jakimś skrzyżowaniu uznałem, iż jedna z dróg może mnie zaprowadzić do Czarciego Zagajnika, więc poszedłem nią. Kilka razy krzyżowała się z innymi drogami, ze dwa razy znikała mi, w końcu wyprowadziła na inną szutrową drogę. Szedłem nią około jednego kilometra by przekonać się, że jestem już za Marcińcem; chyba tylko szczęśliwy traf pozwolił mi wrócić do pierwszego skrzyżowania, a tam ponownie otworzyłem mapnik.

Nijak nie mogąc pogodzić przebiegu dróg z mapą, uznałem, iż muszę znaleźć jakąś drogę co do której nie będę mieć wątpliwości lokalizacyjnych; wybór padł na leśną dróżkę zaczynającą się niżej, w pobliżu tamtej typowo górskiej serpentyny, jako że doprowadzić mnie miała do innej, która z kolei na pewno kończy się (oczywiście według mapy) w Zagajniku. Zszedłem więc niżej, droga znalazłem w miejscu wskazanym na mapie i poszedłem nią. W miarę marszu i porównywania zboczy wokół do oznaczeń na mapie, nabierałem pewności podążania właściwą drogą. Po lewej, na dnie ciemnego jaru, najgłębszego miejsca tej okolicy, płynął strumień, niewiele dalej zobaczyłem jego początek; było to źródło Olszanki – jak dowiedziałem się z mapy. Byłem na dobrej drodze! Dukt doprowadził mnie do szutrowej drogi, bliziutko tego skrzyżowania, z którego rozpocząłem poszukiwania i gdzie oglądałem mapę:). To właśnie był Czarci Zagajnik.

Ponieważ czasami tym mianem określane też jest skrzyżowanie dróg na przełęczy między Marcińcem i Bukowinką, poszedłem i tam, aby mieć pewność bycia w Czarcim Zagajniku, obojętnie które miejsce nosi to miano. To drugie łatwe było do identyfikacji, i stamtąd rozpocząłem powrót do Mysłowa, do samochodu. Dotarłem doń po dziewięciu godzinach marszu. Kurtkę miałem niemal przemoczoną, buty na szczęście wytrzymały, ostatnią kroplę herbaty z sokiem malinowym wypiłem już dawno, nogi i ja byliśmy syci drogi i zadowoleni z decyzji wyjazdu mimo deszczu.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Góry Kaczawskie. Dwa wschody słońca

Dzień czterdziesty drugi, marzec.
Wieś Janówek, stoki Chrośnickich Kop, Wielisławka i okolice Sędziszowej.

Słońce wzeszło po raz pierwszy gdy przejeżdżałem najostrzejszy zakręt drogi przed Rząśnicką Przełęczą. W jednym, krótkim, migawkowym rzucie oka kierowcy w bok, zobaczyłem niebieskie szczyty wychylające się z mlecznobiałej mgły zasłaniającej ziemię tak, że góry, zdawało się, wisiały w powietrzu, albo siedziały na mgle. Nad nimi ujrzałem jedną scenę z majestatycznego spektaklu początku słonecznego dnia: niebo szafirowe w górze, niżej turkus stopniowo zmieniał się w cieplejszy seledyn, a jeszcze niżej, tuż powyżej granatowych, niemal czarnych zarysów gór, niebo świeciło bursztynem, szafranem i słoneczną żółcią. Nim ściana drzew zasłoniła mi widok na zakręcie, przez mgnienie oka widziałem rąbek ciemnopomarańczowego, niemal czerwonego słońca. Gdy minąłem zakręt, zobaczyłem niebo na zachodzie: na jego ciemnym błękicie widać było szerokie ślady pędzla umaczanego z kolorach bordowych i ciemnoróżowych.
Samochód zostawiłem w Janówku, i polną drogą poszedłem pod górę stokiem Ptasiej. W połowie jego wysokości zobaczyłem drugi dzisiaj wschód: słońce, tym razem od razu jasne i mocne, wyszło ponad lasy Okola, świecąc poziomo do płaszczyzny stoku. Oszronione trawy, pojedyncze brzozy, kępy róż i głogów, oświetlone w tak rzadko widziany sposób, pod błękitem nieba, wyglądały bajecznie. Szedłem patrząc na wysoką brzozę przede mną, zatrzymywałem się dla zrobienia zdjęć i patrzenia wokół, ruszałem dalej, ale po zrobieniu paru kroków znowu zatrzymywałem się i patrzyłem, kręcąc się dookoła. Mój wielki i wyraźny cień, w tym roku oglądany już po raz drugi, biegł w poprzek stoku pokazując odległe o parę kilometrów wzgórze między Janówkiem a Modrzewiami, to ładne, bezimienne wzgórze na którym siedziałem niedawno pod wykręconą sosną, w równie piękny słońcem dzień. Ciepło mi się zrobiło na serduchu – jakbym druha zobaczył.



Na wprost, po drugiej stronie doliny, zielone stoki stały w pełnym słońcu. Sami znajomi – pomyślałem, a wśród nich tak lubiane przeze mnie, rozległe, południowe zbocza Babińca. Tamta kępa drzew na wielkiej połaci pola ukrywa skałę, którą kiedyś poszedłem zobaczyć, bo wydawała mi się zapomniana przez wszystkich; tą długą dróżką przytuloną do granicy lasu szedłem którejś jesieni, a wyżej, tam, gdzie kończy się pole, siedziałem pod pierwszymi drzewami lasu i rozmawiałem z synem. Sami swoi.
W cieniu drzew oziminy byłe srebrzyste od szronu, zieleń zbóż miała lekki odcień lazuru. Cień drzew biegł nierówną, poszarpaną linią, i tą samą linią biegła granica między kolorami pól zimowego i wiosennego, nocnego i dziennego.


W końcu trawersując zbocza wzgórz, ruszyłem na wschód z zamiarem dotarcia do Kopy i odszukania Skaliska, skał pominiętych w czasie wcześniejszej wędrówki w tej okolicy.
Nie chcąc tracić wysokości poszedłem zbyt wysoko, w rezultacie przeciąłem jakiś las, wyszedłem na polanę i nie bardzo wiedziałem gdzie jestem. Dopiero po analizie mapy i zrobieniu zwiadu, miejsce i dalszą drogę rozpoznałem, co sprawiło mi satysfakcję. Ruszyłem w kierunku lasu schodzącego niemal do samej wsi; z mapy wynikało, że odrobinę wyżej kończy się, poszedłem tam, faktycznie kończył się, ale dalej było wysokie, druciane ogrodzenie nie do ominięcia, wszedłem więc między drzewa stromo opadającym zboczem. W dole, na dnie sporego jaru, omszałe głazy ogradzały strumień; panował tam głęboki półmrok, miejsce było dzikie, ładne. Po wyjściu z lasu i przejściu polany, trafiłem na drugi jęzor lasu; tym razem teren był płaski, ale podmokły. Złą drogę wybrałem wśród drzew, w rezultacie po paru krokach zapadłem się wyżej kostek. Nogi wyciągałem z błota z paskudnym, chlupoczącym dźwiękiem, ale dzięki ochraniaczom na szczęście w butach miałem sucho. Później zobaczyłem dukt leśny biegnący niewiele wyżej od miejsca mojej błotnej kąpieli. Przede mną ostatnia polana, stok Kopy, i znajoma, samotnie rosnąca wierzba; ładne miejsca, swojskie, z dalekimi widokami.

Skałę Skaliska odnalazłem bez problemu, dziwiąc się ominięciu jej w czasie poprzedniego myszkowania tutaj. Miejsce to wyznaczało najdalszy punkt mojej trasy, powrót wyznaczyłem sobie górną drogą, biegnącą pod szczytem Lastka. Po jego minięciu szedłem według mapy, której wskazania na początku były zgodne z przebiegiem dróg, później już nie, ale wtedy rozpoznałem jedną z dróg którymi kiedyś szedłem.
Szedłem, droga szła ze mną. Zatrzymałem się i obejrzałem, droga zamarła w bezruchu. Ruszyłem, ona bezszelestnie ruszyła także. Uśmiechnąłem się: nie dała się złapać w ruchu, ale kiedyś, gdy obejrzę się dostatecznie szybko, złapię ją na podkradaniu się za mną.
Brzozy, zwłaszcza wyróżniające się, samotnie rosnące, oraz polne drogi, mają wyraźnie przeze mnie odczuwany pierwiastek żeński. Mam skłonność myśleć o nich tak, jakbym myślał o kobietach. Podoba mi się ta moja skłonność i dlatego nie zamierzam z nią walczyć.

Pod Organami Wielisławskimi stało kilka samochodów, a spora grupa ludzi zajętych była hałaśliwymi rozmowami i grilowaniem. Nie widziałem nikogo patrzącego na skały nad nimi, nikogo na ścieżkach wokół góry. Wszedłem na drugi szczyt tej podwójnej góry, popatrzyłem na las, wyjątkowy swoją rzadkością piękny las dębowo-grabowy, który bardzo chciałbym zobaczyć zielonym, i poszedłem odwiedzić moje miejsce na południowym zboczu góry. Idąc, z lekkim niepokojem myślałem o odbiorze tego mojego miejsca: jakim je zobaczę? Tamta droga na skraju lasu i pól, zakręt, dąb i dal, tak mnie kiedyś zauroczyły, że Wielisławkę zwykłem uważać za jedną z moich gór nie tyle z powodu sławnych Organów Wielisławskich, co właśnie z powodu tamtego miejsca, właściwie wyróżniającego się jedynie moim zauroczeniem. Od tamtej pory wiele widziałem w Górach Kaczawskich miejsc równie ładnych, więc jakim dzisiaj zobaczę to pierwsze? Z ulgą stwierdziłem, że widziałem je takim, jakim było dla mnie wtedy. Miejsce zachowało urok tego pierwszego zachłyśnięcia się, chociaż gdybym miał analizować swoje wrażenia, znalazłbym w nich to rozczulenie, które odczuwa się widząc po latach swoją pierwszą miłość. 



Długo siedziałem tam na ziemi, na skraju drogi. Było ciepło, świeciło słońce, byłem tam, gdzie być chciałem i gdzie podobało mi się, po co więc miałem się śpieszyć? Syciłem oczy, a biedronka na moim kolanie urządziła sobie lotnisko. Widziałem też skowronka, widziałem i słyszałem, ale gdy wyjąłem aparat, ptak gdzieś mi się schował. Nie chował się maleńki, samotny kwiatek o ciemnoniebieskiej, intensywnej barwie swoich płatków; zrobiłem mu wiele zdjęć, ale wszystkie były nieostre. Chciałem rozesłać je do znajomych z prośbą o identyfikację kwiatka…
Przeszedłem swoją lubianą trasę: żółtym szlakiem wzdłuż brzegu lasu, później już bez szlaku (ten wchodzi w las u podnóża Czerwonej), ale dalej brzegiem lasu, do wyraźnej i często używanej drogi prowadzącej na południe, do Sędziszowej. Łatwa pętla, spacerowa, oferujące piękne widoki Pogórza Kaczawskiego i dalekich Karkonoszy. Lubię tamtędy chodzić i na pewno jeszcze przejdę tę drogę nie raz. Widziałem tam dużą kępę niezapominajek, ostateczne potwierdzenie wczesnej w tym roku wiosny. Rok temu, w kilka dni po jej kalendarzowym rozpoczęciu, będąc w górach przy kilkunastostopniowym mrozie, czyniłem wyrzuty Wiośnie o niedotrzymanie obietnic i swoje spóźnienie. Wydaje mi się, że przejęła się tamtymi moimi słowami i dlatego w tym roku postanowiła przyjść wcześniej dla wynagrodzenia mi zeszłorocznego swojego spóźnienia. Tak więc wczesną wiosnę mamy dzięki moim płaczliwym żalom sprzed roku do Wiosny.
Miałem jeszcze godzinkę czasu, poszedłem więc na odkryte, łagodne wzgórze (którego nazwy moja mapa nie podaje) wznoszące się nad wioską, przy szosie do Sokołowca. Zaorane jest po sam wierzchołek, a z najwyższego miejsca wystaje kamień pomiarowy. Siedząc na nim, piłem ostatnią w tym dniu herbatę i rozglądałem się wokół kontemplując widoki ładne i panoramiczne.
Siedzę w fotelu z laptopem na podołku, obok stoją moje buty. Wyschły już po umyciu, na czubach widać kancery skóry, ślady kaczawskich chaszczy. Przez chwilę myślałem o odłożeniu komputera i sięgnięciu po buty by zapastować je i założyć wyprane czerwone sznurówki, ale zostawiłem tę lubianą czynność na sobotnie popołudnie, w przeddzień kolejnego wyjazdu w Góry Kaczawskie.


Góry Kaczawskie. Poszukiwanie skał

Czterdziesta pierwsza wędrówka kaczawska, marzec.
Świerki, Sokołowa Góra, Pańska Wysoczka, Okole, Sołtysie Skały, Leśniak, Kęśniak, Czarcia Ambona.

To był dzień skał w masywie Okola. W ich w poszukiwaniu, a czasami są przemyślnie ukryte z dala od ścieżek, wśród drzew, spędziłem cały dzień, i na pewno nie wszystkie znalazłem.
Wyruszyłem z przełęczy oddzielającej Okole od Świerków, i właśnie ta góra była pierwszym moim celem. Bliziutko szosy stoją pierwsze skały, a są ich trzy, coraz wyższe, grupy. Widoków stamtąd nie ma, ale warto tam pójść dla samych skał, dla zobaczenia ich zawsze fantazyjnych, czasami niepokojących kształtów, dla poczucia dzikości tych miejsc, wdzierania się drzew na nagie kamienie, czasami na pionowe ściany, co zawsze mnie fascynowało będąc pokazem uporczywości życia. Znalazłem tam leśną ambonę, która nadała nazwę całej grupie skał, znalazłem też ciszę.
Tuż poniżej skał leśna droga opasuje wzgórze, widać z niej Podgórki z okolicznymi górami, a nieco dalej, za zakrętem drogi, otwiera się drugi widok, na Lubiechową i ciemny masyw Sokołowskich Wzgórz. Droga wychodzi tam z lasu na łąki opadające łagodnymi stokami do wsi, ładna, zielona droga po której idzie się tak lekko i chętnie; na mapie jej przebieg jest oznaczony dobrze, co wcale nie jest częste.



Zszedłem do wsi aby zobaczyć wylot drogi (kończy się na wprost niższego ujęcia wody) i aby nie iść szosą, zawróciłem. Dróżka prowadzi pod świerkami, niektóre z nich są okazałe: wysokie, grube, z koroną zaczynającą się gdzieś tam pod niebem. Gdy zatrzymam się pod takim drzewem, tuż przy szarym i równym pniu najeżonym patykami uschniętych gałązek, i spojrzę w górę, doznaję dziwnego uczucia: swojej małości i kontaktu z czymś niepojętym dla mnie, a jednocześnie znanym i swojskim. Z wielkim drzewem.
Wszedłem na szlak prowadzący na Okole, i po paru minutach znalazłem drugą z całego szeregu dzisiaj odnalezionych skał, Sokołową Górę; szczerze mówiąc wcale nie dla sokołów ta niewielka skałka. Nieco wyżej doszedłem do duktu pamiętanego z poprzedniej włóczęgi tutaj, duktu prowadzącego na Pańską Wysoczkę. Poszedłem nią licząc na kolejne skały, ale i chcąc rozpoznać przejście z tego wzgórza na Okole. Szczyt Wysoczki jest odkryty, ale zarastający brzozami, więc być może za kilka lat nie zobaczy się z niego dalekich widoków. Świeciło słońce, tak ładnymi czyniące nawet szare pnie bliskich świerków, ale i była delikatna mgiełka; ukrywając szczegóły oddalonej o 2 km Łysej Góry, przydawała jej tajemniczości niebieską patyną z odrobiną srebra.
Nieco na zachód, także w odsłoniętym stoku, tkwią urocze skałki, prawdopodobnie bezimienne. Od strony szczytu niewiele wystają ponad stok, jak to często bywa, ale z drugiej strony, z dołu, prezentują się całkiem okazale. Obrastają zieloniutkim mchem i kępkami czerwonych, drobnych roślin naskalnych, w słońcu wyglądając ciepło i ładnie. Zrobiłem tym skałom wiele zdjęć, na wszystkich chwytając w różnych ujęciach ten sam kontrast bliskich skał z wyrazistymi w słońcu kolorami i niebieskiego zarysu Łysej Góry chowającej się za woalem lekkiej mgiełki.




Pod szczytem Okola spotkałem dwoje ludzi, a piszę o tym zwykłym przecież fakcie z powodu jego rzadkości. Ludzi chodzących po tych górach dla nich samych spotyka się bardzo rzadko, a jeśli już, to albo tutaj, właśnie w okolicy Okola, albo gdzieś pod Skopcem. Nie pamiętam innych spotkań, mimo tylu dni spędzonych na kaczawskich ścieżkach.
Owszem, czasami spotykam ludzi, ale, pominąwszy mieszkańców najbliższej wioski zajmujących się sprawami gospodarczymi, są to ludzie chodzący interesownie: w poszukiwaniu agatów, żelastwa z czasów wojny, jakichś tajemnic poniemieckich. Parę tygodni temu mieszkaniec Chrośnicy, widząc mnie schodzącego z góry, zapytał się, czy szukam bunkrów niemieckich. Dzisiaj spotkałem mężczyznę chodzącego po lesie z wykrywaczem metali, chwilę rozmawiałem z nim, pytał czego szukam i nie uwierzył mi gdy powiedziałem, że niczego; dopytywał się o zawartość mojego wypchanego, jak podejrzliwie zauważył, plecaka. Dziwne to dla mnie i bardzo obce. Owszem, doskonale rozumiem ludzi nie odczuwających potrzeby chodzenia po górach, przecież i ja nie zawsze chodziłem, ale ci ludzie jakby w ogóle nie przyjmowali do wiadomości możliwości istnienia takiej potrzeby u innych ludzi.

Gdy byłem ostatnio na szczycie Okola, najwyższa skała, ta z resztkami starych poręczy, była oblodzona; nie wchodziłem na nią, bo o ile po suchej skale nie ma problemu wejść tam, wystarczy wysoko sięgnąć nogą i podciągnąć się trzymając słupek, to na lodzie łatwe nie jest, a już na pewno nie jest bezpieczne. Dzisiaj na płaskim wierzchu skały urządziłem przerwę na wypicie herbaty i zadzwonienie do domu. Wiele jest tam skał niezauważonych przeze mnie wcześniej, a może po prostu pominiętych. Dzisiaj przedarłem się przez gęste chaszcze ku grupie dzikich skał okazalszych od szczytowych, zaintrygowany ich ścianami pionowymi z jednej strony ścianami, jakby urżnięte były piłą tytana. Wśród wspomnianych chaszczy wiele było ściętych drzewek; wydaje mi się, że w ten sposób leśnicy dbają o widoki z tych najpopularniejszych skał w Górach Kaczawskich.

Poszedłem niebieskim szlakiem w stronę Leśniaka, i dalej, aż do końca masywu. Następna duża grupa skał, to Sołtysie Skały. Łatwo trafić na nie, widać je ze szlaku, chociaż dopiero gdy podejdzie się bliżej, widać je wszystkie i w całej różnorodności ich kształtów. Z drogi widzi się czarne lub szare kształty między drzewami, a gdy podejdzie się bliżej, za nimi dostrzega się drugie, wyższe, a jedne i drugie rosną, czasami nawet potężnieją w swoich niepokojących kształtach. Kilkanaście metrów nade mną sterczał czarny, krzywy, pochylony komin. Wydawało się, że zaraz zawali się wprost na mnie. U jego podstawy leży rumowisko skalne podobne do stożka usypiskowego; dołem jest omszały, poprzerastany drzewami, wyżej nagi i czarny; chybotliwe kamienie stukały głucho, gdy szedłem ku kominowi. W miarę zdobywania wysokości, skała zmieniała swoje kształty stając się zwykłym pochylonym głazem tracącym podobieństwo do komina. Gdy obchodziłem go od drugiej, znacznie łagodniejszej strony, głaz znowu zmieniał się, na powrót przybierając kształt czarnego komina wieńczącego skalisko.
Szczytowa skała Leśniaka jest prostym głazem wysokości paru metrów. Z jednej strony wejście jest łatwe, a ze szczytu ma się ograniczone drzewami widoki na północ.
Ładna jest ta moja dzisiejsza droga, mimo iż bez odległych widoków. Właśnie tutaj, drogą wiodącą wzdłuż masywu, szedłem parę lat temu; jeszcze pamiętam smak radości tamtego słonecznego dnia…
Usiadłem pod jakąś skałą na zwalonym drzewie; gdy zabrakło odgłosów mojego marszu, usłyszałem ciszę. Najmniejszy powiem nie poruszył gałązkami drzew, nie słyszałem też ptaków. Cisza. Słuchałem jej. Podobała mi się. Po chwili gdzieś za mną, z nieskończonej odległości, dobiegł mnie szum, jakby motoru – odgłos z innego świata.
Skały Kęśniaka przypominały mi starą słodycz kupowaną w dzieciństwie, nazywała się szczypka, była bardzo słodka i barwiła wargi. Szczypka łamała się dokładnie tak, jak połamane są te skały pełne zakamarków. 



Spodziewałbym się innych kształtów gdyby miały powstać w naturalnych procesach, natomiast te skały są jakby rozszarpane wybuchem z trzech stron, podczas gdy czwarta jest równą pionową płaszczyzną, czasami przewieszoną. Skały są czarne, zielone i zimne. Ich warstwy są mocno pochylone - ślad po zamierzchłych czasach działania górotwórczych sił próbujących przewrócić ziemię.
Ostatnią skałą, najbliższą krańcowi masywu, jest Czarcia Ambona. Myszkując po zboczach doszedłem do przełęczy pod Wywołańcem, ale Ambony nie znalazłem. Wszedłem na żółty szlak prowadzący podnóżem masywu z powrotem na Okole, ale gdy tylko zobaczyłem między drzewami skały na stoku, poszedłem tam, a po wdrapaniu się wyżej, rozpoznałem ostatnie skały ku którym zszedłem idąc górną drogą. Uznałem, iż z całej grupy znalezionych tam skał, a jest ich sporo, cześć bliższa Leśniakowi zwie się Kęśniakiem, zachodnia natomiast, czyli bliższa krańcowi masywu, jest Czarcią Amboną, ale gdzie przebiega granica nazw, nie wiem.
Gdzieś tam, idąc ku kolejnym skałom, przechodziłem obok małego, ledwie kilka gałązek mającego, krzaczka z zielonymi już listkami i rozchylającymi się właśnie różowymi kwiatkami. Chciałem obejrzeć skały, a wracając przyjrzeć się dokładniej kwiatom, ale wróciwszy nie znalazłem krzaczka. Kluczyłem, zawracałem, rozglądałem się, nadaremnie.
Zszedłem na brzeg lasu, i tą granicą poszedłem na wschód, ku znanej mi i lubianej polance na zboczu Pańskiej Wysoczki. Kiedyś stały tam ławy, chyba też stoły, teraz tylko widoki zostały. Bliski już był koniec dnia, Łysa nadal stała za niebieskim woalem, ale jakby innym, mniej w nim było srebrzystości, więcej ciepłej żółci i perłowej poświaty bliżej słońca.
Mogłem zejść do szosy na brzegu lasu i przejść nią do samochodu, i w tamtą stronę poszedłem, ale gdy mijałem dukt prowadzący w bok, w stronę szczytu Wysoczki, skręciłem, nie wiem czy bardziej z niechęci marszu szosą, czy może z chęci przypomnienia sobie przebiegu drogi. U podnóża góry stoi grupa skał, nie mają nazwy, na mojej mapie nawet nie są zaznaczone, ale warte są zobaczenia: wysokie, strzeliste, wyglądają jak miniaturka gór typu alpejskiego. Natomiast wyżej, już nad skałami, zobaczyłem na pniach świerków pomarańczowe światło zachodzącego słońca. Gdy po paru minutach doszedłem tam, zobaczyłem piękny widok: surowy, gęsty bór świerkowy, oglądany pod światło niskiego słońca, stał czarny, nocny, zastygły, niemy, a w wąskich prześwitach między pniami drzew świeciło jasne, mimo iż zachodzące, słońce – jakby gdzieś tam, za drzewami, otwarto piec z roztopioną miedzią, a ta jaśniejącymi strugami przelewała się między czarnymi słupami drzew.

Jadąc na nocleg do Proboszczowa, do znanego mi już „Zaczarowanego ogrodu”, zerkałem na mijane wzgórza rozpoznając je i ciesząc się ich znajomością, ale dopiero po zatrzymaniu się i obejrzeniu mapy zidentyfikowałem jedną z większych mijanych gór: to była Wielisławka, która w ten sposób po raz kolejny zaskoczyła mnie. Poczułem coś podobnego do wyrzutu sumienia z domieszką wstydu, dziwne odczucie, ale to ono właśnie wzbudziło we mnie pragnienie ponownego odwiedzenia tej góry. Zrezygnowałem z części jutrzejszych planów, rezerwując sobie parę godzin na wizytę u tej mojej starej znajomej.

niedziela, 6 kwietnia 2014

O świecie dostrzeżonym w ziarenku piasku

Dzień czterdziesty, luty. Góry Kaczawskie.
Wieś Orzechowice, Rogatka, Skała, Babiniec, wieś Tarczyn, wieś Modrzewie, wieś Janówek, Orzechowice.

Czarnogranatowy zarys Sokołowskich Wzgórz poprószony był złotym pudrem, gdy przy samochodzie zakładałem plecak. Tu i ówdzie bielał szron, ale wiadomo było, że oto zaczyna się dzień słoneczny i ciepły. Forda zostawiłem na końcu asfaltu w Orzechowicach, u podnóża Leśniaka, i poszedłem ku Babińcowi, chcąc lepiej poznać okoliczne wzniesienia.

Ze szczytu pierwszego, z Rogatki, oglądałem kolory wczesnego ranka, tej pięknej pory dnia, w której światło słoneczne jeszcze nie straciło ciepłych barw szafranu i pomarańczy.
Chłodne granaty, ciepłe żółcie, pomarańcze i brązy; soczysta zieleń zbóż na polach i tłusta, błyszcząca czerń przewróconych skib ziemi; jasnoszary dym leniwie snujący się z kilku kominów wsi w dole i najczystszy błękit w górze. W przejrzystym powietrzu widziałem zamek na szczycie Grodźca, a Wilkołakowi mógłbym policzyć drzewa rosnące na jego grzbiecie. 








Ptaki głośnym i radosnym śpiewem witały nowy dzień, a ich radość udzielała się i mnie. Oddychałem lekko, z przyjemnością, jakby w powietrzu unosił się jakiś tajemniczym eliksir. W ciągu dnia wydawało mi się, że słyszę skowronka; próbowałem wypatrzyć go, ale jak to często z nim bywa, nie zobaczyłem jego maleńkiej, trzepoczącej drobiny na tle błękitnego bezmiaru.
Pokręciłem się w pobliżu Przełęczy Rząśnickiej, byłem na Skale, znalazłem zaznaczony na mapie bezimienny szczyt wyższy od Babińca i swoje ślady sprzed dwóch lat, mając wokół siebie niemal cały czas widoki dalekie i ładne. Żółtym szlakiem poszedłem do wsi Tarczyn, droga częściowo wiedzie lasem, i właśnie w lesie, już w pobliżu wsi, rośnie przy drodze kilka lip wartych zobaczenia. Wiele konarów tuż przy ziemi wyrasta z jednego pnia tworząc jakby krzew, albo raczej gęsty las w miniaturze. Jedno takie wielodrzewo obejrzałem dokładniej, naliczyłem 20 konarów, czy raczej należałoby powiedzieć 20 drzew wyrastających z jednego miejsca.
Minąłem Tarczyn, ale przypomniałem sobie, że kiedyś skróciłem sobie drogę idąc Celną Ścieżką od Bystrzycy, i nie wiem gdzie ta droga kończy się we wsi, więc skręciłem na pola, doszedłem do tej drogi i idąc nią wróciłem do Tarczyna. Szosą doszedłem do znanego i opisywanego miejsca widokowego, z którego faktycznie ładne są widoki na części Pogórza Kaczawskiego i Izerskiego, na dolinę Wlenia, spory kawałek Gór Kaczawskich, no i oczywiście na Karkonosze. Wleń widoczny w głębokiej dolinie wydaje się być małą, kolorową mozaiką ułożoną z domków dla lalek.
Na mojej mapie jest zaznaczone odkryte przejście, przesmyk w lesie, wiodący w dół, do Modrzewi. Z widokowego miejsca powinienem iść prosto na południe, by wyjść przy Zimnej Skale, którą chciałem obejrzeć. Po paruset metrach wszedłem między przewyższające mnie wysokością zarośla nawłoci, ale szedłem licząc na odkrytą przestrzeń niżej. Nie było jej. Przedzierałem się przez pas gęstego młodniaka, później schodziłem zalesionym stromym zboczem, a na koniec czekały na mnie zdradliwe, czyhające w trawie, pędy malin. Trudno byłoby iść tamtędy pod górę, w gąszczu drzew, bezdrożem i dużą pochyłością, a różnica poziomów wynosi tam około 150 metrów. Kierunek utrzymywałem jednak dobry: wyszedłem na szosę w odległości zaledwie 100 metrów od skały; niestety, stoi na terenie ogrodzonej prywatnej posesji.
Modrzewie spodobały mi się: ostro pnąca się serpentyna drogi, wysokie i strome zbocza, głęboki jar ze strumieniem na dnie, domy przytulone do skał lub zwieszające się nad stromizną zboczy – jakbyśmy trafili w inne góry, większe od Kaczawskich.
Wyszedłem ponad wioskę, minąłem lasy i skręciłem w lewo, na zachód, w kierunku Janówka, chcąc dojść do południowych zboczy Babińca, i dalej przez to wzgórze wrócić żółtym szlakiem do Orzechowic. Idąc łąkami, później polną drogą, doszedłem do niewielkiego, ale wyjątkowo uroczego wzgórza. Mapa nie podaje jego nazwy, a wznosi się przy polnej drodze łączącej Czernicę z Posępskiem, tuż poniżej linii południowej lasów ciągnących się od Modrzewi do szczytu Babińca. Siedziałem pod szczytem mając przed sobą dalekie Karkonosze, a blisko skałki na szczycie, sosnę wykręconą wiatrem o korze miodowej barwy, zawsze tak ciepłej w słońcu. Przytulone do kamieni wygrzewały się w słońcu liczne tam skalne roślinki, urocze drobnymi kształtami, kolorami i swoją rozmaitością. Wyraźny i ładny jest tam kontrast między polami, przestrzenią nienaturalnie jednorodną, utrzymywaną przez ludzi i dla ich celu, a naturalną rozmaitością szczytowej części wzgórza. Zapisuję w pamięci to miejsce, obok tyluż innych pamiętanych i w miarę czasu odwiedzanych moich miejsc Kaczawskich.


Widziałem pierwsze tego roku kwitnące kwiaty: nieznane mi, białe, głęboko rozcięte płatki kielichów tak nachylonych ku ziemi, że nie mogłem zajrzeć do ich wnętrza; kilka kwiatów mlecza (czyli mniszka lekarskiego) wyraźnie śpieszących się tego roku, oraz kępkę stokrotek, tych ładniejszych, z zaróżowionymi końcami płatków, które swoją urodą zaprzeczają pospolitości w nazwie. Widziałem też krzaczek z rozwiniętymi już liśćmi. Patrzyłem na nie z odrobiną niedowierzania, ale i ze świadomością tego pierwszego razu; nic to, że rokrocznie powtarzanego, i tak zawsze mile przeżywanego.
W planach miałem poszukanie paru skał na zboczu Leśniaka, ale będąc już blisko tej góry i samochodu, zmieniłem plan, nie chcąc tracić słońca po wejściu między drzewa. Co prawda parę lat temu właśnie na szlaku biegnącym masywem Leśniaka, w słoneczny dzień, przeżyłem pamiętane chwile patrząc na słoneczne plamy między drzewami lasu, który wtedy wydał mi się radosny, uśmiechnięty… Ależ nie!: ona taki właśnie wtedy był, uśmiechnięty, wszak dokładnie pamiętam jego uśmiech. Dzisiaj chyba zbyt mocno czułem w nogach 20 kilometrów drogi, dlatego nie chciałem drapać się na tą dość wysoką górę. Koniec asfaltowej drogi Orzechowic przecinają dwie drogi polne, skręciłem w tą prowadzącą na zachód. Nie zawiodła mnie pokazując ładne łąki na zboczu Wywołańca, a później doprowadzając do wsi Janówek. Droga trawersuje zbocze wzgórza łagodnie schodząc do wsi, a gdy po lewej zobaczy się między drzewami dachy domów w dole, wyżej, pod drugiej stronie doliny, pokazują się też odkryte i rozległe zbocza Ptasiej. Wydają się być bardzo wysokie i bardzo strome, od razu spodobały mi się. Usiadłem na miedzy, powyżej dachów domów, i głodnym wzrokiem patrzyłem na dróżki meandrujące po zboczach, obiecując sobie wybrać się tam. Obok mały buczek wygrzewał swoje prześwietlone słońcem liście błyszczące szlachetnym brązem; były ciepłe i ładne.
Wróciłem do samochodu na pół godziny przed zachodem, ale i tych ostatnich minut słonecznego dnia szkoda mi się zrobiło. Poszedłem wyżej, pod drzewa lasu rosnącego na zboczu Leśniaka, i mając przed sobą rozległy widok, patrzyłem na gasnące kolory kończącego się dnia.


Pewien Anglik dwieście lat temu napisał te oto słowa.:

Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu,
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie – nieskończoność czasu.
(William Blake, „Wróżby niewinności”)

Jakże rozumiem jego pragnienie! Czasami udaje mi się cud zobaczenia piękna w zwykłej chwili, w drobnym nawet dziele natury lub w dziele ludzkiej sztuki. Jeśli już oczy się otworzą i duch wchłonie w siebie ową magiczną chwilę życia, czas jakby zatrzymywał się. Albo rozciągał chwilę dla pomieszczenia w sobie naszego oszołomienia i pozwalał nam w tej jednej krótkiej chwili przeżyć urok piękna.
Mam takich chwil wiele w swojej pamięci, przechowuję je pieczołowicie, są tymi drobinkami wschodzącego słońca, które pewien mój rodak pragnął uwięzić w dłoni aby mieć je na dłużej, i nawet oczu nie muszę zamykać, by we wspomnieniu zobaczyć je ponownie i ponownie poczuć ich czar.


Góry Kaczawskie. O związkach między wiedzą a ciekawością

Dzień trzydziesty dziewiąty, luty.
Wieś Chrośnica, Kopa, Lastek, Skiba, Polna, Zazdrośnik, Ulina, Źróbek, Łysa Góra, Chrośnica.

Wiedza zwiększa ciekawość świata, wzbogaca jego widzenie i pogłębia przeżywanie.
Te jakże prawdziwe słowa odnoszę dzisiaj do swojej decyzji pojechania w znane mi masywy Okola i Chrośnickich Kop, a to dla lepszego poznania ich szczytów, skał i ścieżek. Po ostatniej tam bytności parę lat temu uznałem, że poznałem je już, ale lektura nabytej ostatnio encyklopedii poświęconej Górom Kaczawskim wzbudziła we mnie nową ciekawość i chęć bliższego poznania miejsc wcześniej niezauważonych albo niedocenionych. Pojechałem.
Samochód zostawiłem na starym swoim miejscu w Chrośnicy, na szerokim poboczu drogi tuż poniżej kościoła, i poszedłem na zbocza Kop. Wydawało mi się, że odnalazłem wszystkie skały które chciałem odnaleźć, ale po powrocie naszły mnie wątpliwości co do lokalizacji Skaliska. Pójdę tam raz jeszcze – zdecydowałem pochylony nad mapami i encyklopedią - a skoro będę na zboczach Chrośnickich Kop, przejdę nimi pod Ptasią, na jej urokliwe a nieznane mi jeszcze zbocza. Dzisiaj odnalazłem skały, które uznałem za Kazalnicę; co prawda bez pewności, bo w encyklopedii piszą o jednej skale, a ja znalazłem ich tam wiele, i miejsce wydaje się być trochę przesunięte w stosunku do znaku na mapie. Moja Kazalnica nadaje się na kazalnicę: jest płaska z wierzchu i przewieszona nad stromym zboczem z którego wyrasta. Gdy stoi się sporo niżej, skała robi wrażenie wysokością, także podcięciem podstawy, czernią i mchami przydającymi jej wieku. Czy faktycznie była w przeszłości wykorzystywana jako kazalnica w obrzędach chrześcijan wygnanych przez innych chrześcijan? Możliwe, ale gdy patrzy się na tą skałę, dokładnie tak samo stojącą teraz jak i przed wiekami, budzą się myśli o bezsensowności ludzkich szaleństw, zwłaszcza tych religijnych.

Kiedyś szedłem duktem przez grzbiet Lastka, ale na szczyt nie wchodziłem, chyba nawet nie wiedziałem gdzie go szukać; dzisiaj odnalazłem i wszedłem. Od strony drogi gęści się młodniak, na samym szczycie szczerzą zębiska niewielkie skały wśród drzew lasu. Widoków nie ma, ale jest satysfakcjonująca świadomość bycia tam. Nieco niżej usiadłem na brzegu drogi, w miejscu zawsze uwodzącym mnie swoim czarem: na granicy lasu i otwartej przestrzeni, na skraju drogi, która właśnie wyzwoliła się z okalających ją drzew i wolna wybiegła na otwartą przestrzeń łąk. Niech biegnie – pomyślałem patrząc na nią z przyjemnością. Piłem herbatę siedząc na brzegu otwartej słońcem przestrzeni, którą tak ładnie podkreślały kępy brzóz, a zamykał dopiero Leśniak po drugiej stronie doliny. Na prawo niebieściła się odległością góra, dopatrywałem się w niej Żeleźniaka, ale nie wiem czy słusznie (później, sprawdzając mapę, stwierdziłem, że to mogła być ta góra oglądana z odległości 15 km). Świeciło słońce, było ciepło, słyszałem śpiew ptaków, szybkie serie uderzeń; dzięcioł? – zapytałem się rozleniwiony słońcem, ale nikt mi nie odpowiedział.
Na przełęczy między Kopą a Lastkiem czekają widoki na dwie strony: na południe, w stronę Stromca, i na północ, gdzie wznosi się tak charakterystyczna, zgrabna i przyciągająca wzrok Ostrzyca, a za nią daleki Grodziec zamykający horyzont i rozległy obszar Gór Kaczawskich. 


Bliżej wiele innych szczytów, małych i dużych, znanych i nieznanych, a między nimi siedzące w dolinach wioski. Wiem, że tam są, ale wielu z nich nie widzę. Gdy ogranie się ten szeroki widnokrąg spojrzeniem, w pierwszej chwili widzi się tylko góry - bezludny świat oczyszczony z nas i naszego pośpiechu. Tylko góry, dla których czasu jakby nie było; góry wyniośle obojętne zarówno na nasze szaleństwa, jak i na nasz podziw.
Patrząc spod szczytu Lastka widzi się Szybowcową małym, rozpłaszczonym wzgórzem, a i Stromiec jakby stracił połowę wysokości, jednak gdy przeszedłszy Przełęcz Chrośnicką zszedłem na krawędź lasów południowych zboczy, obie góry wyraźnie wyrosły i zmężniały, zajmując dawne swoje miejsca na horyzoncie. Szedłem łąkami wzdłuż zboczy Kop kierując się na ich południowy cypel, tam gdzie tkwią Skiba i Polna.
Polną chciałem odwiedzić jako dobrą znajomą, oczywiście także przywitać się z samotną brzozą rosnącą dokładnie w połowie odległości między tymi wzniesieniami, Skibę natomiast i Zazdrośnika, drugie wzniesienie tej samej nazwy, chciałem poznać. Byłem we wszystkich tych miejscach, położyłem dłoń na pniu brzozy witając się z nią, w odpowiedzi czując jej ciepłą emanację. Na prawo od szczytu Uliny szukałem wzrokiem dębu, który chciałem odwiedzić i znalazłem go, mimo dwukilometrowej odległości, co sprawiło mi satysfakcję, chociaż tak po prawdzie to powodu ku niej nie było, bo dąb jest wielki i z daleka widać go jak na dłoni.




Ledwie dwa kilometry na północ, bliżej Łysej Góry, jest drugie wzgórze nazywane Zazdrośnikiem; nie wiem, czy to błąd na mojej mapie (a błędów zawiera sporo), ale jeśli nie, to – tak pomyślałem – może ktoś specjalnie nadał taką samą nazwę dwom sąsiadującym wzgórzom, aby wzajemnie zazdrościły sobie nazwy. Ja, przechodząc przez wioskę Dziwiszów w drodze na Ulinę, zazdrościłem mieszkańcom widoków, a jest czego zazdrościć, bo krajobraz wokół wioski jest panoramiczny, ładny i urozmaicony. Na dalekim południu świeciły śnieżną bielą kopuła Wielkiego Szyszaka i granie Śnieżnych Kotłów w Karkonoszach, wyraźne i bliskie jak rzadko kiedy. Ciemna ściana tych gór była majestatyczna, a mniejsze wzgórza u ich stóp wydawały się kupkami ziemi usypanymi ręką człowieka. Skiba, Polna, moja brzoza między nimi, Zazdrośniki, tyle innych gór wokół, tak swojskich i, wydawałoby się, tak znanych, ale przecież za każdym razem pokazujących mi nowe szczegóły – jakby, chcąc utrzymać moje nimi zainteresowanie, nie chciałby na raz pokazać mi wszystkiego, czym chwalić się mogą.
Dąb znalazłem takim, jakim go pamiętałem: starym samotnikiem górującym nad łąkami wokół, ale drogi pod brzozami, tak podobającej się mi rok temu, gdy byłem w tej okolicy po raz pierwszy, nie znalazłem. Później czyniłem sobie wyrzuty z powodu niedokładnego szukania, a teraz wiem, że mam powód do następnej łazęgi zboczami Uliny.
Poszedłem na Źróbek przez głęboką dolinę, dnem której płynie strumień o śmiesznej nazwie Bełkotka. Ze wzniesienia piękne widoki są na obie strony, chyba nawet ładniejsze od tak zachwalanej widokami Przełęczy Widok. To dość częste w różnych przewodnikach i na mapach: chwalą miejsca, które nierzadko oferują widoki wcale nie najładniejsze, milczą o wielu ładniejszych. Albo podają nieistniejące od wielu już lat. Chciałem pójść jeszcze dalej na wschód, na Kobyłę, może i na Ogiera, a tym samym i zajrzeć do Trzmielowej Doliny, której nie odwiedzałem już prawie rok, ale czas, ten stary pierdoła, nie pozwolił mi, nakazując iść w stronę Łysej Góry. Zajrzałem tylko do tej wielkiej wyrwy w zboczu Źróbka (między jej pionowymi ścianami czaił się już mrok), i via Widok poszedłem na Łysą Górę. 





Pusto tam i cicho, na narciarskim stoku smętnie bieleją ostatnie łachy śniegu, wyciąg zamarł już swoim letnim snem. Pod szczytem zagrodziły mi drogę szlaban i tablice zakazujące wejścia. Zbyt późno było abym szukał obejść stokami, poszedłem więc prosto licząc na wyrozumiałość właściciela terenu. W wielu miejscach Gór Kaczawskich, zwłaszcza bliżej wsi, spotyka się wielkie połacie ogrodzonych łąk i pól, czasami z tablicami zakazującymi przejścia. Rozumiem potrzebę grodzenia, skoro pasą się tam hodowane zwierzęta, ale zakazów przejścia niezbyt rozumiem, skoro prędzej ścieżkę wydepczą tam sarny niż ludzie.
Na północnych stokach Łysej Góry chciałem odnaleźć mały szczyt Skrzypczaka, ale przeszkodziły mi krowy licznie tam się pasące na ogrodzonym terenie. Mówiąc wprost: jakoś opuściła mnie pewność co do ich płci, a za nią odwaga. Szczyt oglądałem z dołu, z wioski, jest dokładnie na wprost kościoła.

Szaro już było, gdy dotarłem do samochodu, ciemno, gdy na nocleg przyjechałem do Zaczarowanego Ogrodu w Proboszczowie. Gdy wysiadłem, zagapiłem się w niebo – ogromne i świecące milionem gwiazd, a przy tym w przedziwny sposób bliskie, niemal na wyciągnięcie dłoni.
Ciekawe, czy właściciel znowu poczęstuje mnie winem własnej roboty – pomyślałem wchodząc do dużego, kamiennego domu.
Poczęstował.