Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 21 września 2014

Proust a Joyce


 Mając silną potrzebę pisania, każdy dzień spędzony na swoich sudeckich wędrówkach opisuję, a robić to można na różne sposoby: pisać o oglądanych krajobrazach i szlakach którymi się szło, o odczuwanym czarze dróżek i ścieżek, o poszarpanych skałach i ciemnych borach; można opisywać wędrówki pisząc o majestacie gór i tym czymś tak trudnym do nazwania, co ciągnie na szlak. Albo o swoim zniechęceniu odczuwanym na dźwięk budzika hałasującego w środku czarnej nocy zimowej, o walce z sennością w czasie wieczornej drogi powrotnej, o zadyszce na stromym podejściu i marznięciu dłoni w mroźny dzień, a nawet o wybrudzeniu sobie ręki przy załatwianiu potrzeby gdzieś w krzakach, w kopnym śniegu i na mrozie tak silnie wtedy odczuwanym na tak czułej i wypiętej części ciała. Który sposób będzie przedstawiać prawdę? Każdy z nich, bo dni tych wędrówek mieszczą w sobie wszystko, o czym przed chwilą pisałem, jednak odruchowo uznaję, iż w naszym codziennym życiu są chwile i czynności, które należy pokryć milczeniem – właśnie jak ta z ostatniego przykładu.
 Dla mnie immanentną cechą literatury jest jej piękno; powinna być taka (jak każdy gatunek sztuki) w sensie jak najbardziej dosłownym, niechby w jednym tylko przejawie wielkiej ilości rodzajów i oblicz piękna, a czynność tę piękną trudno nazwać, mimo jej naturalności.

Dzieło literatury pięknej powinno zawierać chociaż próby wyrażenia tego, co właściwie nie jest wyrażalne, ani nie jest możliwe do przekazania innym w formie niezniekształconej: wrażenia, odczucia, myśli. Powinno próbować wyrazić je tak, aby przekaz był nie tylko możliwie pełny i głęboki, ale i piękny. Autor powinien wydobyć z siebie i zamienić w słowa obraz świata oglądanego w danej chwili, ale też ten szerszy i głębszy – układany z okruchów codzienności zbieranych latami swojego życia i nasycić go barwami swoich odczuć, by stał się wyjątkowy swoją niepowtarzalnością. Sprawić, aby cud stał się możliwy: dać innym ludziom zrozumiały i pociągający obraz świata widziany swoimi oczami i swoim duchem. Niekoniecznie obraz realnie istniejący w świecie zewnętrznym, ani niekoniecznie wierny, bo prawda sztuki nie musi pokrywać się z prawdą realiów, ale ma być pociągający. Ma czymś urzekać, ma być jak kobieta.
Tak pojmuję i taką chciałbym widzieć literaturę piękną i szerzej – sztukę.
Obok mnie leży tom „W poszukiwaniu”; czytałem właśnie słowa Prousta zadziwionego siłą literatury po swojej lekturze „Dziennika” Goncourtów, słowa bardzo a’propos, dlatego odłożywszy książkę, położyłem dłonie na klawiaturze. Na okładce tego tomu jest reprodukcja obrazu Moneta „Most w Argenteuil”; na innym tomie mam jego „Srokę”, obraz bliski mi od czasu pierwszego czytania dzieła Prousta. Myśl sięga w głąb pamięci i dobywa szereg obrazów wspaniałych dzieł malarstwa, rzeźbiarstwa, muzyki i literatury, które wspomniane razem dają wyobrażenie o wielości i bogactwie światów widzianych oczyma artystów, pięknych światów.
Kiedyś zadano mi pytanie o różnice między twórczością Prousta i Joyce’a, między „W poszukiwaniu straconego czasu” a „Ulissesem”, skoro z jednej i z drugiej powieści nic nie wynika – to stwierdzenie było częścią pytania – i nic się tam nie dzieje. Pamiętam, że wtedy, zaskoczony pytaniem, nie zdołałem udzielić odpowiedzi, która później wydawała się mi tak oczywista: Proust pisząc o czasie, pisał o wrażeniach, o przeżywaniu, o uroku, o pięknie (nawet jeśli pisał o brzydocie), pisał o ludzkim czasie, a Joyce pisał o tyłku wypiętym w krzakach, mimo iż obaj opisywali takich samych zwykłych ludzi i ich zwykłe życie.
Książka jako szkło powiększające, w którym czytelnik zobaczy siebie – to myśl Prousta. Co więc powiększa Joyce? Co, poza ludzką brzydotą?
Czy chciałbym czytać taką książkę?
Próbowałem. W połowie zemdliło mnie.

Brzegiem placu, za ostatnimi ciężarówkami, płynie strumień, a za nim, na tle jeszcze zielonego drzewa, czerwieni się kilka gałęzi sumaka – cudowny kontrast, niczym nieomylne pacnięcie pędzlem impresjonisty.

Lato


Lato 2014
W kwietniu przyszła do mnie urocza, pożądana, fascynująca, wytęskniona, kapryśna pani Natchnienie. Przyszła i została ze mną do końca maja, odbierając mi sen i wolny czas, ale dając cudowne wieczory pełne ekscytacji i radości pisania, a odchodząc, zostawiła mi nasze wspólne dziecko: tekst.
Po raz kolejny przeżyłem dzięki niej wspaniałe godziny pobudzenia wyobraźni, niemal rozdwojenia jaźni w tworzeniu sylwetek wymyślonych ludzi i ich historii.
Na przedwiośniu, w czasie wędrówki górskiej, na zboczu Laska w Chrośnickich Kopach, przyszedł mi do głowy pomysł na opowiadanie, jednak dopiero w czasie karuzelowego sezonu, pozbawiony możliwości chodzenia w góry, postanowiłem wcielić go w życie, czyli napisać, łącząc w ten sposób dwa pragnienia i dwie miłości – tamtych dwojga do siebie z moją do gór. Jest początek czerwca, kilka dni temu uznałem, że nowela jest skończona. Czuję smutek i opuszczenie oraz – to dziwne – pustkę. Jakbym urodził dziecko, które rosło we mnie, było częścią mnie, a później zobaczyłem, że ono żyje samodzielnie i dla siebie – już beze mnie.
 Mam nadzieję, że Natchnienie szybko wróci do mnie. Przecież ona wie, że znowu czekam na nią, tak bardzo mi potrzebną w te dni i miesiące wypełnione wyczerpującą psychicznie pracą. Potrzebuję jej, bo ona daje coś narkotycznego, magnetycznego, uwznioślającego: siłę i głębię przeżywania.
Od najbliższej wędrówki kaczawskiej dzieli mnie jeszcze pięć miesięcy. Bezmiar czasu, chociaż na szczęście czasu pięknego wiosenną i letnią aurą. Zbliża się godzina 23, a na rozgwieżdżonym niebie barwi się jeszcze łuna zachodu.
A w pracy? W którymś mieście, one mieszają się mi w tym niekończącym się kalejdoskopie zmian, przy moim warsztacie znalazłem krzaczek kwitnących iglic. Przez cały tydzień, chodząc tamtędy wiele razy w ciągu dnia, omijałem go, chcąc uratować jego urokliwe dla mnie kwitnienie i udawało się mi to. Przechodząc nad nim patrzyłem na te małe różowe drobiny, tak ładne w zieleni traw; ich widok i moje starania cieszyły mnie. W ostatni dzień, parę godzin przed wyjazdem, zdeptali moją iglicę, nie ocalał ani jeden z jej tak zwykłych, a tak niezwykłych kwiatków.
Byłem zły na moich kolegów z pracy i na samą pracę też. Zły i rozgoryczony.

Zostawiłem za sobą kwitnienie mirabelek i magnolii, głogów i wiśni, jabłoni i akacji. Ledwie chwilę widziałem kwitnące bzy, zatrzymany w biegu zagapiłem się w jakimś mieście na francuski tamaryszek otulony różową mgiełką, wczoraj patrzyłem na kwitnące lipy, a dzisiaj dogoniło mnie spóźnione, jak to zwykle nad samym morzem, kwitnienie jaśminu. Chyba ostatnie.
Ależ nie! Kwitnie i długo jeszcze kwitnąć będzie, cykoria podróżnik na brzegach dróg, bodziszek i iglica niemal wszędzie, a nim na pola wjadą maszyny łapczywe zboża, także chaber z rumiankiem i makiem.
Stoję wśród nabrzeżnych sosen fantazyjnie powykrzywianych wiatrem od morza i patrzę na ich bursztynowe w słońcu konary. Są ciepłe, pachnące, ładne na tle błękitu nieba, są dla mnie symbolem letnich dni. Wdycham ich zapach – jakbym z haustem powietrza lato brał w siebie. A między ich szarymi, spękanymi pniami, żółcą się rozległe kępy rozchodnika.
Obok, tu i tam, kwitnie wiele, tak wiele nieznanych mi roślin.
Jedząc obiad przy stole ustawionym między drzewami, zobaczyłem przy schodach do kuchni maleńkiego, może dziesięciocentymetrowego, dębaczka przygniatanego butami ludzi idących do kuchni. Ma, raczej miał, bo nie ma szans przeżyć w tym miejscu nawet jednego dnia, trzy liście i był in spe największym dębem w Polsce.

Wychodzę na spacer w ciepłą letnią noc, patrzę na rozgwieżdżone niebo lub na ciepły blask lamp świecących między liśćmi drzew, włóczę się ulicami i oddycham zapachami lata.
Budzę się i widzę słoneczne plamy w oknie, cały dzień czuję zapach sosen nagrzanych słońcem (czasami na ich obraz nakłada się wspomnienie jednej z tamtych zimowych dróg, szarych późną jesienią lub białych zimą); w swoim całodniowym biegu zatrzymuję się i patrzę na zieleń buków rosnących obok campingu; stoję pod brzozą z głową zadartą i patrzę na jej opadające wprost na mnie długie ramiona pełne zielonych liści i słońca. Ściągam z siebie T-shirt – jakbym pancerz zdejmował – i wystawiam nagie ciało na słoneczną pieszczotę. Magia letniego czasu.
Częstokroć w takich chwil wyobraźnia podsuwa mi obrazy letnich gór pełnych kolorów i słońca, gór jakże odmiennych, o ileż ładniejszych, od szarych gór oglądanych w czasie moich późnojesiennych i zimowych wędrówek.
Czasami czuję się tak, jakbym te moje zimowe góry zdradzał z tymi kolorowymi, letnimi. Czynię sobie zarzuty z tego powodu - jakże podobne do wyrzutów mężczyzny zdradzającego kochaną kobietę z młodszą i ładniejszą – a wtedy te listopadowe góry stają się urokliwe, bo moje, znane, bliskie mi tak wieloma wspomnieniami, naszym wspólnym czasem. Ich umorusane błotem ścieżki, zamarłe łąki ze starymi trawami, szare lasy i czarne od deszczu kamienie, stają się pożądane, oczekiwane i… piękne.

Ostatni wieczór w Niechorzu. Wieczór chmurny i chłodny, jesienny – jakże odmienny od tamtej ciepłej nocy letniej, gdy z radością wdychałem jej zapachy. Wyszedłem na pożegnalny spacer, ale tuż za bramą uświadomiłem sobie, że właściwie nie ma tutaj miejsc, które są mi bliskie. Morze? Nad morzem spędziłem już 14 wakacji, ale wystarczyła mi chwila patrzenia na niego. Odwróciłem się i poszedłem na Cichą, do tamtego kącika z ławką stojącą pod kasztanowcem – najładniejsze dla mnie miejsce w Niechorzu. Zapewne z powodu wspomnienia spędzonych na tej ławce chwil z Małgosią pewnego lipcowego, ciepłego wieczoru. Moja córka ma umiejętność zostawiania we mnie swoich śladów.
Inne miejsca w tej mieścinie? Nie ma. Poszwendałem się jeszcze kwadrans, a zawróciła mnie niecierpliwa potrzeba pisania.
Jutro wieczorem usiądę za kierownicą scanii zaczynając ostatnie dwa miesiące tegorocznego włóczenia się po Polsce, a później zacznę włóczyć się po górach.

O tęsknocie


Czytam książkę (ponownie wróciłem do Prousta, chcąc odetchnąć trochę od zawiłości ewolucji), ale po krótkim czasie sięgam do szafki po buty górskie; zakładam je i próbuję dalej czytać, ale trudno kupić się mi, zerkam co chwilę na buty, poruszam palcami stóp chcąc lepiej poczuć delikatność ich skórzanej wyściółki. W końcu odkładam książkę i w nadziei znalezienia nieznanych mi jeszcze stron, googlom zadaję pytanie o Góry Kaczawskie. Wiele ich nie ma, jedynie zdjęć jest sporo, natomiast osobistych opisów jest jak na lekarstwo; wyszukiwarka podsuwa mi do przeczytania moje własne teksty zamieszczone na jednej z podróżniczych stron.
Wstaję, robię parę kroków w niezawiązanych, więc kłapiących, butach, a usiadłszy, sięgam po Prousta. Po godzinie czytania wyciągam mapę gór, rozkładam ją na łóżku i zaczynam kolejne swoje wędrowanie, ustalając nowe trasy przejść, porównując informacje z mapy ze zdjęciami satelitarnymi, sobie samemu zazdroszcząc przyszłych wędrówek.
Loguję się na allegro, szukam ładnych butów górskich po okazyjnych cenach; nie są mi potrzebne, mam w czym chodzić, ale szukam, bo chyba mam lekkiego fioła butowego. Gdy nic nie znajduję, myszkuję po stronach aukcji trochę na ślepo, ale zawsze bliziutko wędrówek: przeglądam skarpetki (może przyda się mi jeszcze jedna para zimowych?), mapy (kupię, one tak szybko się zużywają, zwłaszcza w deszczowy dzień, a foliowanych nie ma), plecaki (nie, nowy plecak kupię w przyszłym roku) czy oleju do skór. Po co, skoro mam dużą jego puszkę?
Zdejmuję z gołej stopy but, oglądam go, wodzę po nim palcami podziwiając solidność jego wykonania, w końcu otwieram dopiski by napisać chociaż parę zdań niechby luźno związanych z górami, i w ten sposób być trochę bliżej nich.

Grudzień we Francji


Pożyczone pudełeczko GPS męczyło mnie całą drogę powtarzaniem „Przekroczyłeś dopuszczalną szybkość”; przysiągłbym, że w tym głosie słyszałem złośliwą satysfakcję, z jaką nieustannie pouczała kierowców pewna moja znajoma, sama nie potrafiąc kierować. Miałem chęć wyłączyć zołzę, ale liczyłem na jej pomoc we Francji, przy licznych tam zmianach dróg którymi miałem jechać. Przekroczenia granicy nie zauważyłem (niech żyje UE!), dopiero gdy zobaczyłem tabliczkę informującą o wjechaniu na teren departamentu… nie zdążyłem przeczytać jakiego, wiedziałem, że jestem we Francji, a pierwszym widokiem który mignął mi w ciemnościach, były dwa domy ubrane w tysiące lampek. Później przez chwilę podziwiałem z jakiegoś wzniesienia morze świateł miasta. Nancy? Nie byłem pewny, nie miałem jak sprawdzić, autostrada pędzi nie ma mając czasu na oglądanie mijanych miast. Gdy zostały za mną, u celu wjechałem pokrzywionymi ulicami między brzydkie, stare i niskie domy przedmieścia: Toul. Kolega uścisnął mnie tak, jakby witał dawno nie widzianą żonę; cóż, mój widok był dla niego znakiem powrotu do domu.
Obdrapane ściany korytarza zastawionego starymi meblami, deskami i workami śmieci, rozłażące się schody udające marmur, wiszące kable elektryczne, skrzypiące drzwi do pokoju, a w nim zacieki na suficie (później dowiedziałem się, że gdy na dworze padał deszcz, padał i w pokoju) meble i tapety pamiętające panoszenie się tutaj Niemców. Brzydki pokój, jak tylko mogą być one brzydkie w najtańszych hotelach. Ileż już ich poznałem! Za oknem (bez firanki) najprawdziwszy butik francuski, na szyldzie widnieje napis „Boy’s boutique”; w ofercie między innymi… pantalony. Wyżej, ponad dachami domów, zobaczyłem koło karuzeli, miejsce mojej pracy tutaj.
W ubikacjach ciekawostka: muszle bez deski, a spłuczki starego typu, ze zbiornikiem pod sufitem, z którego z hukiem spada do muszli wodospad Niagara, na koniec wydając odgłosy podobne do walenia się  ścian. Ale (bo dla odmiany to jasna chwila) gdy wychodziłem do pracy, usłyszałem cudny śpiew, dobiegał gdzieś z ulicy; słuchałem przez chwilę nim rozpoznałem „Ave Maria” Schuberta.
Pierwszy spacer po mieście, krótki bo wieczorny, po pracy. Wąskie uliczki starego miasta, ślepe mury z drzwiami ukrytymi w załomie, zaułki, ciasno stojące kamienice z drewnianymi okiennicami; nie wiem jak stare są te budynki, inne od naszych bo z jasnego piaskowca, jak i inne są mury obronne otaczające starówkę. Lampy montowane w chodnikach oświetlały ostrym światłem fasady domów, na słupach lampiony stylizowane na stare, świąteczne oświetlenia rozpięte nad chodnikami i na gałęziach drzew. W kilku oknach zobaczyłem choinkowe lampki – swojskie to wszystko i przypominające nieco polskie miasteczka, jednak uroku nie znalazłem tutaj; może przeszkadzały mi wszechobecne psie odchody, może wiecznie chmurne niebo, a może inne moje spodziewanie, nie wiem.
Przed katedrą, którą obiecuję sobie poznać bliżej, zobaczyłem brzozę, najprawdziwszą betulę pendulę. Wiatr czesał jej długie włosy, na których wiele jeszcze było żółtych liści; czy aby nie jest jej tutaj za ciepło? – pomyślałem trochę idiotycznie.
Do Lidla masz blisko – powiedział mi kolega mówiąc o zakupach, i nie musiał mi tłumaczyć o czym mówi; często widzi się tutaj znane nazwy i symbole wielkich firm międzynarodowych – jakby z Polski przeniesione.
Obok karuzeli jest skrzyżowanie nazwane „Placem 19 marca 1962” – jakaś ich ważna rocznica, więc zwyczaj taki jak i w Polsce (później wśród nazw ulic oczywiście znalazła się „rue Jeanne d’Arc”, jakżeby inaczej), rynek ozdobiony wielką choinką, takie same znaki drogowe i batoniki o znanych wszędzie nazwach, a wszystko to razem do niewielkich rozmiarów redukuje obcość w obcym kraju.
Kilka dni później w polecanym mi sklepie znalazłem to, czego się spodziewałem: długi regał z serami, drugi z winami, a w chłodziarkach ślimaki. No i te osławione francuskie „bageutte”. Kilka gatunków sera spróbowałem, wino i bagietki też, ślimaki zostawiłem Francuzom.
W katedrze byłem w dzień Bożego Narodzenia. Niewiele było tam ludzi, ginęli w jej olbrzymim i bardzo zimnym wnętrzu. Zagapiłem się na wielkie, nieba sięgające witraże i sklepiony sufit sięgający jeszcze wyżej.
W ten dzień, w którym w Polsce zamknięte jest wszystko, widziałem czynne sklepy z pieczywem (chyba ludzie muszą tutaj codziennie kupić świeże bagietki), a w ogródku kawiarni na centralnym placu siedziała przy kawie spora grupa ludzi.
Dziwne miewałem wrażenie, gdy idąc ulicą wyciągałem z kieszeni klucze, wybierałem właściwy i już teraz, po ledwie kilku dniach, nie rozglądając się trafiałem na właściwe drzwi, wkładałem klucz do zamka i wchodziłem do środka – jakbym latami otwierał swoje drzwi, a przecież ledwie dwa tygodnie temu nie wiedziałem o ich istnieniu.
Urok języka. To, jak Jean Marie, mój francuski współpracownik, zwracał się do niedorosłych dziewczyn mówiąc mademoiselle, było eleganckie, dystyngowane, urocze, nie do oddania w żadnym innym języku, a już na pewno nie w polskim, w którym wyraz „panienki” nie jest ładny, bo dwuznaczny. Zwykłe merci w ustach Francuzek brzmi jak podziękowanie za nocne uniesienia miłosne. Zwracanie się do ludzi podchodzących do okienka kasy jednym słowem: madame lub monsieur, też podobało się mi i też nie jest do oddania w naszym języku, no bo jak brzmiałoby, gdybyśmy powiedzieli: pani, panie? Jean Marie śmiał się, gdy powiedziałem mu (na szczęście zna mowę Miltona) o pięknie tych słów w moim odbiorze. Później wytłumaczył mi etymologię słowa madame: otóż pierwotnie znaczyło ono ma dame, czyli moja dama. Ładnie.
Smakuję też urok wyobraźni nakazujący mi patrzeć na Francuzki inaczej, w spodziewaniu dostrzeżenia tego tajemniczego czegoś, czego zapewne one nie mają więcej niż mają Polki, ale czym przepełnione jest moje o nich wyobrażenie, ów obraz budzony słowem „Francuzka”, obraz tkwiący we mnie i ignorujący swoje porównanie do rzeczywistości.
Po kilkunastu dniach pracy tam wydawało się mi, że wyjadę z ulgą, nie obejrzawszy się nawet, jednak gdy w wigilię wyjazdu poszedłem po raz ostatni odwiedzić pewien zaułek, jedno z niewielu naprawdę ładnych miejsc tego miasta, poczułem smutek końca i pożegnania. Zatrzymywałem się i oglądałem za siebie wiedząc, że widzę to miejsce po raz ostatni.










O mojej pracy


Do łazienki była kolejka, więc z brudnymi dłońmi, w roboczym ubraniu, poganiany pragnieniem pisania, usiadłem do komputera.
Parę słów o dniu dzisiejszym.
Ponad dwustukilometrowa droga minęła nadspodziewanie dobrze. Może tylko ten drobiazg, na który w nocy nie zwróciłem uwagi: na brzegu Konina, mając przejechać przez rondo prosto, nagle zobaczyłem, że droga skręca mi w prawo, a ja razem z nią; nie wiem jakim sposobem przegapiłem rozwidlenie dróg. Nie mogąc wycofać się, przejechałem w poprzek drogi, i przez wysepkę wjechałem na rondo. W Łodzi byłem przed drugą w nocy; na placu nie widziałem mojego campingu, zadzwoniłem więc do kierowcy. Był w Koninie, zjechał z trasy wjeżdżając w ślepą uliczkę osiedlową, a co gorsza, za nim wjechał inny kierowca z ciężarówką ciągnącą dużą przyczepą. Później okazało się, że zjechał w bok na tym samym rondzie, na którym i ja omal nie zboczyłem, oraz że kilku innych kierowców też nie zauważyło rozwidlenia, i też cięli skrzyżowanie po wysepkach. Tamten pechowy kierowca nie potrafił cofnąć zastawem z przyczepą, blokując w ten sposób wyjazd mojego campingu, a gdy doczekali się pomocy, okazało się, że jeden z zaparkowanych samochodów osobowych uniemożliwia cofnięcie, szukali więc właściciela, budzili go w nocy prosząc o przestawienie pojazdu, w rezultacie do celu dotarli gdy było już widno.
W kabinie mojej ciężarówki nie było łóżka, siedziałem więc w fotelu próbując zdrzemnąć się. Bezskutecznie z powodu zimna, a gdy dla ciepła włączyłem silnik, jego głośny rechot nie pozwalał usnąć równie skutecznie, jak cierpnące w fotelu ciało. W swoim łóżku położyłem się spać o siódmej, ale na ulicy tuż obok campingu drogowcy naprawiali jezdnię tak hałasując, że nie mogłem usnąć. W końcu, po trzech godzinach przewracania się w pościeli, wstałem. Dobrze, że na noc szef pozwolił włączyć generator prądu, a przewód nie okazał się za krótki, mogłem więc podłączyć prąd i mieć ciepło w campingu i kawę na dzień dobry.
Plac zarośnięty jest trawami i zielskiem po pas, a nawet po głowę. Aż tak duże znalazłem kępy cykorii podróżnika obsypane swoimi pięknymi kwiatami – największe z dotychczas widzianych. Kwitnące osty chyba przewyższały mnie, małe głogi jeszcze nie straciły liści i wyglądały ładnie ze swoimi mnogimi czerwonym owocami, wszędzie mnóstwo bliskich mi ostatnio nawłoci w pełnym rozkwicie, no i oczywiście dużo, dużo kwiatów roślin mi nieznanych, które oglądałem z ciekawością i jak zwykle odrobiną poczucia winy z powodu swojej niewiedzy. Wśród traw znajdowałem olszówki, a wysoko ponad nimi stały klony w kolorach jesieni, którym tylko słońca brakowało by uczynić je królewskimi.
Jestem na kolejnym placu, w kolejnym mieście. Za mną jeszcze jedna nocna jazda rozklekotaną i przeciążoną ciężarówką.

czwartek, 22 maja 2014

Garść uwag o wyposażeniu wędrowca

Moje porady dotyczą zimowego chodzenia w góry bez nocowania na szlaku, to znaczy w namiocie, a więc w istocie wędrówek jednodniowych. Niektóre oceny czy wartościowania podane przeze mnie, na przykład wymagania dotyczące termiki czy wagi, ulegną zmianie jeśli będziemy kompletować wyposażenie na wyrypy, czyli wielodniowe zimowe wędrówki z namiotem.
Na jednodniowe zimowe łazęgi po górach można skompletować wyposażenie za 10 i więcej tysięcy, można za jeden – dwa tysiące, to już zależy od grubości portfela i preferencji. Jestem zwolennikiem tańszych sposobów – z konieczności finansowej, to oczywiste, ale także dla satysfakcji, jaką dać może nabycie potrzebnych rzeczy po okazyjnych cenach; trzecim powodem jest rozsądek. Kurtkę w góry można kupić za 200 zł, można i za 2000 zł, ale ta droższa nie będzie 10 razy lepsza będąc tyleż razy droższą; za przyrost jakości płaci się nieproporcjonalnie dużo, nierzadko niepotrzebnie. Więcej: czasami płaci się li tylko za markę, bo jej właściciel zdążył już jakość zastąpić zyskiem, co obecnie zdarza się coraz częściej.
Najważniejsze są buty. Niemiecka firma Meindl podzieliła je na kilka klas w zależności od ich przeznaczenia; według klasyfikacji tego producenta buty w polskie góry powinny być klasy AB, B lub BC; dla poznania szczegółów odsyłam na ich (polską) stronę. W Sudetach (i im podobnych górach) w zupełności wystarczą buty klasy B, a nawet, w letnie dni i na dobrych szlakach, lżejsze buty AB. Na głęboki śnieg, na błoto, na wędrówkę bezdrożami po chaszczach i korzeniach drzew, lepiej wziąć buty masywniejsze, wykonane z grubszej skóry, a więc odporniejsze na uszkodzenia i przemakanie, czyli buty klasy BC. Z tego wniosek, że dobrze byłoby mieć dwie pary butów. Tak, lepiej mieć dwie pary, ale koniecznością to nie jest; w masywniejszych butach można chodzić i po lekkich szlakach, tyle że takie buty są cięższe i czasami niepotrzebnie sztywne. Ze swojego doświadczenia wiem, że do takich butów trzeba się przyzwyczaić; mnie przyszło to dość łatwo, ale różnie z tym bywa. Poza tym dość ważna uwaga: ich większą wagę nogi czują, pod wieczór czują dość mocno.
Nowe buty, dobrej jakości, kosztują od około 700, do nierzadko ponad tysiąc złotych, i tego nie zmieni się, taka jest cena chodzenia po kamieniach. Buty górskie kosztujące 300 zł na pewno nie są dobrymi i trwałymi butami, tyle że częstsze wymiany tańszych i mniej żywotnych butów też mogą być jakimś sposobem, szczególnie wtedy, gdy używa się je sporadycznie. Mój sposób na buty jest prosty: kupuję mało używane na allegro. Koszt takich butów, czasami założonych ledwie parę razy, wynosi od jednej piątej do połowy ceny nowych.
Czy buty mają mieć membranę uszczelniając-oddychającą (w rodzaju gora tex) – to już osobisty wybór. Tutaj napiszę tylko, że buty z membraną nie wymagają wielu zabiegów konserwacyjnych i są szczelniejsze od butów bez niej, ale tylko wtedy, gdy ta membrana nie jest uszkodzona, a psuje się dość szybko. Buty tradycyjne, skórzane i szyte, są bardzo trwałe, ale wymagają dość pracochłonnych zabiegów pielęgnacyjnych i impregnacyjnych. Wybierając buty należy zwrócić uwagę na ilość szwów i ilość kawałków skór składających się na but. Te dobre wykonane są z jednego, dwóch kawałków skóry, gorsze buty szyte są z kawałeczków skór (oraz z elementów z tworzyw sztucznych) i w wielu miejscach mają szwy.
Równie ważny jest dobór rozmiaru obuwia. Na allegro często widzę buty sprzedawane z powodu kupienia niewłaściwego rozmiaru. Krótko, bo temat jest szeroki: buty w góry powinny być dłuższe od stopy o 15 do 20 mm. Na ogół jest tak, że zwykłe, miejskie buty, nosimy o 1 lub 2 numery mniejsze niż powinniśmy nosić buty w górach. Powody są dwa: uzyskanie miejsca na stopy powiększone grubymi skarpetami, oraz uniemożliwienie dociskania końców palców do czubów butów przy chodzeniu po pochyłościach.
Lojalnie dodam, że są i inne szkoły dobierania obuwia. Wielu ludzi uważa, że but powinien być większy od stopy o tylko 0,5 do 1 cm. Ja nie potrafię chodzić w obuwiu tak dobranym; paraliżuje mnie ból palców i pięt, ale jeśli komuś wygodnie jest w takich butach, to „no problem”.
Buty nie mogą być za szerokie, stopa nie może mieć w nich luzu na boki. Nieco inaczej jest z luzem przed palcami: lepiej, aby był o pół centymetra za duży, niż miałby być o tyleż za mały. Nie można iść w góry, nawet tak niskie jak Kaczawskie, w typowo miejskim obuwiu, jak półbuty czy sandały. W lecie, przy ładnej i ustabilizowanej pogodzie, na krótką i znaną nam trasę, można nie zakładać wysokiego obuwia trekkingowego, a coś lżejszego, ale nawet wtedy lepiej nie iść w sandałach czy półbutach. Są buty trekkingowe bardzo wygodne, lekkie i nie sięgające kostek, są wśród nich takie, w których można chodzić właściwie wszędzie w Sudetach; kupując je trzeba jednak pamiętać o celu stosowania w butach górskich wysokich cholewek, a jest nim ochrona kostek przed uderzeniem o skałę lub skręceniem. Niskie buty wymagają pewnego, uważnego chodzenia, są dla doświadczonych wędrowców i raczej na lepsze warunki pogodowe.
Skarpety nie powinny być bawełniane, bo źle się je nosi gdy staną się wilgotne. Używać powinno się skarpet wełnianych, albo wykonanych z nowoczesnych włókien, tyle że tutaj potrzebne jest własne doświadczenie, bo informacje producentów i sprzedawców nie są wiarygodne. Chwalę sobie skarpety wykonane z włókien coolmax, które szczególnie dobrze sprawdzają się w ciepłe dni, natomiast skarpetek wykonanych z innych nowoczesnych włókien nie sprawdzałem. Dla dobrej ochrony stóp przed otarciami i przed zimnem, skarpety muszą być grube, a najlepiej jest, gdy założy się dwie pary - wtedy pierwsza para może być cieńsza. Tutaj drobna rada: sprzedawcy nierzadko piszą o skarpetkach wełnianych (lub z coolmaxem) nawet wtedy, gdy tych włókien jest mało - kilka czy kilkanaście procent. Skarpeta wełniana będzie taką wtedy, gdy wełny będzie w niej sporo ponad 50%. Dodać tutaj mi trzeba, iż zapewne mogą być dobre skarpety z zawartością wełny poniżej 50% - o ile reszta jest zestawem odpowiednich składników. Trudno jednak o właściwą ocenę na podstawie samego składu - tym bardziej, że producenci (wszyscy, nie tylko ci od skarpet) epatują nas nazwami i zastosowanymi „systemami”, a często są to chwyty reklamowe i niewiele nadto.
Na wierzchu naszych ubrań powinna być wiatrówka (obecnie panuje moda na używanie angielskiej nazwy windstopper) – kurtka odporna na wiatr i chociaż niewielki deszcz. Dobra wiatrówka powinna mieć porządny kaptur, a taki jest wtedy, gdy po zapięciu wiatr nie zwiewa go z głowy i gdy nie kapie z niego na twarz lub na kark; z reguły kaptury chowane do kołnierza nie są dobre. Rozmiar wiatrówki powinien być o jeden lub nawet dwa numery większy od naszych ubrań miejskich, a to dla niekrępowania ruchów i dla zmieszczenia pod nią większej ilości elementów ubioru. Na typowo zimowe dni, a więc mroźne, oczywiście wiatrówkę można zastąpić zimową kurtką, taniej jednak będzie, jeśli ograniczymy się do posiadania bardziej uniwersalnej wiatrówki - z bluzami polarowymi jako ocieplaczami na zimne dni.
W góry nie nadają się ubrania wykonane z materiałów nieprzepuszczających pary, jak ortalion, bo co prawda zapewniają dobrą wodoodporność, ale też i szybkie zawilgocenie ubrania pod spodem.
Na duży deszcz dobra (i tania) jest peleryna – kosztuje dziesiątą część drogich kurtek przeciwdeszczowych. Jest bardzo lekka, doskonale chroni przed deszczem, ale jest dość łatwa do uszkodzenia i niezbyt dobra na duży wiatr. Może przeszkadzać przy wspinaczce, ale sudeckich szlaków raczej to nie dotyczy. Peleryna wykonana jest z materiału nieoddychającego, ale zaparowanie w niej nie grozi, ponieważ nie przylega ona szczelnie do ciała tak, jak przylega kurtka.
Pod wiatrówką lepiej mieć więcej warstw odzieży cieńszej, niż mniej grubszych, a to dla dopasowania ubrania do aktualnej temperatury, która może w ciągu jednego dnia zmienić się dość znacznie. Nie ma koniecznej potrzeby kupowania drogich podkoszulków czy swetrów, wystarczą te wyjęte z szafy, chociaż wiadomo, że porządny sweter wełniany będzie lepszy od wykonanego z kiepskich tworzyw sztucznych, a bielizna termoaktywna od podkoszulka bawełnianego, tyle że za przyrost jakości płaci się nieproporcjonalnie dużym przyrostem ceny. Dobrym elementem ubioru pod wiatrówką są bluzy polarowe – ciepłe, oddychające i w rozsądnych cenach. Uważam, że lepsze są te, które są rozpinane, czyli nie wymagające zakładania ich przez głowę.
Czapka naciągana na uszy i kalesony na nogi - to oczywiste, a na największe mrozy i zimowe wiatry dobrze jest mieć kominiarkę lub komin, czyli ocieplacz na szyję. Wysoki kołnierz bluzy może nieźle chronić szyję przed zimnem, jednak w czasie silnych mrozów i wiatrów takie zabezpieczenie może okazać się niewystarczające.
Spodnie są mniej ważnym elementem ubioru, chociaż oczywiście lepsze są spodnie oddychające i nieprzemakalne, czyli z membraną, od zwykłych, ale na ogół są drogie; nie zawsze ich cena odzwierciedla jakość. Nieprzemakalność spodni jest ważniejsza, gdy używa się krótkiej kurtki, mnie ważna przy pelerynie.
Ochraniacze na nogi, czyli stuptuty, są konieczne, zwłaszcza późną jesienią i zimą. Lepsze są stuptuty oddychające, ponieważ umożliwiają odprowadzanie wilgoci z wnętrza butów na zewnątrz. Moje ulubione ochraniacze wykonane są w brezentu, kupiłem je za parę groszy z wojskowego demobilu. Na głębokim i mokrym śniegu potrafią przemoknąć, ale wybaczam im tę wadę dla tradycyjności i solidności ich wykonania.
Długo byłem przeciwnikiem używania kijów do chodzenia, ale gdy raz spróbowałem, kupiłem je i używam; znacznie odciążają stawy i mięśnie nóg, oraz zwiększają stabilność chodu na nierównym terenie. Kije te powinny mieć groty wykonane z węglików spiekanych, czyli z widii, bo tylko ten bardzo twardy materiał jest w stanie znieść kontakt ze skalistym podłożem. Jest to jedyny wymóg stawiany kijom. Te różne „systemy”, na przykład amortyzacji, niewiele się przydają.
Plecak powinien mieć pojemność 30-40 litrów, a to dla zmieszczenia nie tylko picia, jedzenia i stałego wyposażenia, ale i dla zdejmowanych z siebie ubrań, gdy w ciągu dnia zrobi się ciepło. Dobry plecak kosztuje dużo, kilkaset złotych, ale można kupić za niewielkie pieniądze solidny  plecak wykonany dla wojska. Poza tym trzeba zauważyć, iż na jednodniowe wyjazdy w góry po prostu nie ma potrzeby posiadania plecaków drogich, zaawansowanych technicznie. Jeśli nie używamy peleryny chroniącej także plecak (zakładanej bez jego zdejmowania), powinniśmy zaopatrzyć się w przeciwdeszczowy pokrowiec na plecak. Nie jest drogi ani ciężki, warto mieć go w plecaku.
Powinno się nosić w nim parę drobiazgów na wszelki wypadek, takich, które oby nigdy nie były użyte: zapalniczkę, scyzoryk, paczuszkę z termiczną folią ochronną, bandaż i opatrunek samoprzylepny, latarkę - lepsza jest zakładana na głowę; zawsze należy ją sprawdzić przed wyjazdem. Do czego mogą być potrzebne te rzeczy? Dla uchronienia nas przed nieprzyjemnościami, czasami dla uratowania zdrowia, w skrajnych przypadkach i dla ratowania życia. Góry są bezpieczne jeśli jest się rozważnym, jednak bywa się tam daleko od ludzi i szosy, bywa się w miejscach, gdzie nie ma zasięgu GSM, a chodzi się po kamieniach, czasami przysypanych śniegiem lub liśćmi, nierównymi dróżkami czy ścieżkami, po dużych pochyłościach, na ogół bez stopni i barierek. Zdarzyć się może skręcenie kostki czy zranienie o kamień lub gałąź drzewa, a karetka tam nie przyjedzie. Zranienie zabandażuje się i pójdzie dalej; w razie potrzeby wytnie gałąź do podpierania się, a jeśli nie będzie można iść, rozpali się ognisko (w górach jest to równoznaczne z wołaniem o pomoc) i owinie się folią w oczekiwaniu na pomoc.
Stale noszę w plecaku także zapasowe sznurówki, kilka porcji papieru toaletowego, opakowanie chusteczek higienicznych. Kiedyś odkleiła mi się podeszwa od buta; obwiązałem ją zapasową sznurówką wokół buta i do samochodu doszedłem w miarę normalnie. Po tym marszu sznurówka była poszarpana, ale but nie doznał dalszych uszkodzeń. Zabieram także mapę w skali 1 do 50 tysięcy, zapasowe skarpetki i pelerynę zakładaną przez głowę bez zdejmowania plecaka; oczywiście można mieć na sobie lub w plecaku dobrą kurtkę nieprzemakalną, ja wybrałem pelerynę ze względu na jej niską cenę i dobrą ochronę mnie i plecaka. Zawsze mam w nim ciepłe rękawice i takąż czapkę, nawet gdy dzień nie zapowiada się zimny, także dodatkowy sweter lub ciepłą bluzę, a wszystko to szczelnie zawinięte w workach foliowych – na wypadek przemoknięcia plecaka. Na największe mrozy dobrze jest mieć dwie pary rękawic: cieńsze, przylegające do dłoni, raczej nie zdejmowane, i drugie, obszerniejsze, na wierzch. Moje najcieplejsze, najbardziej lubiane, rękawice są wykonane z dwóch warstw polaru i były najtańszymi z kupionych. Telefon też jest koniecznym elementem wyposażenia; powinien mieć baterię w pełni naładowaną i noszony być bliżej ciała - dla ochrony przed uszkodzeniem i przed mrozem; zmrożona bateria potrafi bardzo szybko odmówić nam prądu. Dobrze jest mieć w plecaku kawałek pianki podobnej do tych, z których robione są karimaty – a to dla zabezpieczenia tyłka przed przemoknięciem w czasie siedzenia na mokrym pniu drzewa lub na kamieniu. Mój plecak waży razem z wyżej wymienionym stałym wyposażeniem około 4 kilogramy, ciężar co prawda na ogół nieużywany, ale dający coś cennego: komfort psychiczny i bezpieczeństwo. Z tym nieużywaniem różnie bywa: zapasowy sweter nosiłem nieużywany w czasie wielu wyjazdów, a na ostatnim, po wejściu we mgłę, zrobiło się tak zimno, że szybko zakładałem go na siebie. Innym razem miałem na nadgarstku niewielką ranę, ładnie się goiła, zasklepiona strupem. Pech chciał, że przy zakładaniu plecaka zdarłem strup pasem nośnym, a później musiałem w czasie marszu podciągać rękaw kurtki aby nie urażał mi otwartej ranki. Nie miałem ze sobą plastra z opatrunkiem, którym mogłem szybko i skutecznie zabezpieczyć ranę.
Jestem zwolennikiem zabierania do plecaka używanych już, sprawdzonych butów, jeśli na stopach mamy buty nowe, niesprawdzone praktycznie, jednak nie upieram się  przy tym; jeśli ktoś jest całkowicie pewny nowych butów... Oczywiście nim założy się je na szlak, należy pochodzić w nich trochę, niechby w parku.
W mroźne dni dobrze jest mieć w plecaku duży termos z gorącym napojem, a musi on mieć pewne zamknięcie; jeśli zdarza się mu cieknąć, nie powinien być zabierany, bo może narobić nam bałaganu w plecaku. Do gaszenia pragnienia najlepsza jest woda, mogą być dobrej jakości soki, najgorsze są słodkie i gazowane napoje. Zapotrzebowanie na płyny zależne jest od wielu czynników, głównie temperatury powietrza i intensywności wysiłku fizycznego, ale i indywidualnych cech organizmu; ja potrzebuję do 1,5 litra picia w zimne dni, do 3 litrów w ciepłe. W mroźne dni na szlaku piję tylko gorące napoje z termosu.
Co zabrać do jedzenia? Na jednodniowych wyjazdach nie ma to zbyt dużego znaczenia. Co kto lubi i akurat ma w lodówce. Ja biorę kilka kanapek z wędliną lub serami i coś słodkiego do połasuchowania; na ostatnim wyjeździe była to paczka owocowych landrynek i kawałek czekolady. Nie powinno się zabierać napoi alkoholowych, ponieważ alkohol źle wpływa na wydolność organizmu i przytłumia zmysły.

Jak wybierać trasę, gdzie iść, co omijać?
Ostatnio omijałem bydle, które wydawało mi się bykiem, ale możliwe, że miałem do czynienia z krową i ze swoją mało odważną niepewnością:)
Góry wymagają rozwagi. Nie ma tam miejsca na popisowe udowadnianie sobie czy innym, że mogę, potrafię, wejdę. Gdy w zimie zdarzy mi się podejść pod oblodzone skały, często rezygnuję z wejścia na nie, ponieważ nie mam ani raków, ani doświadczenia w lodowej wspinaczce. To nie tchórzostwo, a właśnie rozwaga konieczna w górach. Kiedyś w Górach Stołowych stałem przed szczeliną szerokości jakieś półtora metra, miałem chęć nabrać rozpędu i przeskoczyć ją. Półtora metra? Skoczę na pewno! – jeden głos. Ale mam na sobie plecak i ciężkie, sztywne buty, które zupełnie nie nadają się do biegania. No i po co? – drugi głos. Po dłuższej walce ze sobą nie zrobiłem tego; odchodząc, byłem trochę zły na siebie o tą rezygnację, ale wiedziałem i wiem, że zrobiłem dobrze.

Pierwsze wędrówki powinny być krótsze, nie całodniowe, i wyznaczane szlakami lub drogami, nie bezdrożami. Gdy nie znamy wydolności swojego organizmu i brakuje nam doświadczenia w ocenie trudności szlaku, lepiej wrócić parę godzin przed zmrokiem, niż tyleż po zmroku, ponieważ marsz w ciemności, nawet gdy ma się latarkę, jest znacznie trudniejszy niż w ciągu dnia, a bez latarki jest właściwie niemożliwy, chyba że idziemy dobrą, równą drogą, lub chcemy kusić los.
Wędrówka bezdrożami jest satysfakcjonująca i ciekawa, ale wymaga pewnej wiedzy. Bez specjalnych ograniczeń możliwa jest w niskich górach, jak Kaczawskie, lub na pogórzach, odkrytymi stokami łąk lub pól o niewielkich nachyleniach. Tam, gdzie stoki są strome, gdzie skały i lasy, nie radzę chodzić w czasie pierwszych wędrówek, to są miejsca niebezpieczne, wymagające pewnych umiejętności. W górach marsz przez las, poza duktami, nawet jeśli są to niskie Góry Kaczawskie, łatwo może zmienić się w niebezpieczną wyprawę (dla nas lub naszego ubrania) i zwłaszcza na początku przygody z górami lepiej tego nie robić. Pod nogami widzimy mchy i trawy, stawiamy stopę, i wpadamy w szczelinę między głazami zarośniętymi z wierzchu roślinnością. W zimie, w śniegu, bywa jeszcze trudniej. Kiedyś na zboczu Szrenicy nieopatrznie zszedłem ze szlaku i zapadłem się po pas – dosłownie dwa kroki od ścieżki szlaku. Śnieg był na tyle twardy i głęboki, że nie mogłem podnieść nogi; gdyby nie towarzysze tego spóźnionego i dlatego nocnego zejścia, musiałbym rękoma rąbać go przed sobą i odrzucać. A nierzadko spotyka się na stokach głazy wielkości samochodu, które przy śnieżnej zimie zasypane są po wierzch – tam szczelina może mieć parę metrów głębokości.
Z czasem przychodzi doświadczenie, które podpowiada nam gdzie można iść, a które miejsca należy ominąć, gdzie postawić stopę, a gdzie lepiej tego nie robić. W jaki sposób? Prosty: jeśli ktoś idąc pochyłością, zwłaszcza w czasie deszczu, stanie na leżącym patyku lub chwiejącym się kamieniu i poślizgnie się na nich, więcej tego nie zrobi.
Piszę tutaj przede wszystkim o Górach Kaczawskich, ale i szerzej: o górach i o miejscach, w których prawo zezwala na wędrowanie poza wyznaczonymi szlakami. Zakazy nie powinny być łamane, i to nie tylko dla uszanowania prawa, ale i dla uszanowania przyrody, bo ustanawiane są właśnie dla jej zachowania i ratowania.
Ubierać się ciepło, ale i rozbierać, aby nie przepocić bielizny gdy jest nam zbyt gorąco, jednak gdy zmęczeni i rozgrzani robimy przerwę, nie można rozbierać się, a przeciwnie – należy coś założyć na siebie, a przynajmniej pozapinać się i założyć czapkę. To ważne: rozgrzane ciało nagle przestaje pracować, a więc i wydzielać duże ilości ciepła, w zamian zostaje wystawione na chłodzące działanie wiatrów. Łatwo wtedy o gwałtowne wychłodzenie organizmu, którego skutki mogą być bardzo nieprzyjemne. Z tego powodu należy też ograniczyć czas postojów w zimne dni.
Przy szykowaniu ubrań na wyjazd pamiętać o zależności temperatury od wysokości. Wiele razy byłem zadziwiony współistnieniem dwóch pór roku: w dolinach jesień bez mrozu i bez śladu nawet śniegu, a niekiedy tylko 100 metrów wyżej widziałem śnieżną zimę.
Nie śpieszyć się na szlaku, nie nakręcać kilometrów. Nie cel jest ważny, a droga, nie kilometry i szczyty, a przeżyte wrażenia, chwile zauroczenia urokiem gór, posłuchania ciszy. Jeśli jakieś miejsce bardzo nam się podoba, jeśli chcielibyśmy posiedzieć tam jeszcze trochę, a pogoda, czas i nasze ubranie pozwala na to, zostańmy. Skrócimy trasę by bezpiecznie wrócić, a dalej pójdziemy innym razem. Droga będzie czekać na nas. Oczywiście takie nastawienie nie dyskwalifikuje wypraw obliczonych na zmęczenie się, gdy po prostu mamy chęć dać sobie w kość (ja tak miewam czasami!), zmierzyć się z długą trasą i ze swoim zmęczeniem, ale uważam, że takie trasy nie powinny być normą.
Na szlaku nie można zbiegać w dół, oraz nigdy nie można skakać – czy w dół, czy ze skały na skałę. Uczmy się czytać mapy. Jest na nich wiele informacji nie tylko o przebiegu dróg i szlaków, ale także o nachyleniu i ukształtowaniu stoków.
Co z elektronicznymi gadżetami? Jeśli już ktoś chce…
Jadąc w góry chcę odejść nie tylko od samochodu i szosy, ale i od cywilizacji, oczywiście na ile to możliwe, bo przecież nie podpieram się (to tylko przykład z dość długiej listy) kijami wyciętymi w lesie, a specjalnymi, aluminiowymi, czyli wytworem cywilizacji technicznej. Myślę jednak, że nadmiar nie jest tutaj wskazany, bo nie tylko wiąże nam ręce, obciąża kieszenie i odciąża portfel, ale nadto pozbawia nas części wrażeń jakie daje wędrowanie według mapy czy słońca. Owszem, takie wędrowanie w polskich górach, dość gęsto zamieszkałych, jest tylko namiastką wędrowania po prawdziwie bezludnych i dzikich górach, ale może tym bardziej należałoby dbać o tą cząstkę.
Jedyne urządzenie, które może i warto byłoby mieć, to jeden z tych modeli GPS, które zapisują naszą marszrutę, aby w domu zobaczyć ją na dokładnej mapie po podłączeniu urządzenia do komputera; jeśli nasz telefon ma wbudowany odbiornik GPS i może zapamiętać trasę, to tym samym nie ma już potrzeby kupowania specjalistycznego urządzenia. Celem produkcji i sprzedaży wszystkich innych gadżetów, jest zapewnienie zysku firmie i handlowcom.

Traktat o butach

Połowa grudnia.
Nie jestem specjalistą od gór, a amatorem, który w górach spędził łącznie ledwie kilka miesięcy, jednak zdecydowałem się napisać ten tekst mając nadzieję, iż uchroni kogoś przed kosztownymi błędami – jakie ja popełniłem - w wyborze butów.
Zastrzegam, że nie opisuję tutaj prawd objawionych, czyli że mogę się mylić, oraz, że opieram się na własnych doświadczeniach, a nie na wiedzy nabytej od osób drugich. Nie roszczę sobie praw do braku błędów i do nieomylności.
Proszę też pamiętać o osobistych preferencjach, tak wyraźnych na przykład w doborze rozmiaru butów.

Budowa dobrych butów na polskie góry.
Czynię te zastrzeżenie, bo nie mam żadnych doświadczeń alpejskich, nie wiem, jakie buty są dobre na warunki panujące w bardzo wysokich górach.
Dobór rozmiaru.
Sporo czytałem różnych dziwnych twierdzeń ogłaszanych ex cathedra: a to, że długość wewnętrzna buta ma się równać długości stopy, a to, że ma być luz 5 lub 10mm, albo jeszcze inaczej. Pierwsze moje prawdziwe buty górskie kupiłem z luzem 10 mm, i mimo zaparcia się w próbach przyzwyczajenia stóp do nich, znoszenia silnego bólu, musiałem je sprzedać ze znaczną stratą.
Pod słowem „luz” rozumiem różnicę między długością stopy a długością wewnętrzną buta. Obrazowo pisząc: gdyby dosunąć gołą stopę w bucie tak, aby palce dotykały czubów, i wtedy zmierzyć odległość najbardziej wystających części pięt od tylnych ścianek butów, otrzymalibyśmy wymiar „luzu”. Podaję go tutaj w milimetrach, ale oczywiście podanie w centymetrach nic nie zmienia.
Później słuchałem nie tych, którzy wiedzą, a swoich stóp, a te mi wyraźnie powiedziały, że minimalny luz musi wynosić 15 mm, a optymalny i uniwersalny, to znaczy na każde warunki, ma mieć 20mm. Od razu zastrzegam: to luz dobry dla mnie. Dla innych może być za duży lub za mały, ale też twierdzę, że dla większości ludzi, dobry but w góry powinien być dłuższy niż but miejski, i to nie tylko z powodu używania grubszych skarpet, ale i mechaniki oraz specyfiki chodu na nierównym terenie. Po prostu idąc nachylonym w dół zboczem, stopa przesuwa się do przodu aż do momentu, gdy zaprze się podbiciem o przednią część cholewki – albo palcami o czub buta. Jedni taki nacisk tolerują lepiej, inni gorzej. Mnie poczucie nacisku palców na czub buta przeszkadza po kwadransie, po godzinie zaczynają boleć palce, a po paru godzinach nie mogę już iść. Chodzić, aż się stopy przyzwyczają? Ależ w góry jeżdżę w zupełnie innym celu!
Owszem, mocniejsze sznurowanie butów powyżej haczyków blokujących zmniejsza przesuwanie się stopy, ale nie powoduje jej całkowitego unieruchomienia, bo i sama cholewka poddaje się wyginając do przodu, i nie ma możliwości jej zasznurowania bez żadnego luzu. Natomiast ściślejsze sznurowanie poniżej haczyków blokujących może doprowadzić do bolesnych ucisków górnych powierzchni stóp, zwłaszcza w butach o niezbyt mięsistych językach, a są i takie.
Reasumując: niech każdy dobiera taki rozmiar, jaki mu pasuje, i niech nie twierdzi, że tak ma być, że to norma. Tam, gdzie są ludzie, nie ma norm obowiązujących wszystkich, a nowicjuszom zalecam ostrożność i słuchanie się tylko swoich stóp. Może dobrym rozwiązaniem byłoby kupno na początek używanych, więc dość tanich, butów?..
Stopy nie powinny mieć luzu na boki, czyli w poprzek butów, bo wtedy źle się chodzi, i łatwo o obtarcia stóp, ale też taki luz może stworzyć niebezpieczne sytuacje poprzez niestabilność ułożenia stopy względem buta. Sposobem na likwidację niewielkiego luzu jest założenie dodatkowych skarpetek, albo włożenie w buty grubszych wkładek, ale są to półśrodki mające swoje wady.
Słowo o piance MFS. Pomysł dobry, ponieważ dokładnie i bez miejscowych ucisków dopasowuje buty do stóp. W takich butach kantowanie jest pewne i bezpieczne, tyle że do tej pianki trzeba się przyzwyczaić. Ściślej: do wrażenia ciasnoty w bucie, do tego „obłapiania” stóp przez buty. Ja nie potrafiłem. Słyszałem o poprawianiu przez piankę MFS ciepłoty butów; moje doświadczenia z nią są zbyt krótkie, aby móc je tutaj opisać.
O membranach.
Jak najmniej szwów, to wiadomo. Jeśli buty uszyte są z kawałeczków skóry, jeśli mają szyty obwód wokół linii palców, jeśli jest coś na nich naszyte dla ozdoby albo nie wiadomo po co, nie powinno się ich kupować, bo szew to rząd otworków w skórze, którymi będzie przeciekała woda. Wiele butów z membranami są tak szyte i są szczelne, ale trzeba wiedzieć, że niemal całą funkcję wodoodporności butów bierze na siebie membrana, bez której buty przemoczyłyby się bardzo szybko. Kiedyś przez trzy kolejne dni chodziłem w Bystrzyckich po mokrym i głębokim śniegu w butach z membraną; mimo iż z wierzchu były totalnie złachane, w środku zostały suchutkie. Śmiem twierdzić, że mało które buty w pełni skórzane i szyte, bez membran i gumowych otoków, wytrzymałyby taką trzydniówkę, ale to były nowe buty i dobrej firmy. Nie chciałbym wyrażać się negatywnie o membranach, ale słowo o ich żywotności powiem, zaznaczając, że to tylko moje przypuszczenia nie poparte doświadczeniem.
Aby przejść 10 km, but zostaje postawiony na ziemi, przyciśnięty do niej, wygięty ciężarem ciała i wykonywanym krokiem około 6 tysięcy razy. 100 kilometrów to 60 tysięcy wygięć cienkiej powłoki z tworzywa sztucznego podłożonego pod skórę poszycia. Szacuję, że w tym roku przeszedłem 300-400 kilometrów, więc każdy swój but zgiąłem około 200 tysięcy razy. Piszę tutaj o jednym tylko roku całkiem przeciętnego łażenia po górach, a przecież wielu ludzi chodzi znacznie więcej.  Po co ta wyliczanka? Bo jakoś nie chce mi się wierzyć w całość tej folii po setkach tysięcy jej zagięć, a więc i naprężeń. Jedna z najbardziej znanych i renomowanych firm obuwniczych podaje, iż robi testy szczelności swoich butów na dystansie 500 km, więc takim, jaki ja pokonuję w półtora roku. Dobrze byłoby, aby ta firma zrobiła test kilku par butów aż do ich przemoczenia na skutek uszkodzenia membrany, ciekawe, jakie byłyby to dystanse. Inaczej: wydaje mi się, że działa tutaj ogólne prawo światowej gospodarki, prawo głoszące, iż produkty używane przez klientów mają być szybko wymieniane na nowe, aby utrzymać produkcję.
O ogólnych cechach butów.
Szew łączący but z podpodeszwą wygląda bardzo rasowo, solidnie, tradycyjnie (wszystkie moje buty mają ten szew widoczny), ale wymaga on starannych zabiegów potrzebnych dla utrzymania jego szczelności – podobnie jak całe buty bezmembranowe. Szczelniejszy jest jednak but z gumowym otokiem, chociaż nie wygląda już tak tradycyjnie jak tamte.
Aby być ścisłym dodam tutaj, że otoki uszczelniając buty, utrudniają ich oddychanie, czyli odprowadzanie na zewnątrz wilgoci, no i dość szybko pękają. W końcu jest to cienka guma mocno wyginana w czasie chodzenia, a i prażona jest słońcem, czego gumy nie lubią.
Chcąc używać buty określane czasami mianem „czerwonych sznurówek”, no i oczywiście używać sznurówek tego koloru, należy liczyć się z pewną ilością pracy przy tych butach, oraz zaopatrzyć się w odpowiednie impregnaty – trudniejsze w użyciu od jakichś psikadeł w aerozolu, nierzadko polecanych do nowoczesnych butów. W zamian ma się pięknie wyglądające buty i stopy zadowolone panującym wewnątrz butów mikroklimatem, jaki daje kontakt z materiałem przyjaznym i naturalnym – ze skórą.
Podpodeszwa i przyklejona do niej podeszwa nie powinny wystawać poza obrys butów, ponieważ zmienia to na gorsze mechanikę chodu, chociaż czasami może uchronić skórę przed uszkodzeniem. Wystawanie na boki utrudnia, a w skrajnych przypadkach uniemożliwia kantowanie, jak ja nazywam (nie wiedząc, jak fachowo się nazywa) pokonywanie stromych zboczy na zewnętrznych lub wewnętrznych bokach butów. Przyczyna dość oczywista: wtedy punkt styku z ziemią, a więc dźwigania ciężaru ciała, przesunięty jest na bok, poza obrys butów, co powoduje ich silniejsze przekręcanie się na bok, do stanu równoległości podeszwy do zbocza. Tak samo niekorzystne jest wystawanie podeszwy z tyłu, za piętą, bo efektem jest mocniejsze dobijanie buta do podłoża w momencie stawiania nogi wysuniętej do przodu. But silniej „dąży” do przylgnięcia całą powierzchnią podeszwy do gruntu, ponieważ do tyłu przesunięty jest punkt pierwszego jego kontaktu z ziemią, czyli jednocześnie punkt pierwszego nacisku ciężaru naszego ciała; ta cecha butów męczy stopy i stawy.
Buty powinny mieć możliwie małą łączną grubość podeszew, podpodeszew i wkładek, aby spodnie powierzchnie stóp były jak najbliżej podłoża, ponieważ zwiększa to stabilność chodu na nierównościach powodujących wzdłużne przechyły butów. Po prostu im wyżej się stoi, tym bardziej rozumie się kobiety chodzące w butach na wysokich obcasach.
Duża grubość butów pod stopami powoduje też, przynajmniej na początku ich używania, zaczepianie podeszwami o nierówny grunt, a to z powodu naszego odruchowego ustalania wysokości podnoszenia stóp w czasie chodu. Podobnie może być, gdy używa się butów dużo większych od używanych na co dzień – możliwe jest zaczepianie czubami. Jednakże szybko nabywa się nowych odruchów w stawianiu kroków.
Skóra powinna być gruba, absolutne minimum to 2 mm, ale naprawdę dobra powinna mieć około 3 mm. Najładniejsze buty jakie widziałem, to model „stratos” włoskiej firmy Gaerne, buty sprzedawane też w Polsce, widziałem je i na allegro. Do ich wykonania użyto trzyipółmilimetrowego juchtu – wrażenie czynią wielkie, także starannością wykonania, miękkością wyściółek i języków. Nie podobają mi się buty z nubuku, ten rodzaj skóry mam za gorszy do butów bez membran – a tylko takie mam i takich używam – z powodu mniejszej wodoodporności takiej skóry. Za dobrą mam skórę najczęściej używaną, skórę typu pull-up, bo łączy ona zalety skóry licowej (odpornej, ale jednak trudnej w impregnacji) z podatnością nubuku na impregnację. A że buty z niej wykonane nie mają ani szlachetnego matu nubuku, ani połysku lica, nie jest ważne w specjalistycznych butach używanych w górach.
Wysokość butów i ich sztywność.
Buty dzielę generalnie na dwie kategorie: niskie i lżejsze, dobre na niewysokie góry, lub na każde, ale przy dobrej pogodzie, oraz wyższe i cięższe, na trudne warunki pogodowe i trudniejsze szlaki. Pierwsze powinny mieć wysokość cholewki około 13-14 cm, bo taka zapobiega skręceniu kostki, a niższa już nie bardzo, drugie ostatecznie mogą być nieco wyższe, typowa tutaj wysokość wynosi 17 cm, i nie znajduję wytłumaczenia dla jej zwiększania. Tak naprawdę siedemnastocentymetrowe cholewki są nieco za wysokie, a to z powodu mechaniki naszego chodu. Używamy stawów w kostkach, a wysokie buty, zabezpieczając je przed uszkodzeniem, utrudniają i ograniczają ich ruchy. Wymaga to nieco innego chodu, a więc przyzwyczajenia się. Szczególnie odczuwa się te ograniczenia w czasie wspinaczki, gdy trzeba na przykład wysoko podnieść stopę i postawić ją pod nietypowym kątem. Producenci robią różne konstrukcje z tyłu buta mające na celu ułatwienie wyginania cholewek do tyłu, ale z raczej mizernym skutkiem, co odczuwam porównując jedne moje buty, w których zastosowano dzieloną i zachodzącą na siebie konstrukcję tyłów butów, z drugimi, które jej nie mają.
Czytałem gdzieś o technikach wiązania wysokich butów w zależności od nachylenia drogi – inaczej na podejściach, inaczej na zejściach; co ciekawe, są dwie szkoły, bo jedni piszą o ściślejszym wiązaniu cholewki na zejściach, inni na podejściach, a już ta jedna rozbieżność pokazuje, jak nienaturalne jest ustalanie tutaj reguł – bez uwzględniania osobistych preferencji. Także realiów, bo jakoś nie wyobrażam sobie wielokrotnego zatrzymywania się w dolinach lub na szczytach, częściowego przynajmniej zdejmowania ochraniaczy, i innego wiązania butów – jakby zasady te ustalane były przy biurku i komputerze. Idąc pod górę w wysokich butach ściśle sznurowanych, golenie nóg dość mocno napierają na stawiającą opór przednią część cholewek, co nie tylko utrudnia marsz, ale i tworzy dźwignię przesuwającą stopy do tyłu (na tą oczywistość zwrócił mi uwagę kolega, także pasjonat tradycyjnych butów), a więc dociskającą pięty do zapiętków butów – oprócz naturalnego, wynikłego z nachylenia gruntu, przesuwania się stóp do tyłu. Może to być bolesne. U mnie takie było w ciasnych butach.
Widziałem pięknie wykonane niziutkie buty, jak półbuty. Buty niesamowicie wygodne i dość lekkie, ale można domyślać się, iż wymuszają one bardzo precyzyjny chód i uważne stawianie stóp, bo na skutek jednej chwili nieuwagi można otrzeć się nagą kostką o skałę, co zapewne będzie bardzo nieprzyjemne.
Jakoś tak dziwne i dla mnie niezrozumiałe jest łączenie wysokości butów z grubością skór użytych do ich wykonania, oraz ze sztywnością podpodeszwy. Im ona miększa, tym cieńszą skórę mają buty – jakby producenci zakładali, iż w niższych górach (na które konstruowane są miększe buty) mniej było okazji do ich przemoczenia. Dziwne to mniemanie, bo moje doświadczenia są raczej odwrotne: to w niższych górach szybciej można zamoczyć buty niż w wyższych, gdzie mniej błota i traw, a więcej nagich skał. Piszę tutaj o wspomnianym już i oczywistym związku między grubością skóry, a jej odpornością na przemakanie. Praktycznie rzecz biorąc nie ma butów klasy AB lub B wykonanych z grubej, solidnej skóry. Jedyne jakie widziałem (ale tylko na zdjęciach, i nie jestem pewny, na ile miększą mają podpodeszwę), to model „sherpa” wspomnianej już firmy Gaerne, buty wykonane z bardzo grubego juchtu, i, co warte zaznaczenia, zapewniające niskie osadzenie pięty.
Na polskie góry większość solidnych butów, z grubej skóry, jest zbyt sztywna. Dla mnie najwłaściwsza sztywność to AB lub B, ale, jak wspomniałem, nie ma w tych klasach solidnych butów. Klasę BC oceniam jako właściwą tylko na szczególne warunki: bardzo nierówne szlaki, głęboki śnieg, ale właśnie buty tej klasy są robione w sposób umożliwiający wysoką wodoodporność.
Podpodeszwy są źle konstruowane. Producenci dają po prostu płat nylonu, jednakowo sztywny w obu kierunkach – aby nie czuć „każdego kamyka”, jak to wiele razy czytałem. Owszem, nie czuje się kamyków, ale i nie czuje się podłoża. But w ogóle nie układa się na nierównościach. Ileż to razy idąc szutrową dróżką stawałem na nieco większy kamyk, na którym cały but przekrzywiał się wywołując stan bliski potknięciu się– jakby szło się w drewniakach. Wrażenie jest takie, jak z jazdy taczką z metalową obręczą na kole, albo innym pojazdem bez dmuchanych kół i bez amortyzacji zawieszenia. To, co teraz powiem, zapewne zabrzmi obrazoburczo dla wielu, ale, jak zastrzegłem na początku, opisuję swoje doświadczenia, które nie muszą się zgadzać z doświadczeniami innych osób. Otóż przez dwa lata chodziłem w góry w zwykłych kamaszach roboczych, butach klasy AB, bez osławionych podeszew, wykonanych byle jak z cienkiej skóry, z dużym udziałem tworzyw sztucznych. Chodziłbym w nich nadal, gdyby nie ich mała odporność na przemakanie. Chodziłbym, bo są wygodniejsze i mniej się ślizgają od typowych butów górskich, no i kosztują grosze. Nadeptanie w nich tamtego kamyka nie wywołuje efektu żelaznej taczki, bo but poddaje się, a podeszwa ugina. Dopasowując się do nierówności, przylega do nich większą powierzchnią, co w efekcie daje większą przyczepność. Większą od sławnych podeszew renomowanych firm. Nie ma efektu chodzenia na szczudłach, jaki czasami ma się w butach wysokich i sztywnych.
Do czego prowadzić może jednorodna konstrukcja podeszwy w połączeniu z błędami konstrukcji „nadwozia” buta, widzę wyraźnie w jednych z moich solidnych i ładnych butach klasy BC. Otóż  buty tak się składają, iż naciskają od góry na duże palce (na szczęście minimalnie, nie przeszkadza to zbytnio w chodzeniu). Zginają się ostro, w jednym miejscu, a nie łukiem, łagodnie, jak powinny. Wiadomo, że buty będą się zginać tam, gdzie największy nacisk i gdzie najmniejszy opór stawia konstrukcja butów, można więc było odpowiednio zmodyfikować budowę górnej części butów, albo sztywność podpodeszwy w odpowiednich miejscach.
Oczywiście te poddawanie się butów, te uginanie się podeszew, nie może być zbyt duże, ich zdolność do dopasowania nie może zbliżać się do granic właściwych dla stóp i jej stawów, ale być powinna. A grube buty mają ją zerową. Jakie więc powinny być te dobre buty? Nie bardzo wiem. Elastyczniejsze na pewno; pewna polska firma wstawia do swoich butów stalowe blaszki usztywniające, a ja, rozpatrując kupno butów z tej firmy, pytałem o możliwość wykonania butów bez tej blachy – bo tak jest dla mnie lepiej. Może należałoby tak konstruować podpodeszwę, aby w różnych jej miejscach, różna była elastyczność? Nie wiem. Gdybym wiedział jak zbudować idealne buty, pewnie byłbym szewcem, a nie jestem nim, jednak wiem z doświadczenia, że wiele można tu zmienić: te moje pierwsze buty górskie, renomowanej firmy, były dość sztywnymi butami klasy BC, ale w nich niewiele odczuwałem sztywność podpodeszwy. Ona jakoś dziwnie się zachowywała, jakby w odpowiednim momencie robienia kroku stawała się bardziej miękka, nie utrudniając, a może nawet ułatwiając wykonanie kroku. Gdy niedawno próbowałem nowe, wysokie i sztywne buty austriackiej firmy, nie czułem zupełnie tego efektu, wrażenie było normalne, typowe dla sztywnej poddpodeszwy, wyraźny był efekt drewniaka. Można więc coś tutaj zrobić, i dziwi mnie bezczynność producentów.
O podeszwach.
Podeszwy najbardziej znanego ich producenta są przereklamowane. Nieco śmieszą mnie nagminnie spotykane zdjęcia (i opisy) butów sprzedawanych na allegro, na których fakt stosowania tej podeszwy jest eksponowany, także w tytułach licytacji – jakby podeszwy tej firmy deklasowały podeszwy innych firm. Uważam, że guma użyta do ich produkcji zbyt szybko twardnieje, a gdy już taką jest, ma sporo gorszą przyczepność. Dobre buty skórzane, odpowiednio zadbane, mogą służyć wiele lat, kilkanaście nie jest tutaj wiekiem matuzalemowym; jednak w tym czasie należałoby parokrotnie wymienić podeszwy, bo ich dobra przyczepność skończy się znacznie wcześniej, i to nie na skutek mechanicznego zużycia, a zmian strukturalnych tworzywa.
Możliwe też, że niektóre podeszwy tej firmy, stosowane do typowych butów w góry, od początku są zbyt twarde – jak było w niedawno przymierzanych przeze mnie nowych butach znanej firmy europejskiej. Jakiś powód uzasadniający taki wybór zapewne jest, ale jest i efekt: niezadowalająca przyczepność.
Refleksja.
Wiele problemów z butami mógłbym rozwiązać kupując te kolorowe, w łatki i ciapki, membranowe i lekkie buty. Wczoraj, będąc w centrum handlowym, zajrzałem do sklepu z butami i oglądałem takie. Miały jakieś ozdobne naszywki na boku, nawet podeszwa była wielokolorowa, były z membraną, wykonane z cienkiej skóry i cordury, dość miękkie i leciutkie. Kosztowały 600 złotych. Gdyby nie moje ograniczenia finansowe i głęboka niechęć do takich nowoczesnych wynalazków, można by kupować takie buty, chodzić w nich rok czy dwa, póki nie przemakają, a później wyrzucać je i kupować następne.
Ale że nie chcę tak robić i nie stać mnie na to, tak naprawdę nie mogę znaleźć butów dla mnie idealnych.